Читать книгу Wielbiciel - Max Czornyj - Страница 7
ОглавлениеDZIEŃ PIERWSZY
1.
Bernard Szajer zapadł się w skórzanej kanapie. Ze szklanką mleka w jednej ręce i miską płatków śniadaniowych w drugiej. Tak lubił najbardziej. Chrupać pojedyncze płatki i zapijać je, a nie jeść rozmokłą papkę.
Zapowiadał się ciężki dzień. Za trzy godziny miał zaplanowane spotkanie z członkami sztabu wyborczego, potem lunch z przedsiębiorcami, a o czternastej wygłaszał przemówienie w auli uniwersyteckiej. Zgodnie z sondażami, studenci stanowili istotną część jego elektoratu. Na tyle istotną, że nie mógł sobie pozwolić na najdrobniejszą wpadkę. Przez pół nocy powtarzał w myślach ostateczną wersję tekstu. Przez drugie pół nadawał jej nowy kształt. Przespał co najwyżej dwie godziny, ale adrenalina skutecznie przegoniła zmęczenie. Poranny prysznic w lodowatej wodzie dopełnił dzieła. Na jego przystojnej, gładko ogolonej twarzy nie było ani jednej zmarszczki.
Odstawił miskę na szklany stolik i sięgnął po tablet. Kiedy tylko go uruchomił, rozładowała się bateria.
– Szlag! – rzucił pod nosem.
Rozejrzał się za ładowarką, ale musiała zostać w sypialni. Nie chciał wracać i budzić żony przetrząsaniem wszystkich zakamarków. Miał okropny nawyk rozrzucania rzeczy, gdzie popadnie. Tyle że zgubione rzeczy potrafiły naprawdę zirytować.
Kątem oka zauważył, że do salonu skrada się jego córka, czterolatka o wielkich niebieskich oczach i burzy jasnych włosów. Najpiękniejsze dziecko, jakie tylko mógł sobie wyobrazić. Udał, że jej nie zauważył, zajęty lustrowaniem zacieków na szklance mleka. Kiedy dziewczynka podkradła się bliżej, szybko odstawił szklankę i odwrócił się, szeroko rozkładając ręce.
– Buu! Mam cię!
Dziewczynka podskoczyła z piskiem, a on cicho się zaśmiał.
– Chodź, Różyczko, nie obudź mamy! – Przesunął się na kanapie, wskazując, żeby usiadła. – Chcesz już śniadanie?
– Jeszcze nie. Za chwilę.
„Za chwilę” znaczyło, że zanim do niego przyszła, ukradkiem pochłonęła kilka łyżek kremu czekoladowego. Tak samo ukradkiem, jak przed chwilą się do niego skradała.
Dziewczynka wgramoliła się na kanapę i usiadła obok niego. Zwiesiła bezwładnie nóżki, zwracając na siebie uwagę. Szajer objął ją ramieniem i delikatnie przewrócił na plecy. Połaskotał ją pod żebrami. Znowu zapiszczała, tym razem jednak dużo ciszej. Śmiejąc się, obróciła się na bok i położyła głowę na jego kolanie. Spokojnym ruchem pogładził jej włosy.
– Kiedy będziesz głodna, to mów.
– Mhm. I nakarmimy Fiodona.
Róża nie miała problemów z wymawianiem litery „r”, ale uparcie przekręcała imię ich kota. Szajera zawsze to bawiło. Wziął całą garść płatków i głośno je żując, włączył telewizor.
Na paśmie lokalnym emitowano wydanie specjalne. Czerwony pasek informacyjny alarmował, że odnaleziono zwłoki jednej z kandydatek na urząd prezydenta miasta. Reporterka, która najwyraźniej nie radziła sobie z wejściem na żywo, miała przerażenie w oczach.
To zdarzenie może obrócić trendy wszystkich ostatnich sondaży – mówiła drżącym głosem. – Niewielkie różnice punktowe wskazują, że decyzja jej wyborców rozstrzygnie o wyniku całego wyścigu. Tymczasem eksperci w studio apelują do kandydatów o zawieszenie kampanii. Nie udało nam się dotychczas uzyskać od nich żadnego stanowiska. Zapewne więcej dowiemy się w ciągu najbliższych godzin, a może minut….
Jego córka w ogóle nie zwróciła uwagi na tę informację. Mimo tego przyciszył telewizor. Pomyślał, że jego wyłączony na noc telefon został zapchany setką wiadomości. Przygryzł wargę. Jedyne, co czuł, to niepewność. Cokolwiek proponowaliby jego doradcy, musiał wypełnić wszystkie zobowiązania na ten dzień.
Lunch i spotkanie ze studentami były priorytetowe. Później będzie można zawiesić kampanię. Na dwa, trzy dni, podczas których wszyscy przywdzieją sztuczną żałobę. Tylko co z jej wyborcami? Na kogo się przerzucą? A może zrezygnują z udziału w wyborach? Tego nie wiedział. I to frustrowało go najbardziej.
Na korytarzu na dole rozległy się kroki.
– Mamusia wstała! – Róża podniosła głowę z jego kolan. – Zrobimy śniadanie?
Szajer jeszcze raz przegładził włosy córki i wyłączył telewizor. Odstawił na stolik pustą szklankę. Kiedy Maria Szajer weszła do salonu, powitał ją wymuszonym, szerokim uśmiechem.
2.
Lunch z przedsiębiorcami okazał się totalną klapą. Wszyscy mówili tylko o jednym. Szajer w żaden sposób nie mógł przejść do meritum i zachęcić ich do głosowania właśnie na siebie. Impertynenckie przywołanie celu spotkania byłoby strzałem w stopę. A zatem przez ponad godzinę, w akompaniamencie doskonałych przystawek, a potem dań głównych, udawał totalnie załamanego. Pluł sobie w brodę za odgrywanie tej szopki, ale robił to dalej. Pilnował się, aby nie przywołać na twarz choćby chwilowego uśmiechu. Cały czas zachowywał pozory żałoby, pamiętając o potajemnie wycelowanych w niego obiektywach.
Ubrał się w ciemnogranatowy, prawie czarny garnitur i dobrał do niego równie ponury krawat. Kolorystyka, której wystrzegał się od czasów studenckich. W kampanii niemal codziennie propagował luźny, dość ekstrawagancki styl. Lniane marynarki, pstrokate poszetki, mokasyny na bosych stopach. To się sprzedawało. Tak samo jak sprzedawały się jego wysportowana, elegancka sylwetka i swobodny sposób bycia. Ludzie po prostu to lubili.
W krawacie czuł się nieswojo. Co chwilę odciągał palcem kołnierzyk od szyi. Koszula była doskonale skrojona, lecz zapięty ostatni guzik zawsze przyprawiał go o nieprzyjemne uczucie, jakby go podduszano. Musiał się do tego przyzwyczaić. Przynajmniej na kilka dni.
O umówionej porze Jan Rapacki, szef jego kampanii, dał znak, że lunch dobiega końca. Godzina życia została bezpowrotnie stracona, a wesołe spotkanie okazało się niespodziewanie stypą. Nie mógł zrozumieć, że przedsiębiorcy okazali się tak małostkowi. Iskierkę nadziei dał mu gruby biznesmen, który zaczepił go dopiero w hotelowym lobby. Był to jeden z deweloperów zajmujących się wykupem podmiejskich parceli i zamienianiem ich w luksusowe dzielnice.
– Ma pan mój głos – szepnął, zmierzając za nim do szatni. – Mogę dotować kogoś, kto przez tyle czasu potrafił zachować dyskrecję. I to za swoje pieniądze! Zrobimy razem interes.
Biznesmen uśmiechnął się i przemknął koło recepcji. Szajer nie wiedział, co o tym sądzić. Równie dobrze pokraczny tłuścioch w stroju od Armaniego mógł żartować, co proponować współpracę. Natychmiast polecił Rapackiemu zdobyć jego numer telefonu i przemyśleć możliwość spotkania.
Na bezrybiu i rak ryba. Co najwyżej, kontaktując się z przedsiębiorcą, wyjdzie na totalnego idiotę. Ale tylko w jednej parze małych, cwaniackich oczek.
Pożegnał się ze wszystkimi i wsiadł do podstawionego pod samo wejście samochodu. Do spotkania w auli pozostało czterdzieści minut. Wyjął z aktówki przeredagowany tekst przemówienia, a potem zerknął na kartkę z programem. Tym razem musiało pójść lepiej. Nawet nie słuchał komentarzy Rapackiego. Obmyślał, jak najtaktowniej przejść od śmierci kandydatki do tego, co ludzie rzeczywiście chcą usłyszeć.
Nie zdziwiło go, że na uczelni został przywitany jedynie przez sympatyzujących z nim profesorów i doktorów. Rektor od lat pozował na apolityczną ostoję moralności, nieangażującą się w błahe przepychanki pomiędzy partiami. Aulę udostępniał tak kandydatom prawicy, jak zielonym komunistom. Wolność słowa miała dla niego bardzo duże znaczenie. Zaskakująco duże, jak na dawnego członka PZPR.
W budynku zebrało się sporo osób. Biorąc pod uwagę, że trwała właśnie przerwa międzysemestralna, można to było uznać za spory sukces. Tak jak przypuszczał, większość z nich stanowili studenci i licealiści. Pasowało mu to, o ile mogli już głosować. Inaczej jedynie niepotrzebnie zajmowali miejsce i zabierali powietrze.
Wymienił kilka uścisków rąk i kilka smutnych spojrzeń, podobnych do tych, które wymieniają żałobnicy na cmentarzu, a wreszcie skierował się w stronę katedry. Ustawiono na niej niewielki podest, a na nim pulpit pomalowany w kolory jego komitetu. Miły gest albo skuteczny zabieg sztabu wyborczego.
Spotkanie zaczął chwilę przed czasem. Poczuł się dziwnie, nie rozpoczynając go od wymiany dowcipów i nie wchodząc z zebranymi w radosną interakcję. Jeszcze raz publicznie złożył kondolencje bliskim kontrkandydatki, powiedział o niej kilka ciepłych słów, a nawet poprosił o minutę ciszy. Kiedy pochylał w zadumie głowę, błysnęły flesze aparatów. Z trudem powstrzymał uśmiech zadowolenia.
Wreszcie postanowił przejść do swojego programu. W samochodzie wszystko obmyślił. Wyprostował się, smutno rozłożył ręce i zwrócił się wprost do zgromadzonych.
– Z przykrością muszę powrócić do punktów programu, które mam przed sobą spisane na kartce – zastukał w dyktowy blat. – Wydrukowałem je wczoraj, kiedy nie mieliśmy pojęcia, jaka tragedia rozgrywa się w życiu Patrycji Skawińskiej. Świętej już pamięci Patrycji Skawińskiej.
Zrobił chwilę przerwy i spojrzał przed siebie. Oślepiał go źle zainstalowany reflektor, ale wyraźnie widział twarze osób stojących najbliżej. Pełne napięcia, zadumane, niezbyt chętne do wyciągnięcia kartoników z jego nazwiskiem i logo kampanii.
– Wszyscy państwo – podjął po chwili – przyjechaliście tu po to, aby mnie poznać. Jednakże nie jako człowieka pogrążonego w smutku po stracie przeciwniczki politycznej, a prywatnie – wyjątkowej koleżanki. Przyjechaliście poznać mnie jako kandydata na prezydenta. I choć trudno mi dziś mówić o swoim programie, czuję się zobowiązany wobec was.
Chyba wyszło całkiem zgrabnie. Szmer głosów, które przeszły po auli, wydawał się wyrazem uznania.
Ponurym tonem zaprezentował najważniejsze punkty swojego programu. Celowo wybrał te, które najbardziej powinny przypaść do gustu studentom. Statystycznie stanowili oni najbardziej radykalnych wyborców. Kierowali się albo na lewo, albo na prawo, albo liberalnie, albo socjalistycznie. Dał im więc to, czego oczekiwali. Dawkę krwistych planów, wyłożoną na najpiękniejszym talerzu.
Przerwał, aby napić się wody. Ponownie rozejrzał się po zgromadzonych. Jego wzrok od pewnego czasu przyciągał postawny mężczyzna z szeroką szczęką i przymrużonymi oczami. Siedział kilka rzędów od podestu, ale jako jedyny był niemal nieruchomy. Szajer już wcześniej zwrócił uwagę, że jego twarz nie zdradzała żadnej emocji. Ani kiedy mówił o śmierci kontrkandydatki, ani kiedy przeszedł do swojego programu. Lubił kontakt z tłumem, jednak na widok tego człowieka poczuł się skrępowany. Mimowolnie odciągnął kołnierzyk koszuli od grdyki. Niewybaczalny błąd wizerunkowy.
Kontynuując swoje przemówienie, zostawił kartkę i przeszedł wzdłuż sceny. Najpierw w przeciwną stronę niż gapiący się nań mężczyzna, a potem – kierując się naprzeciw niego. Mierząc się z nim spojrzeniem, na chwilę zamilkł. Miał wrażenie, że facet uśmiechnął się ironicznie, jakby z niego kpił. Szajer zrobił kilka kroków, aby ominąć rażące światło reflektora. Przez nie widział tylko ogólny zarys jego twarzy. Może skądś go znał?
Mikrofon zaczął tracić zasięg. Piarowcy wyraźnie odradzali mu spacery po scenie à la Donald Trump. W Stanach to się podobało, w Polsce ponoć pozbawiało kandydata wiarygodności.
Obszedł załom katedry, przez chwilę przygotowując się do spojrzenia dziwakowi prosto w twarz. Z najbliższej możliwej odległości. Dyskretnie pochylił się na samym skraju podwyższenia i odwrócił się w jego stronę.
Zamrugał.
Na pustym krześle leżała jedynie jego zmięta ulotka wyborcza.
3.
Spotkanie zakończyło się chwilę po czasie. Szajer odpowiedział na kilka zadanych przez zgromadzonych pytań, zapozował do zdjęć i pożegnał się. Na sali rozległy się oklaski, potem parę osób zaskandowało jego hasła wyborcze. Kolejny miły gest albo sprytne działanie komitetu.
Schodząc z katedry, poluzował krawat. Wreszcie mógł też rozpiąć ostatni guzik koszuli.
– Gdzie idziesz? – Rapacki pociągnął go w stronę grona profesorów. – Wszyscy czekają.
– Zaraz wracam.
– Bernard, cholera, mamy niewiele czasu.
– Powiedziałem, że zaraz wracam.
Przepchnął się wzdłuż rzędu krzeseł, kierując się w stronę schodów. Automatycznie wymieniał uściski dłoni i pozdrowienia. Pamiętał twarz kobiety, która siedziała obok opuszczonego miejsca. Pulchna blondynka z okularami w czerwonych oprawkach, zapewne jedynie przez przypadek pasującymi do koszuli w tym samym kolorze. Łatwo wypatrzył ją w rozchodzącym się tłumie. Szła kilkanaście metrów od niego, ale w gęstej ciżbie trudno się było zbliżyć. Do tego wciąż musiał odpowiadać na powitania i poklepywania.
Zacisnął zęby, co chwilę rzucając „przepraszam”. Wkrótce dziewczyna, zaskoczona zbierającym się za plecami tłumem, odwróciła się. Od razu do niej pomachał, wskazując, aby się zatrzymała. Spojrzała na niego zdziwiona, nie wierząc, że to do niej się zwraca. Skinął tylko głową.
Po kilku minutach stanęli w rogu auli, obok wielkiego głośnika. Szajer był przez niego dość zasłonięty, aby nie zwracać uwagi wychodzących osób. Dziewczyna uśmiechnęła się zakłopotana.
– Chyba mnie pan z kimś pomylił.
– Nie, na pewno nie. – Może zbyt nerwowo podniósł dłonie. – Przepraszam, że zabieram pani czas, ale chciałem o coś zapytać…
– Tak?
Wytrzeszczyła wielkie oczy.
– Siedziała pani na auli… Na dole, niedaleko katedry.
– To jakiś problem?
– Oczywiście, że nie. Proszę mi powiedzieć, czy znała pani mężczyznę, który siedział obok pani?
– Proszę?
Szajer powtórzył pytanie, a dziewczyna obdarzyła go jeszcze bardziej wymownym spojrzeniem.
– Nie – odparła krótko.
– Nie kojarzy go pani z uczelni, zajęć, skądkolwiek?
– Widziałam go pierwszy raz w życiu. Zwróciłam na niego uwagę dopiero wtedy, gdy przepychał się do wyjścia. Podeptał mi buty.
– No nic, mówi się trudno. – Szajer był wyraźnie zawiedziony. Mimo to zmusił się do uśmiechu. – Dziękuję.
– Nie pomogłam panu.
– I tak dziękuję. Postaw na przyszłość!
Rzucił na odchodne jedno ze swoich haseł wyborczych i, zostawiając zaskoczoną dziewczynę, wrócił do Rapackiego. Tym razem pokonanie kilkudziesięciu metrów zabrało mu znacznie mniej czasu. Ponownie przywitał się z profesorami i pozwolił się namówić na kawę w uniwersyteckiej stołówce. Domyślił się, że otwarto ją specjalnie z okazji jego przybycia.
Mimo serdecznej atmosfery nie potrafił się skoncentrować. Cały czas miał przed oczami zarys twarzy nieznanego mężczyzny. Gdyby był gwiazdą rocka, w ten sposób mogłyby się w niego wpatrywać najzagorzalsze fanki. Jak zahipnotyzowane. Z drugiej strony, w tym ostrym, świdrującym spojrzeniu wyczuwał nienawiść.
Sądził, że znał się na ludziach, ale tym razem nie umiał rozwiązać zagadki. Wielbiciel czy oponent? Swój czy wróg? Uspokajał się, że nie jest Kennedym i nikt nie ma zamiaru go zastrzelić. Bo niby po co?
Nawet nie zarejestrował, kiedy spotkanie z kadrą się skończyło i znów znalazł się w samochodzie.
– Finito!
Rapacki wreszcie się uśmiechnął. Otarł pot z czoła i poprawił krawat. W przeciwieństwie do Szajera, nie poluzował go nawet na chwilę. Garnitur traktował jak zbroję, której publicznie nie wolno zdejmować. Zawsze formalny, bez żadnych ekstrawagancji, mógł się wydawać nudny. Był jednak oddanym przyjacielem Bernarda i doskonale umiał poprowadzić jego kampanię. Wiedział, w jakiej scenerii ten się odnajdzie, a gdzie będzie zakłopotany. Co w jego ustach zabrzmi wiarygodnie, a co wymamrocze tonem Wałęsy mówiącego, że nie jest agentem Bolkiem.
Szajer kazał kierowcy podkręcić klimatyzację. Było mu duszno.
– Robił ktoś zdjęcia? – zapytał, rozpinając kolejne dwa guziki koszuli.
– Na sali było kilku dziennikarzy. Poza tym co chwilę ktoś wyciągał komórkę.
– Chodzi mi o nas. Czy mamy jakieś zdjęcia z perspektywy katedry?
– Nina coś robiła.
Nina była wolontariuszką zajmującą się kontaktami z mediami społecznościowymi. Facebook, Twitter, Instagram, większości nazw nawet nie pamiętał. Rzucał tekst, a ona go podłapywała i robiła z niego chwytliwe slogany. Solidna i zdolna dziewczyna.
– Gdzie ona jest?
– Wyszła chwilę przed nami i pojechała do sztabu.
– Powiedz, żeby przesłała wszystko na mojego maila.
– Po co ci to?
Szajer oparł się o zagłówek i zmienił temat.
– Jak poszło?
– Całkiem nieźle. – Rapacki sprawdził spinki koszuli. – Zobaczymy, jakie komentarze pojawią się w sieci. Za jakąś godzinę wrzucą pewnie pełną relację.
– A co z zawieszeniem kampanii? Ktoś się na to pisze?
– To tylko frazesy. W najbliższych dniach, przynajmniej do pogrzebu Skawińskiej, ograniczymy nieco liczbę spotkań. Potem ruszamy pełną parą.
– Nie wiadomo, kiedy będzie ten pogrzeb.
– Kwestia dni.
– Masz jakieś informacje z policji?
Rapacki uniósł ręce w geście poddania.
– Oficjalnie żadnych. – Wydął blade wargi. – Ale chodzą słuchy, że to nie było samobójstwo. W każdym razie media jeszcze nic nie wiedzą.
– Nie samobójstwo? – Bernard głośno wypuścił powietrze. – Lepiej, żeby obecna wersja utrzymała się jak najdłużej.
Zamilkli i ostatnie kilometry pokonali w ciszy, zajęci własnymi myślami. Kiedy kierowca zatrzymał auto, Szajer się nie poruszył.
– Jakie plany na jutro?
– Żałoba. – Rapacki wymownie mlasnął. – O ósmej masz zjeść śniadanie U Naleśnikarza. Będziesz sam, zwykła pokazówka, pewnie jacyś hipsterzy cykną ci parę zdjęć. Zamówisz…
– Rozmawialiśmy już o tym.
– Dobrze. Więc wszystko pamiętasz?
– Tak. A potem?
– Nic. Uczcimy ciszą pamięć Skawińskiej. Co najwyżej spotkamy się w sztabie, a ja z Niną przygotuję odpowiednie komunikaty dla mediów. Ty trzymaj się na uboczu.
Szajer pociągnął za klamkę i wyszedł z samochodu. Czerwona kula słońca chowała się za domami. Powietrze pachniało nagrzanym asfaltem i grillem z pobliskiego ogródka. Wokół szumiały szlauchy nawadniające wysuszone trawniki.
Z impetem zamknął drzwi i skierował się w stronę drewnianej furtki. Uwielbiał to zacisze pod miastem. Przeszedł pomiędzy tujami i minął huśtawkę, którą zamontował dla Róży. Dom tonął w cieniu rzucanym przez wysokie brzozy. Na wycieraczce przed wejściem spał Fiodor. Kruchy devon rex, pokryty króciutką, szczeciniastą sierścią. Na odgłos jego kroków podniósł się i otarł o jego nogę.
Szajer podrapał kota za uchem.
Fiodor wemknął się do domu razem z nim. Wyprzedzając go, poczłapał do kuchni. Szajer odstawił teczkę i rozwiązał krawat. Czuł się jak zdejmowane z szubienicy zwłoki.
– Wróciłem! – krzyknął, idąc w stronę salonu.
Zdjął marynarkę i przerzucił ją sobie przez ramię. Wtedy zobaczył, że jego żona siedzi skulona na kanapie, trzyma głowę pomiędzy ramionami i głośno łka. Na szklanym stoliku leżała cała sterta zużytych chusteczek.
– Maria…
Podbiegł do żony i kucnął przy niej.
– Co się stało? Gdzie jest Róża?
Spojrzała na niego pustym wzrokiem. Miała opuchnięte oczy i zaczerwieniony od wycierania nos. Drżącą dłonią podała mu kwadratową kartkę papieru. Została zadrukowana wielkimi czerwonymi literami. Szajer przeczytał.
Kontakt z policją – Różyczka nie żyje.
Zmiana planów wyborczych – Różyczka nie żyje.
Obserwuję was.
Jutro dowiecie się więcej.