Читать книгу Sprawiedliwi - Maryla Ścibor-Marchocka - Страница 5

Część pierwsza: Opowiadania
Józef – Połapy czerwiec 1942

Оглавление

Deszcz. Trzeci dzień leje i leje. Pole zasnute szarą firanką kropel, zamazane kontury, rozmyty krajobraz. Drzewa tylko, pnie, gdy podejdziesz blisko nabierają barwy, wyraźnieją: to porosty namokłe w deszczu plamią się od popielatych po żółte i zielone, to kora śliska i mokra w każdym załomie, zmarszczce, pęknięciu nabiera kontrastu. W dzień namoknięte kury niczym nastroszone szczotki, stoją zrezygnowane i smutne. Krowa porykuje w oborze. Nikt nie wygna jej w taką pogodę na wygon. W taką pogodę i psa nikt nie wygoni. Tylko kaczki i gęsi zachwycone, gadatliwe. Im wszystko jedno – woda z nieba, czy woda z kałuży, byle woda, każda cieszy. Chłodno, chociaż to czerwiec. Chłodno chłodem piwnicznym przyniesionym przez ulewę. Mrok zapada wcześniej niż zwykle – po prostu szarość zmienia się w marengo, marengo w czerń nieprzeniknioną. Nawet zachód słońca nie barwi nieba. W niebieskiej chacie, jednej z najpiękniejszych chat w Połapach, małe okno świeci ciepłym światłem świec – jakby na przekór zimnej nocy. Pod piecem siedzi kobieta, na jej kolanach mały chłopiec trzy- może czteroletni. Bawi się krajką koszuli matki. Jest senny. Przy stole siedzi kilku mężczyzn. Rozmawiają o czymś półgłosem. Jeden z nich właśnie wrócił z Sokala. Suszy mokrą kapotę przy piecu, z włosów skapują krople deszczu. Przywiózł rozkaz od atamana. Jutro mają zrobić wreszcie porządek z tym polskim watażką, który jeździ po wsiach ukraińskich z ulotkami, który nawołuje do wspólnej walki z Niemcami, który rządzi się tu, jakby był u siebie. Gajówka ma zniknąć, a jej mieszkańcy, jak wszyscy Polacy, zginąć. Radzą długo. W końcu ustalają szczegóły jutrzejszej akcji. W ciągu dnia zwołają chłopów, ale nie będą im mówić gdzie mają iść. Ten Lach ma wielu przyjaciół wśród Ukraińców: trzeba uważać, by nikt go nie ostrzegł. Przydałby się ktoś z Sokala. Wieczorem otoczą gajówkę. Trzeba by nad ranem, nim gajowy wyruszy na ranny obchód. We śnie. Z zaskoczenia. Trzeba ostrożnie, by się Józef nie zorientował wiadomo: ma broń. To odważny człowiek…

Kobieta dawno już wstała, poszła spać. Ogień jasną, ruchliwą smugą światła plącze cienie na ścianie. W końcu rozchodzą się. Ogień powoli pomarańczowieje, wygasa. W izbie zapada ciemność. Mijają godziny. Wszyscy śpią głębokim snem. Tylko dziecko czasem niespokojnie zapłacze? zagada? Matka czule pogładzi, pobuja – ale nawet się nie przebudzi. Tylko kot, który siedzi na piecu mruczy głośno. A jednak ktoś się poruszył. Kościuk podnosi się z ławy. Chwilę stoi nasłuchując. Cisza. Słychać miarowe oddechy: śpią. Wymyka się z chaty. Wymyka się, siodła konia i rusza w ciemność.

Deszcz. Deszcz w lesie. Niby gałęzie chronią, ale gdzie tam! Gdy deszcz pada od trzech dni – cały las spływa, szeleści, szumi, kapie, ciurka. Nie tylko szare niewidoczne niebo, ale każda gałąź, każdy liść, zdają się być źródłem wody. A dołem namoknięte mchy. A dołem – bywa – mgła. Gdy jedziesz nocą konno przez deszczowy las, nawet jak jedziesz stępa, każdy krok konia chlupocze, co chwila jakaś gałąź uderza cię w twarz kropliście i mokro, a po plecach płyną stróżki wody, wody która przesiąkła przez kapotę. Wytężasz wzrok: nawet jak to twój las, las znany od dzieciństwa, bo w tym szumie, w tym mroku łatwo zmylić drogę i z w miarę suchej jeszcze ścieżki, wpaść po pęciny, albo i brzuch koński w leśne błota, mokradła, bagna. Kościuk jedzie ostrożnie. Żadne obce oczy nie mogą go wypatrzeć, żadna wieść o tej nocnej wyprawie nie może dotrzeć do niepowołanych, ba! nawet do rodzonych braci w niebieskiej chacie. Noc ciemna, czarna – dobrze. Nawet ten deszcz dobry, bo w ogólnym szumie trudniej usłyszeć końskie kroki. Gdy dojeżdża do leśniczówki jest całkiem przemoknięty. Okrąża dom. Pochyla się. Stuka w znajome okno leśniczego.

źródło: Relacja Heleny z Trusiuków Huk w: Pojednanie przez trudną pamięć. Wołyń 1943 – Lublin 2012

Sprawiedliwi

Подняться наверх