Читать книгу Łowcy z kotłowni. Dziki świat finansowych naciągaczy - Mateusz Ratajczak - Страница 4
ОглавлениеATAK
Ping! To komórka. Masz nową wiadomość: „Jesteś za medialny. Oddajesz rzeczy i delikatnie mówiąc spier...j. Masz czas do wieczora”.
Ping! Znów wiadomość. „Piękny głosik”.
Ping! „Będziesz w ch..a walił, że to nie ty?”
Ping! „Ty, kurwa, dobry jesteś. Ciągle kłamiesz”. Telefon wciąż brzęczał, wiercił się w rękach, jakby chciał wyskoczyć.
Krzysztofa wryło. Gapił się w komórkę, nie wiedząc, co ma odpisywać. To wszystko przez ten pieprzony program w jednej z polskich stacji telewizyjnych. Zgodził się wystąpić. Miał opowiedzieć tylko, jak pracują zawodowi naciągacze. Miało być anonimowo. Miało być bezpiecznie. Później miał zacząć nowe życie, zmienić robotę, wreszcie wykorzystać wiedzę o finansach zgodnie z prawem. Miało być inaczej. Bez kłamstw.
Przy montażu materiału telewizyjnego ktoś zapomniał zmodulować jego głos. I zaczęły się groźby. Wiadomości spływały przez kilka dni po emisji. Jedna za drugą, w nocy, z rana przy śniadaniu. Wyzwiska, ostrzeżenia, oskarżenia o zdradę. Później ktoś zdemolował mu auto. Wybił szyby, zrobił dziury w karoserii, zharatał lakier. Demolka totalna. Sąsiedzi robili zdjęcia temu, co zostało z wozu. Mieli o czym opowiadać znajomym. Dłużej nie czekał. Spakował rodzinę i wyjechał na drugi koniec Polski. Później napisał do mnie krótką wiadomość. „Musimy porozmawiać. Proszę”. A ze sprzedaży wozu zrezygnował. Bo i kto chciałby coś takiego kupić?
Chciał jedynie pokazać widzom, jak nie dać się wkręcić, jak nie stracić swoich pieniędzy. To miało być jego małe zadośćuczynienie.
– Ja oszukiwałem? Zawsze zależało mi na klientach. Dbałem o ich pieniądze najlepiej, jak potrafiłem. Zarabiałem wtedy, gdy oni zarabiali, taki mieliśmy układ. Ale gdy wokół mnie pojawili się ludzie po podstawówce, bez wiedzy o finansach, to zacząłem się domyślać, w którą stronę zmierza moja firma. Wiedziałem, że lada chwila ktoś zabierze wszystko i wszystkim. Że kasa zniknie, że zostaną wkurzeni ludzie. Trzeba było się zwijać. Tak trafiłem do tego programu – opowiada.
Krzysztof jest związany z branżą finansową od kilku lat – najpierw doradzał przy zakupie złota, później przy inwestycjach alternatywnych. Teraz odnalazł się w biznesie związanym z nieruchomościami. Nowym kolegom nie powiedział o doświadczeniach z poprzedniego miejsca pracy. Często za to z obawy wysyła wiadomości do żony i córki. „Co robisz?”. „Gdzie jesteś?”. Tak układają sobie życie na nowo.
– Gdybym wiedział, że prawda będzie mnie kosztować tak dużo, to słowem bym się nie odezwał. Z tego wszystkiego wyszły same problemy. Nikogo nie ostrzegłem, a życie zmarnowałem.
Śledztwo dotyczące jego dawnego pracodawcy toczy się od dwóch lat. On ze sprawą nie chce mieć już nic wspólnego, stara się być nieuchwytny. „Dziękuję za to, że przez was straciłem wszystko” – napisał tylko do stacji telewizyjnej w krótkiej wiadomości SMS. Nikt nie odpowiedział.
Krzysztof wynajął prawnika, kilka tygodni po programie Chodzi o pieniądze do nadawcy wpłynęło też żądanie zapłaty 250 tysięcy złotych zadośćuczynienia. Na tyle Krzysztof wycenił ujawnienie twarzy. Tyle warte jest jego normalne życie. Telewizja nie wypłaciła ani grosza. Argumentowała, że wszystko odbyło się z zachowaniem dziennikarskich standardów. Zapewniała, że w programie głos był zmieniony. Ale nie był. Porównałem oba klipy, mam je zapisane w pamięci komputera. Krzysztof jest łatwy do rozpoznania, ma charakterystyczny głos. Ludzie, z którymi siedział biurko w biurko, nie mogli mieć żadnych wątpliwości. I – jak widać – nie mieli.
„Telewizja XXX nie uznaje zgłoszonych żądań za zasadne. Pan Krzysztof …wyraził zgodę na wzięcie udziału w audycji. (…) W tej sytuacji nie ma podstaw do zarzutu naruszenia jakichkolwiek dóbr osobistych (w tym prawa do wizerunku). Z poważaniem, dyrektor programowy”. Tak telewizja odpowiedziała na wezwanie zapłaty ćwierć miliona złotych. Teraz Krzysztof ma jasność. Ugody nie będzie, o wszystkim zdecyduje sąd.
Dopiero kilkanaście dni po emisji telewizja podmieniła materiał w swoich serwisach internetowych na właściwy. Wisi do tej pory, można go obejrzeć. Obok wyświetlają się polecane klipy. Stacja nigdy nie odpowiedziała mi na pytania w tej sprawie. Krzysztof przekonywał, że z pewnością im nie odpuści.
– Czasami myślę o tym, co będzie za kilka lat. Kiedy to śledztwo się skończy i ich jednak nie wsadzą za kratki, to wiem, że nie będę miał życia. Nikogo nie wskazałem z nazwiska, ale nie wybaczą mi. Martwię się o córkę. Przeprowadzki nie zrozumiała, zniszczonego auta też dziecku łatwo nie wyjaśnisz – przyznaje niechętnie.
W mediach społecznościowych zaangażował się w kilka akcji charytatywnych. Podsyła mi link do jednej z nich, prosi o wsparcie medialne dla znajomej. Po pewnym czasie przestaje odbierać telefony. Wysyła mi tylko wiadomość: „Powodzenia, dziękuję”. Zmienia numer i znika. Na Facebooku wciąż ma to samo zdjęcie. Uśmiechnięty facet w białej koszuli. Na elegancko. Tak spotykał się z klientami.
– To nie była zemsta – mówi mi jeden ze śledczych, który zna sprawę. – Gość poszedł do telewizji i coś tam nagadał. Jasne, że kumple się wkurzyli. Ale ważniejsze było, żeby pokazać całej reszcie, żeby siedziała cicho. Skoro za „występy artystyczne” w mediach jest rozwalone auto, to co będzie za rozmowy z policjantami? – Dodaje jeszcze, że milczący świadkowie to codzienność.
Wspomniana telewizja zajęła się tematem naciągaczy po jednym z moich materiałów. Zresztą też wystąpiłem w programie. Ja nie musiałem być anonimowy. W moim przypadku skończyło się tylko na kilku głupkowatych wiadomościach e-mail, które miały mnie chyba zastraszyć. Krzysztof odezwał się do mnie sam, bo nie wiedział, dokąd pójść ze swoją sprawą.