Читать книгу Sprawiedliwi - Maryla Ścibor-Marchocka - Страница 8
Część pierwsza: Opowiadania
Kazimierz i Irena – Kupowalce 1943
ОглавлениеNoc. Srebrne światło księżyca delikatnie oświetla profil Ireny. Piękny profil. Śpi. Zmęczona, spracowana. Kazik nie może powstrzymać się od czułego zachwytu: piękna jest ta jego żona. Piękna. I bezbronna. Jakże ją uchronić? Ją i dzieci? Nie może spać. Znów obudził się i znów przewraca się w bezsennej niemocy, pełnej niepokoju, pełnej gonitwy myśli. Bo jest coś w powietrzu. Wyczuwa się jakąś grozę. Instynktownie wyczuwa zagrożenie. Jak? Jak obronić Irenę i dzieci (maleńkie to takie, nieporadne jeszcze)????… Czwarty rok okupacji. Najpierw prawie dwa lata sowieci. Teraz Niemcy. To cud, że nie zostali wywiezieni na Sybir: on rezerwista, ona kierowniczka szkoły. Nie było ich na liście. Na tej liście. Czy nie byliby na następnej? Ale Pan Bóg czuwał. Przecież Wiesia nie przeżyłaby tamtego transportu w czterdziestostopniowym mrozie. Krzyś… Nawet jakby się urodził na nieludzkiej ziemi – jakie miałby szanse? Boże. Boże. Te dwa niemal lata terroru sowieckiego. Aresztowania. Wywózki. Rozkułaczanie. Parcelowanie ich, polskiej ziemi i oddawanie jej Ukraińcom, aby ich skłócić, podzielić, bo przecież i tak wszyscy mieli trafić na koniec do kołchozów. A przy tym domiary i przymusowe dostawy. Wystarczył jakikolwiek pretekst. Mundur przedwojenny, oficerki, „pańskie” książki… Wystarczyło, żeby ktoś doniósł… nikt nie doniósł. Przetrwali. Pan Bóg uchronił. A potem przyszli Niemcy. I znów aresztowania. Obozy koncentracyjne, za każdy przejaw buntu. Wywózki na roboty do Niemiec. Kontyngent, a jak go nie zdasz – pacyfikacja wsi. Całej wsi. Niemcy lubią odpowiedzialność zbiorową! A Ukraińcy? Przecież i przed wojną zdarzały się zamachy, podpalenia, niepokoje, nawet morderstwa. Hołówko… Piernacki… Przecież i wcześniej, gdy tu przewalały się fronty. Był małym dzieckiem, ale pamięta płonące majątki, leśniczówki, kościoły… Ale przecież żyją. Żyją na tej ziemi od stuleci. Walczyli z Tatarami, Turkami, Moskalami. Co pokolenie. Przetrwali. Więc czemu teraz nie mają przetrwać.... Tyle, że łun więcej. Zdarza się, że jakiś uciekinier opowiada o straszliwych mordach, o barbarzyństwie ukraińskim. Opowiada, ale zostaje u rodziny, czy znajomych w Kupowalcach, Lulówce, Szerokiej. No przecież: panie Jaroszyńskie. Nie przyjął że ich pod swój dach?… Zostały. Nie wyjechały… Widać tu bezpieczniej… Ludzie mówią, że to muszą być porachunki. Porachunki. Wiadomo: Ukrainiec raz upokorzony zapamięta ci do czwartego pokolenia. Oni tu, żyją dobrze z Ukraińcami. Taki Szczućki, Niżnik, Pohraniczny, Tkaczuk… Hil… Wójtowicz… Bachniuk… sami są w UPA, albo synów tam mają, a przecież… żyją dobrze z Polakami. Pawluk. Tak – Pawluk zawzięty jest na Łazowskich. Poszło im o ziemię. Ale przecież jeden Pawluk nie wymorduje całej wsi! A jednak. Ileż razy słyszał jak śpiewali „Smert Lacham”, a te „czerwone jajko” co mieli Polakom zrobić na Wielkanoc?… Fakt: nie zrobili. Ale łun coraz więcej. Coraz bliższe. Coraz bliższe…
– Nie śpisz?
– Nie. Jakoś nie mogę. Obudziłem Cię…
– Nie. Ja… – Irena ziewnęła – Ja sama tak. Budzę się. Myśli spać nie dają…
– Mnie też… widzisz… czy nie lepiej wyjechać gdzieś? Zabrać dzieci i wyjechać?
– …a przepustki skąd weźmiesz? wystawią ci dla całej rodziny?… a kontyngentu jak nie oddasz to…
– …spacyfikują całą wieś…
– …i gdzie pojedziesz? Z czego będziesz żył choćby w takim Horochowie? My możemy głodni chodzić, ale dzieci trzeba karmić. A jak tam będzie niebezpiecznie (iluż tam zostało Niemców po tym jak Ukraińcy swoich policjantów do lasu zabrali razem z całą bronią i wyposażeniem? Dziesięciu? Piętnastu?), to gdzie pójdziemy? A jak nas na roboty wywiozą, to co z dziećmi? Komu zostawisz taki drobiazg? Rodzicom?
– Ano… chyba rodzicom…
– Czyli wrócą tu, do Kupowalec. A my będziemy tysiąc-półtora tysiąca kilometrów stąd i jak im wtedy pomożesz?… – obróciła się przytulając do męża – Kaziu… nie ma wyjścia… musimy zostać. Zdać się na Bożą Opatrzność i Miłosierdzie Boże…
Długo jeszcze przytuleni do siebie milczeli patrząc w świetle blednącego księżyca na sprzęty ukochane, ledwo widoczne fotografie, biblioteczkę z książkami, stół, krzesła, serwetę haftowaną przez matkę Ireny, wazon – prezent ślubny od Stefci, figurkę konia w galopie stojącą na kredensie, sofę pełną miękkich poduszek, firanki dziergane przez Irenę, kwiaty w oknach – ciepłe i przytulne gniazdo wzniesione ich rękami. Myśleli o sadzie i arabach – zaczątku stadniny, o ziemi żyznej, urodzajnej, ziemi, która miała żywić pokolenia, o akacjowej alei wiodącej do ich domu. Modlili się. Polecali Bogu każdy kamień, każdą piędź ziemi, każdą ukochaną głowę. Wiatr poruszył firanką. Przyniósł słodki zapach akacjowych kwiatów.
– Będzie trzeba podebrać miód… – pomyślał Kazik – w tym roku powinno być dużo akacjowego. Obrodziły. – zasnął…
Rankiem jednak zniósł ze strychu wielką wiklinową walizkę. Irenka zapakowała ją prowiantem. Postawili ją tak, by była pod ręką. Jakby co. Jakby – nie daj Bóg – co.
Ale potem u Konopków był pogrzeb. Nietypowy. Pogrzeb bez nieboszczyka. Katafalk. Świece. Kwiaty. Wdowa. Rodzina w żałobie. Sąsiedzi. Modlitwa. Pusta noc. Tylko jego nie było: Jana „Nebocznyka” Konopki. Dziesięć dni wcześniej, pomimo błagań żony i rad sąsiadów, zaprzągł konie i pojechał pod Boreml, do córki. Bał się o nią. Zwyczajnie nie mógł usiedzieć bezczynnie. Gdy nie wracał kilka dni Konopkowie wysłali do Boremla zaufanego Ukraińca prosząc, by przywiózł Jana żywego lub martwego. Nie przywiózł. Nie mógł. Jan zginął zmasakrowany przez banderowców, jego ciało spalili.
A potem do Kupowalec przybiegł ten człowiek z Zagajów. W samej bieliźnie. Z obłędem w oczach. Opowiadał o napadzie, o tym, że bronili się w szkole, o strasznej śmierci Szewczyków i Popków.
A potem UPA spaliło wszystkie mosty na Gniłej Lipie. Ścięło wszystkie słupy telegraficzne.
A potem Pikuś, mały, półroczny psiak, ten, którego tak upodobał sobie Krzyś, wpadł do domu ze skowytem, zaczął się kręcić po kuchni, pod piecem chlebowym. Kazik próbował go złapać. Na próżno. Pies był przerażony, zjeżony, nieprzytomny. W końcu zatrzymał się nagle, usiadł i zaczął wyć. Przeciągle. Strasznie.
A potem to już był TEN dzień. Irenka ugotowała obiad. Potem poszła do teściów, spytać o wieści. Coś się rzeczywiście działo. Od rana sąsiad Ukrainiec chodzi koło ich płotu, coś mruczy pod nosem, jakieś ostrzeżenia? jakieś groźby? Uciekać? Nie uciekać? Roztrząsali wszystkie za i przeciw, gdy wpadła współświekra, cała zapłakana: ich też ostrzegał sąsiad Ukrainiec. Przyszedł w nocy, w tajemnicy. Mówił, że dziś będzie napad, żeby uciekali. Irenka biegiem wróciła do domu. Co robić? Co robić? Milczeli oboje. Nerwy napięte do ostateczności. Bo jeśli uciekać, to gdzie? jak? mosty zerwane, w lesie oddziały banderowskie. Pani Jaroszyńska zaczęła głośno odmawiać litanię loretańską. Przyłączyła się do niej córka. Irenka i Stefcia próbowały czymś zająć ręce, ale wszystko im z nich leciało. Wreszcie Kazik poszedł na zwiady. Coś przecież musi być widać, jeśli… Irenka uśpiła dzieci. Ciężko było. Marudziły. I im udzielał się niepokój.
Kazik zaszedł do sąsiadów. Stali na podwórku, gdy usłyszeli strzały. Pojedyncze. Jakby od lasu
– Ukraińcy ćwiczą? …
– …może?
Poszedł w stronę rodziców, sprawdzić co u nich. Nie doszedł jeszcze do zabudowań, gdy widzi, że ze strony lasu… biegnie Heniek! Heniek Łazowski! Ktoś za nim strzela! „Irenka!” przemknęło przez głowę Kazika „Dzieci! Irenka!” Zawraca natychmiast i biegnie przez wieś krzyczy, krzyczy ile sił w płucach
– Naaaapaaaaaaad!!!!! Uuuucieeekaaaaaajcieeee!!!! Luuudzieeeeee!!!! Naaaaaapaaaad!!!!!
Dzieci w końcu zasnęły. Irenka zaczęła krzątać się w kuchni. Drżącymi rękami próbuje pozmywać po obiedzie, nagle Marynka, która była na podwórku i kończyła poić krowy, wbiega krzycząc:
– Pani Ireno! Ludy bieżat i kryczat! Chtos w nych strilaje! (Ludzie biegną i krzyczą! Ktoś strzela do nich!) – i niemal równocześnie do domu wpada Kazik:
– Bierz dzieci i uciekaj – sam łapie za walizkę z jedzeniem. Irenka porywa na ręce zaspaną Wiesię, Marynka Krzysia.
– Uciekajcie! – krzyczą do pań Jaroszyńskich, które skamieniałe ze strachu stoją na środku pokoju – uuucieeeeekaaaajcieeeeee!!!!!!!!!
biegną aleją do szosy. Ale tu oddział banderowców. Dwóch odrywa się, biegnie w stronę ich domu.
– Kaziu!!!! Co robić?!!!
Kazik rzuca walizkę, odbiera Wiesię Irence, biegnie w stronę zboża – jeden z Ukraińców za nim. Drugi podbiega do pań Jaroszyńskich. Dwa strzały. Dwie kobiety upadają. Marynka oddaje Krzysia Irence
– Wtykajte! Ja sprobuju joho… )Uciekajcie! Spróbuję go…) – Irenka zawraca w ogród, za ogrodem łan zboża, byleby… biegnie.
– Ja Ukrainka!!! Ja Ukrainka!!! Nie strilajte!!! (Jestem Ukrainką!!! Jestem Ukrainką!!! Nie strzelaj!!!) – Marynka rzuca się w stronę bandyty.
– Nasprawdi? Pokaży dokumenty (Na pewno? Pokaż dokumenty) – jego uśmiech nie jest zbyt miły, ale Marynka wysupłuje z kieszeni kenkartę.
– Ukrainka… – oddaje jej dokument – ale pidesz zi mnoju dytynka. (Ukrainka… ale pójdziesz ze mną dziecinko.)
Kazik ucieka z Wiesią na ręku. Ukrainiec, który go goni jest coraz bliżej. Kule gęstnieją. Niecelne jeszcze, ale za chwilę? Tam gdzieś za nim jest Irenka, Krzyś, Stefa, Marynka… Trzeba ich ratować. Trzeba odciągnąć bandytę. Tylko jak? Wiesia-mały pulpecik ciąży. Kurczowo zaciska rączki na szyi ojca, krępując ruchy. Jeszcze sto-dwieście metrów i będzie koniec. Zginą oboje. A wtedy tamten będzie mógł wziąć na cel pozostałych.
– Wiesiu… – przeskakuje jakieś krzaki – Wiesiu… – potyka się, ale nie upada. Na szczęście! – Wiesiu… ty się… nie bój… jak dobiegniemy… do… zboża… tatuś rzuci cię daleko.... Nie płacz… jak upadniesz. Tylko nie płacz. Siedź cichutko. Wrócę po ciebie. Słyszysz?
– Obiecujesz?
– Obiecuję!
Wpada w łan, po kilkudziesięciu metrach rzuca dziecko najdalej jak potrafi. Nisko. Głucho uderzyło. Nie płacze. Kazik biegnie dalej. Kule świszczą koło uszu. To dobrze. Znaczy bandyta nie zatrzymał się. Goni jego. Jego – nie ICH. Zboże. Zboże. Jakaś miedza. A potem łąka. Kilka dzikich grusz. Dalej. Dalej. Kule wciąż świszczą, ale… rzadziej? A! chyba musi ładować. traci czas. dystans się zwiększa. Chyba.... chyba się uda. W końcu są tak daleko w polu, choć przestrzeń otwarta, dystans tak wielki, że Ukrainiec rezygnuje. Staje. Zarzuca broń na ramię. Wraca w stronę wioski. Kazik długo dyszy. Nie może wrócić teraz do wsi, bo tam aż czarno od banderowców. Mógłby ich tylko naprowadzić na swoją rodzinę. Tylko… czy jeszcze ma rodzinę? Czy jeszcze ich zobaczy żywych? Potworny niepokój sprawia ból wręcz fizyczny. Gdyby mógł, krzyczałby teraz wniebogłosy. Ale nie może. Milczy. Szuka kryjówki. Siano. Olbrzymi stóg na wzgórzu. Wciska się do środka. Widzi stąd, ze wzgórza, jak ogień ogarnia kolejne domy. Banderowcy kręcący się wśród zabudowań. Pojedyncze strzały. Ryk palonych żywcem zwierząt i… mordowanych ludzi. Tam, tam gdzieś są jego dzieci. I Irenka. Stara się ich wypatrzeć, jakby wzrokiem mógł ich ocalić. Boże! Boże! Miej ich w opiece. Ocal ich! Czeka. Odlicza na palcach kolejne Zdrowaśki różańca…
A potem wszystkimi ścieżkami, dróżkami, szosą ciągną w stronę lasu Ukraińcy. Jest ich masa. Masa. Niektórzy prowadzą na postronkach krowy, inni konie. Tłum czerni prawdziwej. Straszliwej.
Wieczorem rusza w miejsce, gdzie rzucił córeczkę. Idzie ostrożnie. Powoli. Choć niebo bije łuną (tym razem łuną z ich wsi), to w zbożu jest ciemno. Boi się, że minie to miejsce. Krąży. W końcu znajduje: wygnieciony, spory kawałek w bok od miedzy którą biegł. Tak: to tu. Pusto. Boże! Pusto! Ale… ale przecież jakby ją znaleźli to tu leżałby jej trup! Więc żyje! Odeszła gdzieś. Tyle godzin, tyle godzin sama! Biedactwo. Ostrożnie. Muszą być jakieś ślady. Wypatruje w mroku. Szuka.
Irena biegła z Krzysiem na ręku. Gdy Marynka, gdy ta dzielna dziewczyna zajęła bandytę, miała akurat tyle czasu, by dopaść łanu zboża. Biegła modląc się, by nie zostawiać zbyt wyraźnego śladu. By nikt za nimi nie poszedł. Po kilkuset metrach zwolniła. Obejrzała się. Nikt nie biegł za nią. Panie Jaroszyńskie zginęły na pewno. A Stefa? A Kazik? Kazik z Wiesią? Teraz już szła. Zatoczyła półkole, tak, by w razie pogoni usłyszeć i uciec w porę. W końcu stanęła. Krzyś milczał. Patrzył się na matkę wielkimi pełnymi lęku? zdumienia? oczami. Milczał na szczęście. Umościła mu gniazdko w zbożu, przytuliła. Tak siedzieli. Sami. W wielkim pustym świecie. Pustym? Nie. Słychać przecież było wrzaski nieludzki ludzi i ryk zwierząt, huk ognia, czasem strzały. Dym gryzący, czarny zalatywał tumanem gnany wiatrem. Krzyś milczał. Małe rączki kurczowo trzymały jej sukienkę. Gładziła go delikatnie, tuliła. Gdy usłyszała cichy płacz poczuła, że to może, nie: to MUSI być Wiesia. Irracjonalnie. Jakby na świecie nie było tysięcy małych dzieci, jakby tu w Kupowalcach nie było ich dobrze ponad setkę.
– Krzysiu zostań – szepnęła
– Nie
– Zostań. Zaraz wrócę.
– Nie
– Przyprowadzę ci siostrzyczkę.
– Wiesie? – małe rączki rozluźniły uścisk
– Tak. Tylko nie płacz. Bądź cichutko. Nie ruszaj się.
Poszła. Kilkadziesiąt metrów dalej, w wygniecionym zbożu siedziała jej maleńka córeczka i cicho płakała trąc piąstką oczka. Gdy zobaczyła matkę rzuciła się do niej. Dziecko wtuliło się łapczywie, a Irenka obsypywała pocałunkami rączki, główkę, zapłakane oczy dziękując gorąco Bogu za cud ocalenia tej kruszyny. Krzyś czekał grzecznie, bez słowa. Gdy zobaczył je, gdy Irenka rozchyliła zboże, tylko oczy zrobiły mu się najpierw jeszcze większe, a potem przylgnął do nich obu tak bardzo, tak bardzo.
Mijały godziny. Tu, w zbożu, gdzie nie było żadnego przewiewu, żadnego cienia, upał panował niemiłosierny. Irena nie miała ani kropli wody, by dać im pić. Byli głodni. Na to jakoś da się zaradzić łuskając kłosy. Więc łuskała. Ciężko w upale żuć suche ziarno, bez kropli wody nawet. Ale to trochę ich zajmowało. Kręcili się jednak niespokojnie
– Dzie tato? – spytał w końcu Krzyś
– Pobiegł tam – Wiesia wskazała rączką jakieś nieokreślone za plecami – Pan go gonił. Ale wróci. Obiecał.
– Dzie ciocia?
Wiesia nie wiedziała. Więc tylko popatrzyła na Irenkę i powtórzyła za bratem:
– Gdzie ciocia?
I wtedy… wtedy rozchyliły się kłosy i zobaczyli ciemną główkę Stefy! Łzy popłynęły. Łzy Irenki. I łzy Stefy. O jakże cudnie było się zobaczyć po tym wszystkim. Jak cudnie wiedzieć, że przeżyły obie…
– A Kazik?
– Nie wiem. – Irenka popatrzyła w bok – Wiem tylko, że zostawił małą w zbożu i dalej biegł sam. Chyba chciał ich odciągnąć od nas.
Więc były już we dwie. Stefa wzięła na kolana Wiesię, Irenka Krzysia. Robiło się ciemno. I chłodno. Nie było ich czym przykryć, ani jak osłonić od rosy. Tyle, że gdy osiadła, dały dzieciom źdźbła pełne kropel do wyssania. „Nie martw się” pomyślała Irenka „Pan cię nakarmi”. Uśmiechnęła się wdzięczna Bogu. Ale Dobry Bóg miał dla nich jeszcze jeden prezent tej nocy. Ciemno już było, gdy Irenka usłyszała szelest zboża i jakieś ostrożne kroki. Przywarła do ziemi zakrywając sobą Krzysia. Znieruchomiała. Jeszcze chwila i… Kazik! Kazik! Żywy! Cały! Odnalazł ich na tym wielkim polu! Z taką czułością wita się tylko tych, co z krainy umarłych wracają do świata żywych.
Kazik przeprowadził rodzinę dalej, głębiej, w łan. Z półtora kilometra od szosy (by nikt nie słyszał płaczu dzieci), niedaleko łąk (bo łatwiej obserwować okolicę). Była tam wśród pola mała dolinka dobrze osłonięta ze wszystkich stron. Przyniósł siano z łąki. Pościelił. Poukładali dzieci w tym sianie. Przyniósł drugie tyle i nakrył je niby kołderką. Tylko buzie im wystawały i zadarte nosy. Pocałował te nosy. Obok położyły się Irenka i Stefa. Je też przykrył. Ruszył polem do łąki, ale nie na wprost, tylko łukiem, by, gdyby wyśledziły go czyjeś oczy, nie zdradzić kryjówki najbliższych. Postanowił pójść do Czepiuka. Czepiuk był Ukraińcem. Mieszkał na skraju wsi. Jego dom nie spłonął. Ale Czepiuka nie było w domu. Czepiuka, ani Czepiukowej. Pies na łańcuchu. W oborze cieliczka. W chlewiku świnka. Tylko gospodarzy brak. Przecież nie będzie grzebał ludziom po garnkach pod ich nieobecność! Rozejrzał się. Wiśnie. Tylko w co by tu… Wiadro. Nie, w wiadro trzeba wziąć wody. Wody będzie potrzeba dużo. Jutro znów będzie upał. Garnek. Na płocie się suszy. dobra nasza. W garnek uzbierał wiśni, do wiadra nabrał wody. Cicho, ostrożnie, (głupio by było teraz zginąć od jakiegoś patrolu, skoro się wczoraj przetrwało TAMTO) wracał do ukrytej w zbożu rodziny. Świtem poszedł ponownie do Czepiuka. Czepiuk musi przecież wrócić nakarmić zwierzęta. Usiadł w zbożu tuż przy jego gospodarstwie. Czeka. Dobrze już było koło południa, gdy przyszli oboje. Poszli obrządzać. Kazik wyszedł z kryjówki. Gdy go zobaczyli z przerażeniem zaczęli uciekać. Próbował ich gonić, ale bez skutku. Bał się patroli. A poza tym brał go pusty śmiech: po tym wszystkim, co się stało to Ukraińcy uciekają przed nim, Polakiem! No ale nadal nie zdobył jedzenia dla dzieci. Dzień zszedł na bezskutecznych poszukiwaniach i obserwacji okolicy. Wciąż nie było bezpiecznie. Pojawiały się patrole. Przeczesywały pogorzeliska, zarośla, pola. Nawoływali po polsku, że można już wychodzić, że nikogo nie ma. Przywoływali polskie imiona. Gdy ktoś się odezwał, gdy znaleźli czyjąś kryjówkę, gdy ktokolwiek wśród trupów się poruszył… Kazik wielokrotnie próbował nie słyszeć, zatkać uszy, nie myśleć. Nie dało się. Więc tylko modlił się modlitwą za konających i prosił Boga o szybką śmierć dla tych męczenników. O zmroku poszedł do domu. Właściwie: na miejsce domu. Bo domu nie było. Z zabudowań nie zostało nic. Nad ciepłym jeszcze pogorzeliskiem unosił się swąd. Kwiaty Ireny, tak starannie pielęgnowane na klombie, całe zdeptane, stratowane. Pomyślał o swoich arabach: cóż… jak ich nie zabili, będą ciągnąć chłopskie pługi. Biedne konie! Cóż zawiniły, że polskie. Przypomniał mu się „Koń na wzgórzu” Małaczewskiego. Nihil novi. Nihil novi. A jednak, coś ocalało: piwnica. Piwnica w ziemiance na skraju sadu. Zszedł ostrożnie do środka. Jest: mleko. Zsiadłe mleko. Cudne, gęste. A to się Irenka ucieszy! Wlał mleko do wiadra. Niósł ostrożnie, by nie uronić ani kropli. Walizka! Walizka z prowiantem od tylu tygodni szykowanym przez Irenę! Leży przy drodze. O! teraz już wiedział, że przetrwają. Bogu niech będą dzięki! Na skraju pola zobaczył panie Jaroszyńskie. Leżały skulone. To musiały być kule rozrywające. Biedne kobiety nie uciekły zbyt daleko. Zmówił pacierz nad nimi. Przeżegnał trupy znakiem krzyża. Nie może nic więcej. Musi je tak zostawić. Poszedł łanem przed siebie. Do kryjówki w dolince było w sumie ze dwa kilometry. Po drodze, w zbożu, odnalazł niedobitków. W sumie trzynaście osób. Wielka radość bo i mama i stryj Bronisław żyją. Ale niektórzy ranni. Gdzie indziej maleńkie dzieci. Dzielił się z tymi ludźmi swymi skarbami. Dzielił się tym co miał: mlekiem, ostatnim mlekiem od własnych krów, prowiantem z walizki. Do dolinki doniósł niewiele: tyle tylko, by starczyło na następny dzień. Bez pomocy kogoś z zewnątrz nie dadzą rady. Więc jeszcze tej nocy wrócił pod dom Czepiuka. Czekał całą noc. Rankiem zobaczył go. Szedł. Rozglądał się. Wyraźnie wylękniony. Ostrożny. Ale szedł: zwierzęta przecież już dwa dni nic nie jadły. Kazik tym razem był mądrzejszy: poczekał, aż Czepiuk wejdzie do stajni, wtedy wskoczył za nim i przymknął wrota.
– Ne wbywajte mene! (Nie zabijaj mnie!) – wrzasnął błagalnie i zasłonił się widłami.
– Czepiuk! Uspokój się! Nic ci nie zrobię!
– Ty ne wbjesz mene? (Ty mnie nie zabijesz?) – trzymał widły wciąż wysoko.