Читать книгу Łowcy z kotłowni. Dziki świat finansowych naciągaczy - Mateusz Ratajczak - Страница 8
ОглавлениеKotłownia
Jak się tutaj znalazłem? Zaczęło się od krótkiej wiadomości. Na służbowej skrzynce znalazłem mejla od Dariusza. Napisał, że pracował jako konsultant telefoniczny w firmie w centrum Warszawy i nigdy mu nie uwierzę w to, co się tam działo. Dariusz nie chce podać jednak nazwiska, nie chce się spotkać. – Podeślę panu namiary. Niech pan się sam przekona. Ludzie wpłacają i z tego, co słyszałem, głównie tracą pieniądze – opowiada. Wyjaśnia, że pracował tam przez dłuższą chwilę. Uciekł, gdy jego współpracownicy każdą rozmowę z klientem kończyli zdaniem, że jest głupi i się nie zna. Wystraszył się, że w końcu ktoś straci pieniądze i zacznie się ciskać, aż w końcu pójdzie na policję. A wtedy wszyscy, w tym on, będą mieli problemy. Wycofał się z biznesu. Przez kilka tygodni myślał, co dalej zrobić. No i napisał do mnie.
W ten sposób dowiaduję się, jak dzień w dzień kilkadziesiąt osób w biurze w Warszawie sprzedaje przez telefon marzenia o szybkich i pewnych pieniądzach. Kuszą wielkimi markami: samochodowymi takimi jak Ferrari i Tesla, gigantem naftowym Saudi Aramco, producentem kamer sportowych GoPro czy krajowego ubezpieczyciela PZU. Mówią o specjalnie przygotowanych pakietach i akcjach, choć chodzi po prostu o zakłady forex (np. o obstawianie, jak się zachowają waluty wobec siebie) czy tzw. kontrakty CFD, które umożliwiają zakład o to, jak się zachowa kurs spółki zaraz po debiucie. Taki model jest bliżej hazardu niż inwestowania. Zawodowcy mówią wprost, że to spekulacja. Z małą różnicą – oni wchodzą w nią świadomie. Ale dla ludzi, którzy nie mają żadnej wiedzy na ten temat, to loteria.
Co to jest forex? To po prostu rynek walut (z ang. foreign exchange market). Jak wyjaśnia biuro Rzecznika Finansowego, „w tradycyjnym ujęciu to rynek walutowy o charakterze hurtowym, w ramach którego banki, wielkie korporacje międzynarodowe, rządy, banki centralne oraz inwestorzy z całego świata przeprowadzają operacje wymiany walut 24 godziny na dobę, przy wykorzystaniu Sieci”. Komisja Nadzoru Finansowego jednak sama zaznacza, że nie ma jednej definicji rynku forex. W uproszczeniu: zarabianie na foreksie dostępnym dla małych inwestorów wiąże się z wymianą jednej waluty na drugą. Gra wiąże się z transakcjami spekulacyjnymi, inwestor próbuje przewidywać ruchy wybranych par walut. W odróżnieniu od rynku giełdowego, na rynku forex łatwo czerpać zyski tak ze „spadającego rynku”, jak i ze „zwyżkującego”. Jednocześnie od dawna pod nazwą rynku forex funkcjonują inwestycje w tak zwane instrumenty pochodne – kontrakty CFD (z ang. contract for difference, mówiąc w skrócie to kontrakty różnicy kursowej, czyli de facto zakład o to, ile będzie wynosić wartość danego instrumentu w przyszłości). Często odnoszą się one do kursów akcji, obligacji, cen surowców naturalnych czy różnego rodzaju indeksów. Na rynku forex tak naprawdę nie kupujesz ani nie sprzedajesz akcji, walut, ropy czy pszenicy, a jedynie zarabiasz lub tracisz na różnicach w ich kursach.
Trudne to? No to jak można nas zaczarować propozycją? A jednak. Komisja Nadzoru Finansowego ostrzega, że 80 procent inwestorów na rynku forex traci.
Kilka dni później sam dostaję telefon z propozycją biznesu życia.
– Skąd ma pan mój numer? – dopytuję młodego chłopaczka, który przedstawił się jako Jan.
– System pana wylosował – odpowiada pewnie.
A później wyrzuca z siebie kolejne obietnice, jakby strzelał z karabinu. Jedna za drugą: zyski, szczęście, piękna żona. Jeden interes z nim ustawić ma mnie do końca życia. Nie mam nawet szansy przerwać jego słowotoku. W ciągu kilku chwil Jan zmienia taktykę, teraz wypytuje mnie o miejsce pracy, o marzenia, o oszczędności. Posuwa się dalej niż znani mi do tej pory konsultanci, na przykład operatorów komórkowych. Nie oferuje mi lepszego abonamentu, dodatkowych minut na rozmowy z rodziną. Obiecuje mi lepsze, godne życie. Zupełnie bez trosk. Mogę po nie sięgnąć bez wychodzenia z domu. Pytam znajomych, współpracowników. Znają temat. Też odbierali telefony od namolnych sprzedawców. Też mieli obudzić się po kilku dniach bogatsi.
Znajduję firmę, o której pisał Dariusz. To najlepszy trop. Postanawiam się w niej zatrudnić.
Znalezienie pracy w tej branży nie jest trudne. Na kilku popularnych portalach z ogłoszeniami można bez trudu znaleźć oferty. Wymagania? W zasadzie brak.
„Osoby ambitne, których motywują pieniądze poproszę o przesłanie CV” (pisownia oryginalna).
„Jeżeli jesteś ambitny, szukasz nowych wyzwań, interesują cię wysokie zarobki? Nie zwlekaj” i na koniec „wszystkiego cię nauczymy”. Odpowiadam na ogłoszenie.
W pięć minut po wysłaniu CV dostaję zaproszenie na rozmowę. A następnego dnia mam pracę. Od poniedziałku oficjalnie powinienem być „account managerem w międzynarodowej instytucji finansowej”. Dziś wiem, że poprawna nazwa miejsca pracy to kotłownia. Bo ani nie zostałem menadżerem, ani nie trafiłem do międzynarodowej firmy. Bliżej mi za to do zwykłego naciągacza.
Na dobrą sprawę rozmowa rekrutacyjna to krótka prezentacja zalet pracy w firmie. W skrócie: jest bosko, bo jest na bogato. Najważniejsze jest zaangażowanie, a moje doświadczenie, poprzednie miejsca pracy, preferowane zarobki – to wszystko nie ma znaczenia. Szkoda, bo dobrze się przygotowałem. Moje alternatywne, stworzone na potrzeby prowokacji ja, miało doświadczenie w bankowości. Miało na koncie studia finansowe. I oczywiście było motywowane chęcią zarobienia pieniędzy tu i teraz. Dwa języki obce też rekruterów nie interesowały. Liczyła się w zasadzie tylko dyspozycyjność. Możesz przyjść jutro? To zaczynasz od samego rana.
Do firmy wprowadza mnie Dawid, jest liderem jednego z kilku zespołów. Przed inwestycjami zajmował się sprzedażą kredytów. Na Facebooku jest tylko lakoniczna informacja o jego byłej pracy – to niewiele znaczący punkt. Co ciekawe, była firma zapewnia, że jest w branży finansowej instytucją numer jeden w Warszawie. Nie jest, nigdy o niej nie słyszałem.
Dawid chwali się kilkoma imprezami firmowymi, które organizował i nic więcej. Niewiele można o nim powiedzieć. Lubi powtarzać, że sam zaczynał od najniższego szczebla kariery, ale powoli zyskiwał zaufanie i stał się liderem. Mogę do niego walić z każdym problemem. Na oko ma nie więcej niż 30–35 lat. – Mamy ładne dziewczyny. Wiem, że chłopaki tutaj podrywają na wyścigi, więc… dla każdego coś miłego. Ja mam narzeczoną, więc nie mogę tak oficjalnie w robocie – żartuje człowiek, który właśnie mnie zatrudnia.
Każdy dostaje identyczną ofertę wynagrodzenia. To prosty układ: im więcej złapiesz klientów, tym więcej zarobisz. Dlatego pracę dostaje każdy, kto tu przyjdzie. Łapią się wszyscy: młodzi ledwo po maturze lub bez, studenci, obcokrajowcy. Naprawdę każdy chętny może zostać sprzedawcą marzeń. Kilka dni po moim zatrudnieniu na rozmowę rekrutacyjną miała zgłosić się młoda dziewczyna. Nie dotarła, bo dostała w centrum Warszawy mandat. Zadzwoniła, powiedziała, że ma ważniejsze sprawy na głowie. I tak zaczęła pracę następnego dnia. Ale czemu się dziwić? Ja nie musiałem wyciągnąć nawet dowodu osobistego z kieszeni. Po prostu wypełniłem formularz, podałem rachunek do przelewów i poszło.