Читать книгу Żółty proszek - Matthias Blank - Страница 5
W podziemiach
ОглавлениеWinda zjeżdżała w dół tak szybko, że Fowler musiał się trzymać oburącz metalowych uchwytów, aby nie stracić równowagi. Od czasu do czasu mijał coś, co przypominało drzwi, poczym zjeżdżał dalej. Wreszcie winda zatrzymała się przed drzwiczkami, obitymi metalem.
Fowler włożył dziwnego kształtu klucz do otworu zamku i przekręcił go kilka razy. Drzwi otwarły się. Fowler znalazł się w niewielkim, zupełnie ciemnym pomieszczeniu.
Zatrzasnął za sobą drzwi i przekręcił kontakt elektryczny. Zapłonęło jasne światło żarówki.
Była to obszerna piwnica, której podłoga i ściany wyłożone były granitowymi płytami. Spojenia były jeszcze bardzo świeże, co wskazywało na to, że piwnicę tę zbudowano niedawno. Oprócz drzwi, którymi wszedł Fowler, prowadziło do tej piwnicy jeszcze jedno wejście z drugiej strony. Fowler zbliżył się do niego.
Otwarcie tych drzwi nastręczało o wiele więcej trudności, niż otwarcie poprzednich... Trzeba było bowiem nastawić dość skomplikowany mechanizm cyfrowy. Dopiero po upływie dwóch minut drzwi obróciły się powoli na zawiasach.
Fowler spojrzał na zegarek.
— Kwadrans po dwunastej — szepnął do siebie — powinni już być...
Drzwi wiodły do korytarza, którego koniec tonął w mroku. Szerokość jego wynosiła mniej niż osiemdziesiąt centymetrów... Fowler zapalił światło elektryczne, widać było, iż korytarz ten ma conajmniej dwadzieścia metrów długości i biegnie w prostej linii. Fowler zamknął drzwi prowadzące do granitowej piwnicy na zasuwę i szybkim krokiem podążył naprzód.
Kroki jego rozlegały się głośnym echem.
Korytarz kończył się drzwiami, które Fowler otwarł bez trudu. Znalazł się w korytarzu biegnącym prostopadle do poprzedniego.
Po kręconych, kamiennych schodach wszedł na górę. Prowadziły one do niewielkiej piwnicy, słabo oświetlonej wiszącą u pułapu latarnią. Piwnica ta, mocno sklepiona, zbudowana była widać przed wielu, bardzo wielu laty.
Była ona zupełnie pusta, tylko w jednej z jej ścian znajdował się dość znacznych rozmiarów kurek instalacji przeciwpożarowej.
Fowler przyglądał mu się przez chwilę z uśmiechem zadowolenia.
— Mam nadzieję, że wkrótce odda mi on właściwą przysługę — szepnął półgłosem, gładząc dłonią jego miedzianą powierzchnię.
Ruszył ostrożnie naprzód, bowiem poziom piwnicy stawał się w tym miejscu nierówny. Co chwila potykał się o sterczące z ziemi ostre kamienie. Zbliżył się do ściany i wspiął na palce... Z trudem sięgnął do rączki małej dźwigni. Szarpnął i w tej samej chwili ukazał się w ścianie niewielki otwór, w którym Fowler zaledwie zdołał się zmieścić. Gdy tylko znalazł się poza obrębem piwnicy, otwór zamknął się automatycznie. Nawet najwprawniejsze oko nie zdołałoby wyśledzić w murze śladów jakiegokolwiek ukrytego przejścia.
Fowler pobiegł wzdłuż nowego korytarza. Na twarz naciągnął kaptur, w którym widniały dwa otwory na oczy. Korytarz wiódł do pomieszczenia, które robiło wrażenie opuszczonego magazynu jakiejś fabryki. Pełno tam było pustych skrzyń, beczek, bel towaru, nie nadającego się do użytku. Szczury, spłoszone pojawieniem się człowieka, z piskiem uciekały do swych nor.
Fowler, oświetlając sobie drogę latarką elektryczną, doszedł do okutych żelazem drzwi. W drzwiach tych znajdowało się małe okienko. Fowler otworzył je i oczom jego ukazało się wnętrze oświetlonego budynku, przeznaczonego widocznie na składy. Przy ścianach stały półki, pozbawione wprawdzie towarów, lecz służące chwilowo za miejsce przechowywania palt i czapek siedzących przy stole mężczyzn.
Było ich sześciu. Światło lampy padało na ich twarze. Sala ta mogła mieć około dwunastu metrów długości i siedem szerokości i posiadała jeszcze jedno wejście, zamknięte obecnie na klucz. Okno, którego część tylko wystawała ponad powierzchnię ziemi, zasłonięte było starannie, aby najmniejszy promień światła nie mógł przedostać się na zewnątrz.
— Nareszcie! — odezwał się na powitanie Fowler.
Głos jego spod grubego kaptura brzmiał dziwnie głucho.
— Witaj, naczelniku!
Jakby na komendę wszyscy podnieśli się ze swych miejsc i wyciągnięciem prawej dłoni pozdrowili swego przełożonego.
Zakapturzony mężczyzna uważnie przyjrzał się obliczom obecnych.
— Widzę nieznaną mi twarz.... Któż to taki?
— Jestem Luigi Caproni, naczelniku... — odparł jeden z sześciu obecnych.
Był to młody jeszcze człowiek o smagłej, ogolonej twarzy i płonących czarnych oczach, zdradzających włoską krew.
— Zostałem właśnie podniesiony do godności kapitana pierwszego stopnia — dodał tonem wyjaśnienia.
— Przykro mi, Luigi Caproni, lecz uważam, że zbyt krótko jesteś wśród nas, abyś mógł brać udział w dzisiejszym zebraniu... Musisz opuścić to miejsce i to natychmiast... To, co mam dziś do omówienia z kapitanami, stanowi sprawę zbyt poważną... Nie wątpię, że po okresie rocznej próby będziesz mógł wrócić do naszego grona.
Na twarzy Włocha pojawił się grymas niezadowolenia. Zbyt długo był jednak członkiem „Bandy Upiornego Oka“, aby nie wiedział, co to znaczy rozkaz zwierzchnika. Dyscyplina panowała tu żelazna i nie czas było na sprzeciwy.
Luigi sięgnął po płaszcz, skinął na pożegnanie pozostałym towarzyszom i oddał przepisowy ukłon naczelnikowi. Bez słowa opuścił miejsce zebrania.
Pozostali przyjęli rozkaz zwierzchnika w milczeniu. Nikomu nie przyszło nawet do głowy sprawdzić, czy wydalony towarzysz istotnie oddalił się, czy nie podsłuchuje gdzieś pod drzwiami... Wiadomo bowiem było, że najmniejsze nieposłuszeństwo Banda Upiornego Oka karała śmiercią.
Dopiero po wyjściu Włocha Fowler odsłonił oblicze.
Mężczyźni wciąż jeszcze stali w pozie pełnej szacunku.
Fowler skinął ręką, dając im znak, że mogą zająć swe miejsca. Zacisnął swe wąskie wargi i krytycznym wzrokiem lustrował swych ludzi. Nikt z nich nie śmiał przerwać milczenia. Wreszcie Fowler przemówił.
Głos jego brzmiał łagodnie. Mówił tak, jak gdyby znajdował się w salonie, lub klubie, a nie na zebraniu organizacji przestępczej.
— Kapitanowie „Bandy Upiornego Oka“! — rzekł. — Zwołałem was tutaj, aby podzielić się z wami wiadomościami pierwszorzędnej wagi... Liczę na waszą pomoc i zrozumienie... Podjąłem się bowiem przedsięwzięcia, które daleko przekracza siły pojedynczego człowieka... Domyślicie się łatwo, że mówię tu o Johnie Rafflesie, naszym najgroźniejszym, śmiertelnym wrogu.
Wydaje mi się, że zbytecznym będzie przypomnieć jaką rolę Raffles odegrał wobec nas. W ciągu stosunkowo krótkiego swego pobytu w New Yorku, zdołał narazić nas na straty nietylko materialne, ale i moralne. Pozbawił nas okupu, jaki należał się nam za porwanie Sigridy Kaldrup, córki milionera. Poniżył nas w opinii publicznej, która drżeć powinna przed nami ze strachu... Nie zapomnieliście chyba o tym, że zaledwie trzy, czy cztery dni temu organizacja nasza straciła przez niego kilku swych najdzielniejszych członków, w tym jednego kapitana, paru pomocników i zwykłych szeregowych...
Zamilkł... Pięciu mężczyzn szeptało coś między sobą niezrozumiale... Oczy wszystkich płonęły nienawiścią ku temu niezwykłemu Anglikowi, który przy pomocy dwóch tylko swych przyjaciół, dokonał tego, czego nie zdołała zdziałać cała policja new-yorska.
— O tym wszystkim wiecie równie dobrze, jak ja — ciągnął dalej Fowler. — Na was spoczywa obowiązek pomszczenia swych towarzyszy... W pierwszym rzędzie mam na myśli ciebie, kapitanie Hansen. Niedawno dopiero z polecenia Nieznanego Wodza zostałeś promowany na stanowisko kapitana pierwszego stopnia bez odbycia koniecznego czasu próby. Od tej chwili wolno ci przebywać na naszych najtajniejszych zebraniach, na których ja sam ukazuję się z odkrytą twarzą.
Arno Hansen, młody Szwed słuchał uważnie, pochyliwszy się trochę naprzód. Należał on do najdzielniejszych i najbardziej ambitnych członków Bandy.
Arno Hansen wiedział o wiele więcej, niż Fowler mógł przypuszczać. Wiedział na przykład kim był Bernard Fowler, zanim wstąpił do Bandy i czemu zawdzięcza swą zawrotną karierę w tej zbrodniczej organizacji.
Młody Szwed powtarzał sobie w duch nazwisko siedzącego naprzeciw niego mężczyzny, którego białe wypieszczone dłonie spoczywały na fałdach fioletowego domina.
Był to człowiek bogaty i zepsuty do szpiku kości. Złe instynkty pchnęły go na drogę przestępstwa. Zły i przebiegły, szybko zrobił karierę na nowoobranej drodze. Z rozkazu wodza, którego oblicza nikt nigdy nie oglądał, okrutnego i groźnego Molocha, Fowler został mianowany naczelnikiem. Rozkaz ten został mu doręczony przez niewiadomego gońca. Rano, kiedy się obudził, tuż koło łoża znalazł maleńki zwitek pergaminu w szczerozłotym rzeźbionym futerale. Był to rozkaz Molocha, podnoszący Fowlera do nowej godności.
Hansen, ambitny Szwed, marzył w ducha o tym, że wkrótce i jego spotka podobny zaszczyt. Postanowił więc za wszelką cenę wyróżnić się jakimś niezwykle śmiałym wyczynem.
Banda Upiornego Oka posiadała swe oddziały we wszystkich większych miastach Stanów Zjednoczonych. Na znaczną ilość członków przypadało zaledwie pięciu naczelników, zajmujących w hierarchii organizacyjnej miejsce tuż po Satelitach, którzy dopuszczani byli przed oblicze Wielkiego Molocha.
Ten krótki zarys ustroju organizacyjnego bandy konieczny był, abyśmy mogli zrozumieć, dlaczego ambitny, młody Szwed spoglądał na Fowlera z nienawiścią tajoną i zazdrością.
Pochylił głowę, jakby dziękował mu za wyróżnienie, w gruncie rzeczy jedynie po to, aby ukryć swój wzrok.
Fowler zaczerpnął tchu i ciągnął dalej:
— Wszelkie usiłowania schwytania Johna Rafflesa zawiodły dotąd na całej linii. Były one bowiem nieudolne i z góry, zdaniem moim, skazane na niepowodzenie. Na mnie przypadła kolej zajęcia się tą sprawą. Plan, który sobie ułożyłem przedstawię wam jeszcze dziś.
Fowler zaśmiał się.
Uśmiech odsłonił jego białe zęby... Usta skrzywiły się w jakimś nieprzyjemnym grymasie... Tylko oczy, zimne i szeroko rozstawione, nie brały udziału w tym śmiechu. Pozostały nadal nieruchome i błyszczące, jak oczy Meduzy...