Читать книгу Sprawiedliwi - Maryla Ścibor-Marchocka - Страница 4

Część pierwsza: Opowiadania
Maria – Raj 1939

Оглавление

Nie, nie buntuje się nawet: zawsze przecież wiedziała, że może nastąpić ten moment. On jest oficerem. Oficerem polskim. Tyle pokoleń wcześniej tyle pokoleń: zawsze właściwie. Wiadomo było będzie wojna, będzie potrzeba – pójdzie. Jak ojciec, jak dziad, ojciec dziada i dziad dziada. Zawsze. Więc to jest oczywiste. Tylko: czemu tak boli, czemu tak tęskni tęsknotą nieutuloną, szaloną. Gotowa by była biec nawet teraz, nocą, biec gdzieś za wojskiem, by tylko zobaczyć jeszcze raz tą ukochaną twarz, by choć z daleka usłyszeć jego głos, poczuć dotyk, ciepło, zapach. Jakże rozumiała teraz wszystkie te kobiety, które przez wszystkie wieki zostawały markietankami, emisariuszkami, łączniczkami, sanitariuszkami. Co za ulga móc biec pod kulami, na polu bitwy od rannego do rannego i wiedzieć, odkrywać, udowadniać sobie i Niebu, że żaden z tych nieszczęśników nie był Nim, że On wciąż zdrowy, cały, choć daleki, ale żywy. Niepewność. Tęsknota. Tęsknota. Niepewność. Lęk… Wszystko. Każdy trud, byleby być bliżej, choć trochę bliżej. Teraz dzielą ich dziesiątki? setki? kilometrów. On tam na froncie. Ona tu z dziećmi. Z dziećmi. Spojrzała na śpiących chłopców. Jerzyk uśmiechał się przez sen. Pewnie śni mu się przygoda. Pierwsza. Chłopięca. Prawdziwa. Pełna wiatru i przestrzeni, końskiej grzywy i pędu. Boże! Boże! Jak ich uchronić. Jak zatrzymać w bezpiecznej odległości od pikujących sztukasów, od zabłąkanej kuli! Zaledwie kilka dni wojny, a świat po za nią wydaje się odległy o stulecia. Ostatni wspólny spacer pełen śmiechu dzieci, pełen żartów, pełen tkliwości i ciepła, bo przecież wiedzieli, że niebo się już nad nimi pali, ale wciąż żyli złudzeniem, że może jeszcze nie teraz, że może ominie ich ta burza. Ostatnia wspólna kolacja… A potem: to ściśnięte gardło, suchość w ustach, brak łez – tego dnia, gdy dowiedzieli się, że to JUŻ, że wojna… i… radość i podniecenie chłopców – że zamiast do szkoły wyjadą gdzieś daleko, na Kresy, że to będzie przygoda, wielka przygoda, że to nie tylko dłuższe wakacje, ale „nareszcie coś ciekawego”…

Ewakuacja była sprawna: jako rodziny wojskowe, wojskowym transportem nie stali nawet zbyt długo na bocznicach. A mimo to tych kilka chwil w ostrzale niemieckich samolotów, ucieczka w pole, gdzie wciskali się w każdą bruzdę, próbowali ukryć pod byle badylem byle krzakiem. I ten lęk o chłopców, strach, że nie zdoła ich utrzymać, uchronić

– Ba ba ba ba bach! Bach! Pach! Pach!

Jurek wychylił się udając, że strzela. Marianek składał się do strzału „z ręki” ledwo zdążyła go złapać i przycisnąć ramieniem do ziemi. Grudki piasku posypały się na ich głowy, ramiona – tylko grudki. Jeszcze raz udało jej się uchronić syna. Słyszała jak chłopcy mówili między sobą, jak marzyli o bohaterstwie u boku ojca i jego żołnierzy. Jakże było ich karcić? Rozumiała doskonale te chłopięce, dziecięce marzenia. Jakże sama czuła się bezbronna, upokorzona swą bezbronnością, wobec tych wrażych samolotów. Jakżeż sama tęskniła za choćby pistoletem łukiem, procą! Jak w niej samej wzbierała furia i rozpacz. Przedwczoraj dojechali do Brzeżan. Wczoraj przyjechali tu: do Raju…

Raj. Stary szesnastowieczny pałac myśliwski przebudowany przez Potockich. Grube mury. Okna na piętrze dookoła umożliwiające obserwację całej okolicy. Twierdza. To już tarnopolskie. Wojna tu nie dotrze. Tam gdzieś za nimi front. Front z ukochaną głową najmilszą z sercem, duszą, kimś więcej niż kością z kości – kimś więcej niż własna skóra, oddech. Tam gdzieś za nimi front. Niemcy. Bomby. Nasze wojsko. Kurz. Piach. Spalone wargi łaknące na próżno wody. Krzyk rannych. Kwik koni. Pożary. Ból. Strach. Marsze. Oskrzydlenia. Manewry. Krew. Walka. Tu las i cisza. Chłopcy wreszcie będą się mogli bezpiecznie wyszumieć, wybiegać. Niechże bawią się – nawet w wojnę – byleby tu, bezpiecznie. Byle w tym Raju na końcu świata. Są tu inne dzieci. Kilkadziesiąt osób: matek, jak ona, starców, niedorostków i wszelkiego drobiazgu. Raj. Jutro obudzą się i wszystko będzie dobrze… jakoś przetrwają rozstanie, wojna się skończy, wrócą do domu…

Co to?!!!! Co ją właściwie obudziło? Szczekanie psa? Krótki skowyt? Cisza? Tak… pies szczekał… nie tak jak psy które gadają ze sobą po nocy przekazując sobie wieści z odległych wiosek… szczekał… jakby ktoś obcy… był blisko?… a teraz milczy? Milczy… Zerwała się, podbiegła do okna. Cisza. Cisza. Aksamitna. Czarna. Chwilę jeszcze wpatrywała się w ciemność: pustka. Czerń nieprzenikniona. Cisza. Boże, co ta wojna z niej zrobiła – budzi ją byle kundel. I ta panika… Coś we śnie? Próbowała sobie przypomnieć. Przeczucie? Sen? Pewnie sen… Ale czemu? Przecież front daleko, przecież są w Raju! Uśmiechnęła się delikatnie. Trzeba spać póki dzieci śpią. Kładąc się poprawiła koc Marianka – jak zawsze się rozkopał, pogłaskała rozczochraną czuprynę Jerzyka. Są bezpieczni. Bezpieczni. Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko, naszemi prośbami nie racz gardzić w potrzebach naszych… Strzeż go proszę… od wszelakich złych przygód i od kul… zasnęła.

– Drogie panie, proszę o chwilę uwagi – piękny starzec o wspaniałych, sumiastych wąsach (ślicznie byłoby mu w kontuszu z karabelą), pan Dobrzycki? A może Dobrzański (nie usłyszała wczoraj, jak się przedstawiał) stanął pośrodku jadalni, gdzie właśnie przygotowywały śniadanie dla dzieci – Drogie panie, jako znaczy się wasz komendant i znaczy się opiekun – (komendant! Opiekun! Też coś! widać ma wielką potrzebę być potrzebnym i na tej wojnie) – mam wielką prośbę… nie wypuszczajcie dziś dzieci bez opieki do parku… znaczy się niech nie oddalają się od pałacu… wy też drogie panie nie chodźcie nigdzie. Dziś w nocy mieliśmy gości… znaczy się nieproszonych gości…

– Co się stało?

– Kto to był?

– Może to tylko jacyś uciekinierzy szukający schronienia…

– Możliwe, choć nie przypuszczam. Ktoś zabił widłami stróżującego psa. Uciekinierzy wideł nie mają.

Maria czuje jakąś miękkość w nogach, suchość w gardle, osuwa się na krzesło

– Ja słyszałam w nocy skowyt – mówi nie swoim, jakimś drewnianym, sztywnym głosem

– Kiedy? O której znaczy się?

– Nie wiem dokładnie. Na pewno jeszcze przed brzaskiem, ciemno było. Najpierw ujadał, potem zaskowyczał, myślałam, że mi się przyśniło…

– Drogie panie, to pewnie jacyś amatorzy cudzego mienia, znaczy się nikt specjalnie niebezpieczny, ale wyznaczymy warty. Ja, pan pułkownik Zieliński, pan Kowalski i radca Czeczot… jest nas kilku. Nie jesteście, znaczy się drogie panie pozbawione opieki. Jesteśmy pod bronią. Będziemy stróżować w nocy. Nic złego się nie stanie. Gdyby… któraś z pań… co usłyszała nocą, to proszę się nie denerwować, nie niepokoić, tylko szybko dać znać wartownikowi.

Tej nocy już nie zasnęła. Od okna do drzwi – sześć kroków. Tam i z powrotem. Pomiędzy śpiącymi głowami dzieci, pomiędzy tobołkami. Przebierając w palcach paciorki różańca. Tam i z powrotem. Cicho, by ich nie obudzić. Czujnie, by wyłowić najmniejszy choć szmer nocy. Wpatrując się w ciemność za szybą. Nasłuchując kroków na korytarzu. Zdrowaś… Zdrowaś… Zdrowaś… Sześć kroków tam. Sześć z powrotem. Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi… Przysnęła, na podłodze pod oknem, gdy niebo szarzało.

I nagle: Huk! Gwizd! Trzask! Kula? Boże: kula! Ktoś strzela pojedynczymi krótkimi seriami! Ktoś strzela od strony parku! Tynk, odłupany tynk, spada z fasady, znad okna, z drzwi. Nie: nie jeden. Wyraźnie słychać dwa.. trzy… co najmniej sześć karabinów. Brzęk! Szyba poszła. Gdzie? Przyciska zerwanych ze snu chłopców do ziemi, stara się nie drżeć, opanować, by nie zarazić ich panicznym lękiem, który nią owładną.

Atak, odpierany rzadkimi, ale celnymi strzałami kilku dubeltówek, a nawet skałkówek, których na szczęście nie brakowało w pałacu myśliwskim, ustał po ósmej. A gdy już przywykli do ciszy, gdy cisza przestała im dzwonić w uszach, zebrali się wszyscy w jadalnym.

– Drogie panie – ten sam siwy starzec o sumiastych, sarmackich wąsach, lecz nie tak dumny i prosty jak wczoraj: przygarbiony, o czerwonych, podkrążonych oczach (widać i on nie spał tej nocy), nieco matowym, zachrypniętym głosem opowiedział o nocnej walce – znaczy się widzą drogie panie, że mamy do czynienia z dobrze dowodzonym oddziałem, nie zwykłą bandą. Przypuszczam, że to któraś z ukraińskich bojówek jakich na tych kresach nie brakuje. Nie muszę znaczy się paniom tłumaczyć, zapewne, z racji profesji szanownych mężów waszych się orientujecie, że kresy po obu stronach kordonu sokalskiego płoną. Nie jedną tu mieliśmy w ostatnich latach przygodę. Przypuszczam, że dowiedzieli się o wyjściu wojska, znaczy się o rozkazie mobilizacji wszystkich służb mundurowych, w tym policji. Przypuszczam, że zależy im na zdobyciu tego oto budynku, jako (w ich mniemaniu) rządowego. No cóż: będziemy się bronić. Wydaje się jednak, że obecność pań, a szczególnie dzieci, nie jest tu konieczna, znaczy się trzeba by znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, gdzie przetrwacie panie z dziećmi te niepokoje. Nie ma co ryzykować, że jakaś zabłąkana kula komu krzywdę zrobi… Przypuszczam, że w ciągu dnia dadzą spokój, pozwoli to na zorientowanie się w terenie, znaczy się poszukanie jakiś kwater na wsi.

Minęły jednak jeszcze dwa pełne napięcia dni i dwie pełne strzałów z ciemności, bardzo długie, bezsenne noce, zanim znaleźli się w chacie. Chata jest prosta, drewniana, dwuizbowa z sienią. Na poczesnym miejscu wisi ikona, na niej zawieszony haftowany ręcznik, niżej świece. Kobieta krzątająca się po kuchni (na oko w wieku Marii), o ciemnych, brązowych włosach przetykanych już nitkami siwizny, o wielkich orzechowych cudnych oczach uśmiecha się do nich serdecznie, nuci. Przy matce plącze się sześcio-siedmioletni synek, wyraźnie zawstydzony obecnością obcych. Marianek grzebie łyżką w parujących jeszcze ziemniakach, Jerzyk pije już drugi kubek zsiadłego mleka. Na grubym drewnianym pociemniałym ze starości stole bieli się kilka rozlanych kropel. Wielka mucha, tłusta, o połyskujących opalowo bokach spaceruje po stole spijając to z tej, to z tamtej mleko. Inne pewnie mniej odważne muchy latają nad nią. Maria czuje, że głowa staje się coraz cięższa, myśli coraz powolniejsze, powieki jak z ołowiu.

– Chłopci pobawlatsa bila mene, ja nachlanu (Chłopcy pobawią się tu przy mnie, przypilnuję ich) – kobieta serdecznym gestem wskazuje ławę – pani, wy powini widpoczyty (pani musi odpocząć).

Maria jeszcze się broni, jeszcze coś mówi, że musi dopilnować dzieci, że przecież nie może, że i tak dziękuję za gościnę, nie śmiałaby jeszcze kłopotu… To takie dziwne: mówią do siebie w swoich językach Maria po polsku, gospodyni po ukraińsku – i rozumieją się doskonale, ale myśli się rwą, w pół słowa, w pół gestu oparta o stół zasypia… śni jej się wielka, słoneczna łąka, na tej łące… ktoś krzyczy?… na tej łące, w kwiatach wysokich i wonnych, w słońcu… zapach dymu?… pewnie ogniska palą…

– Prokydajtesja! Pani! Prokydatesja! W seli szczos widbuwajetsja! (Niech się pani obudzi! Proszę pani! Niech się pani obudzi! Coś dzieje się we wsi!)

Maria otwiera zaspane oczy: kobieta stoi nad nią, szarpie ją za ramię… Marianek stoi przy oknie… Jerzyk bawi się z małym gospodarzy przy piecu – chyba coś strugają, coś budują z chrustu… po stole wciąż chodzą muchy, choć nie ma na nim już jedzenia… mrok w kątach izby, tylko krąg światła z lampy naftowej zawieszonej na ścianie i blask świec pod ikoną…

– U susidiw pożeża! Tych, u jakych żywe ta insza żinka z ditmi! Pokydajtesja! Jakis ludy bieżat sjudy! (Pożar u sąsiadów! Tych co u nich mieszka ta druga pani z dziećmi! Niech się pani obudzi! Jacyś ludzie biegną do nas!)

– Pożar?!!!!

Maria przytomnieje natychmiast. Zrywa się gwałtownie. Przewraca stołek. Jurek odwraca głowę, ułamek sekundy patrzy jej w oczy. Podbiega z Mariankiem. Maria ogarnia synów ramionami. Pies na podwórzu ujada. Słychać jakieś głosy. Serce. Serce wali jakby miało rozsadzić piersi.

– Tam! – Ukrainka wskazuje kąt izby, ale oni stoją tu, na środku, jak sparaliżowani, więc wciska ich niemal w ten kąt po za kręgiem światła. Tumult w sieni. Trzask otwieranych gwałtownie drzwi. Wpadają do izby mrużąc oczy. Jest ich kilku. Wielkie chłopy. Siekiery. Tasaki. Noże. Widły. I krew. Pełno krwi: na rękach! koszulach! twarzach! siekierach! tasakach! nożach! Maria odwraca się. Pociąga chłopców za sobą. Kontem oka widzi jak Ukrainka łapie swojego synka i rzuca się z nim na ręku w stronę chłopów. Zagradza im drogę do Marii i jej dzieci

– Czy je tut Lachy? (Są tu Lachy?)

– Ne maje i ne buło. (Nie ma i nie było.)

– Toczno pani matko? (Na pewno matko?)

– Wtykajteeeeeeee!!!! Wtyyyykaaaaajeeeee!!!!! Wtyyyykaaaaaajteeeeeeeee!!!!!!!!!! (Uciekajcieeeee!!!! Ucieeekaajcieeeee!!!!! Ucieeekaaaajcieeeeee!!!!!!!!) – krzyczy do nich, czy do Marii? Dźwięk straszny, wibrujący. Bożeeeee! Mara jednym skokiem jest przy oknie. Chwyta Jerzyka i wyrzuca go w ciemność ogrodu. Marianek skacze sam. Biegną we trójkę. Kwiaty. Grządki. Pokrzywy. Parzą. Pokrzywy. Łopuchy. Jakieś chaszcze. Padają na wilgotną ziemię. Dyszą. Starają się hamować oddech i szalone serca, które walą tak mocno, tak mocno, że mogą ich zdradzić. Ogłuszający huk ognia. Wrzaski. Nieludzkie wrzaski: ryk, jęki, rzężenie. Krzyki i przekleństwa oprawców. Wycie psów. Groza. Paraliżująca groza. Wielka ściana ognia, jakby cały świat płonął. Ogień sięga nieba. Czarne chmury dymu. Swąd. Palonego drewna. Palonej skóry. Palonych ciał. W tym wszystkim oni, kilkaset metrów dalej, schowani pod wielkimi liśćmi łopucha w jakże kruchym schronieniu. Bezbronni. Sami. Zupełnie sami. Dwaj mali chłopcy i kobieta. Mara czuje, że ogarnia ją panika. Chce krzyczeć. Krzyczeć z bólu, strachu, grozy. Krzyczeć z samotności i bezradności. Jednocześnie wie, że musi powstrzymać ten krzyk. Krzyk, który śmiertelnie przerazi jej dzieci. Krzyk, który zdradzi ich kryjówkę. Wciska w usta pięść. Drży bezgłośnym łkaniem. Słodko-słony smak własnej krwi sprawia, że powoli napięte mięśnie wiotczeją. Nie czuje bólu. Leży. Skulona. Obejmuje dzieci. Chłopcy wtuleni. Śpią? Czy wpatrują się w łunę? Nie chce się poruszać, by jeśli śpią, ich nie obudzić. Słyszy dwa małe, tłukące się serduszka, dwa oddechy. Bóg jeszcze raz ich ocalił. Czuje jak wzbiera w niej bezbrzeżna czułość do tych małych, kruchych ciał i bezbrzeżna wdzięczność do Boga za ten kolejny cud – bo oto drugi raz ofiarował jej dzieci. Żywe dzieci. Świerszcz. Świerszcz gra. Tuż obok. Nie zważa na ludzkie tragedie, na wojnę. W swym malutkim świecie, bezpiecznym nim przyjdą przymrozki. Tuż obok. Gra.

źródło: wspomnienia prof. Jerzego Wójcika – rozmowa przeprowadzona w lipcu 2017 r

Sprawiedliwi

Подняться наверх