Читать книгу Żółty proszek - Matthias Blank - Страница 4
Dom Bernarda Fowlera
ОглавлениеNa samym końcu Dwudziestej Czwartej ulicy w New Yorku stał od kilku lat pałac, który swym zewnętrznym wyglądem zwracał uwagę przechodniów.
Zbudowany przez wzbogaconego w czasie wojny spekulanta, nosił na sobie piętno dorobkiewiczostwa i złego smaku.
Stanowił dziwaczną mieszaninę rozmaitych stylów, poczynając od greckiej kolumnady a kończąc na fryzie w stylu włoskiego renesansu.
Wnętrze tego pałacu odpowiadało dokładnie jego zewnętrznemu wyglądowi.
W samym środku hallu znajdowały się potężne murowane schody, stanowiące kopię sławnych schodów z Opery paryskiej. Był to jedyny prawdziwie piękny fragment pałacu.
Kupno tego dziwacznego pałacu przez Bernarda Fowlera przyjęto w New Yorku z niemałym zdziwieniem. Nowy właściciel przystąpił natychmiast do gruntownej przebudowy wnętrza. W krótkim czasie udało mu się doprowadzić je do takiego stanu, że ci którzy widzieli je poprzednio, nigdyby nie uwierzyli w możliwość przeprowadzenia tak zasadniczych zmian.
Fasada pozostała ta sama, lecz wnętrze przekształciło się w pełne smaku mieszkanie znającego się na sztuce człowieka.
Zadawano sobie pytanie, dlaczego Fowler poświęca tyle pieniędzy na przebudowę tego pałacu... Nikt nie potrafił jednak na nie odpowiedzieć. Do pewnego stopnia postępowanie jego wyjaśnił fakt, że nabył ten pałac za piątą część ceny.
Bernard Fowler uchodził za człowieka bogatego. Jakkolwiek niedawno dopiero wypłynął na powierzchnię towarzyskiego życia New Yorku, widywano go wszędzie. Był honorowym członkiem „Hudson Rowing Club‘u“ — najbardziej ekskluzywnej instytucji, miał stałą, wynajętą lożę w Metropolitan Opera. Widywano go w towarzystwie ludzi najbogatszych i najbardziej wpływowych. Bywał zapraszany na przyjęcia do księżnej Exeter, spokrewnionej z kilku panującymi domami królewskimi. W kronikach towarzyskich co pewien czas pojawiało się jego nazwisko.
Uważano go za doskonałego sportsmena i człowieka zasługującego na zaufanie. W domu swym bywał niewiele... Częściej wychodził, niż przyjmował u siebie... Honory domu czyniła wówczas siostra, mieszkająca z nim razem i wiele od niego starsza.
Sąsiedzi, ciekawi trybu życia, niewiele mogliby o nim powiedzieć... Służby miał mało: kucharka-murzynka, szofer i jego pomocnik stanowili całą obsługę obszernego pałacu.
Bernard Fowler był mężczyzną około czterdziestki. Wysoki, szczupły, trochę pochylony naprzód, miał gładko ogoloną twarz i tylko małe czarne wąsiki ocieniały jego górną wargę.
Oczy jego miały dziwny, szaro-stalowy kolor. Rozstawione były tak szeroko, że każdy patrzący musiał zwrócić na to uwagę. Starannie zaczesane rude włosy stanowiły jaskrawy kontrast z kolorem wąsów i nadawały jego bladej twarzy dość specyficzny wyraz. Rzadko kto mógł się pochwalić, że słyszał jego śmiech. Ci, zaś co słyszeli nie zapominali go szybko...
Kobiety uważały go za interesującego mężczyznę. Podróżował wiele w swym życiu i potrafił ciekawie o tym opowiadać. Miał sporo przyjaciół wśród mężczyzn, jakkolwiek nikt nie mógł poszczycić się dłuższą z nim znajomością.
Pewnego pięknego wieczora, w końcu lata, Bernard Fowler znajdował się prawie sam w swym wielkim pałacu. Szofer udał się już na spoczynek, lokaj i kamerdyner mieli wychodne, Sally — kucharka krzątała się jeszcze po kuchni.
Fowler siedział w swym gabinecie, znajdującym się na pierwszym piętrze. Trzy, sięgające podłogi, okna wychodziły na taras nad kolumnadą.
Urządzenie tego gabinetu zdradzało, że właściciel cenił bardziej jakość, niż ilość. Wielkie biurko, fotel i półki z książkami wykonane były z najpiękniejszego starego mahoniu i przez najlepszych mistrzów stolarskich Londynu. Podłogę przykrywał gruby puszysty dywan ze Samarkandy. Lampa z cennego bronzu rzucała stłumione, miłe światło. W głębi pokoju odcinała się od ciemnego tła grupa Laookona, rzeźbiona w zielonym marmurze.
Fowler trzymał w ręku książkę, lecz nie czytał jej. Spoglądał swymi szarymi oczami w głąb pokoju, jak gdyby jakiś szczegół przykuł do siebie jego uwagę. Na dźwięk zegara, wybijającego godzinę, ocknął się. Dwunasta!...
Wielki dom zaległa cisza. Od czasu do czasu słychać było odgłos przejeżdżającego auta. Przez otwarte okno przenikał do pokoju daleki szum Broadwayu...
Fowler odłożył książkę, podniósł się z fotelu i zbliżył do drzwi... Zdawał się nadsłuchiwać przez chwilę, po czym przekręcił klucz w zamku. Zasunął grube rolety i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Była to sypialnia umeblowana w stylu Ludwika XIV. Fowler wyjął z szafy fioletowe domino i włożył je na siebie. Następnie, nie gasząc światła, wyszedł na korytarz... Rozejrzał się dokoła... W całym pałacu panowała cisza. Fowler przebiegł kilka kroków, przesuwając się bezszelestnie w swych pantoflach na filcowych podeszwach... Zatrzymał się przed drzwiami, wiodącymi do biblioteki, otworzył je i wszedł do środka.
Był to pokój stosunkowo niewielki. Ściany jego zastawione były półkami, pełnymi książek.
Fowler zamknął za sobą drzwi na klucz, zapalił światło i zasunął rolety u okien, które wychodziły na ogród zimowy. Ostrożnie począł wodzić ręką po ścianie jednej z półek. Ręka jego trafiła wreszcie na maleńki, ukryty guziczek... Fowler nacisnął go i w tej samej chwili półka wraz z książkami obróciła się na ukrytych zawiasach, ukazując w ścianie niewielki otwór. W otworze tym zamaskowana była winda, niewiele większa od wind, znajdujących się w kuchniach restauracyj i hoteli... Dwie niezbyt tęgie osoby z trudem mogłyby się w niej pomieścić. Fowler wszedł do niej i w tej samej chwili półka wróciła automatycznie na swoje miejsce. Na metalowej tabliczce widniały guziki, oznaczające rozmaite piętra. Fowler nacisnął jeden z nich i winda z błyskawiczną szybkością poczęła zjeżdżać w dół...