Читать книгу Wielbiciel - Max Czornyj - Страница 8

Оглавление

DZIEŃ DRUGI

1.

Przez całą noc Szajer nie wypuścił telefonu z dłoni. Na zmianę chciał dzwonić na policję i oczekiwał kontaktu od porywacza. Maria błagała go, aby nie zawiadamiał służb. Groźba została sformułowana wystarczająco dobitnie. Płacząc, zasnęła nad ranem na kanapie. On obmyślał możliwe scenariusze.

Czego mógł chcieć ten sukinsyn? Miał tylko jedną odpowiedź, której nie chciał wprost formułować.

Otworzył whisky, ale nie napił się ani kropli. Obawiał się, że w każdej chwili będzie musiał gdzieś jechać. Że porywacz zadzwoni i wskaże mu miejsce przekazania okupu. Bo tylko o pieniądze mogło mu chodzić.

Nie byli milionerami, ale przez udział w życiu politycznym sprawiał wrażenie, że jest inaczej. Wystawne bankiety, eleganckie spotkania z lampką szampana, samochody. Wszystko na koszt podatnika albo prywatnych donatorów. Szajer mógł liczyć na wsparcie znajomych. Mógł też zaciągnąć kredyt na dom i pozyskać w ten sposób sporą sumę. Samochody i kilka zgromadzonych antyków również miały swoją wartość. Z ich sprzedażą nie powinno być problemu.

Powstrzymując napływające do oczu łzy, zastanawiał się, gdzie jest Róża. Czy jest jej ciepło, czy dostała jedzenie, czy nic jej się nie stało. Starał się od razu odsuwać od siebie te myśli. Był pragmatykiem. Porwanie rozpatrywał w kategoriach paskudnego, najokrutniejszego biznesu. Mogli stać za nim zarówno fachowcy, jak i najwięksi amatorzy. Dziewczynkę porwano sprzed domu. Bawiła się na podwórku, w miejscu niewidocznym z wnętrza. Maria płakała, że powinna jej pilnować i zamykać bramę. Teraz to niczego nie mogło już zmienić.

Wiadomość znalazła przyklejoną taśmą do huśtawki. Zwróciło jej uwagę, kiedy Róża nie pojawiła się na podwieczorku. Był to jej ulubiony posiłek. Słodkie naleśniki, ewentualnie gofry lub koktajl owocowy. Zazwyczaj, zniecierpliwiona, towarzyszyła matce już w przygotowaniach, dorzucając do potrawy tony kremu czekoladowego.

Tuż po siódmej Szajer przebrał się i wrócił do salonu. Delikatnie położył dłoń na głowie żony. Przeczesał jej włosy tak, jak przed niespełna dobą przeczesywał je córce.

– Muszę wyjść – szepnął.

Maria otworzyła oczy. Nie spała.

– Gdzie?

– Napisał, żebym nie zmieniał planów wyborczych. Miałem dzisiaj zjeść śniadanie w centrum.

Nie odezwała się. Zacisnęła usta, powstrzymując szloch.

– Ty musisz być w domu. Ten drań może w każdej chwili zadzwonić. Miej cały czas przy sobie telefon i błagam cię, bądź ostrożna…

Pocałował ją w policzek i wyszedł. Szybko, aby pozostawić za sobą wątpliwości.

Zanim wyjechał z garażu, dwa razy zgasł mu silnik. Drżąca stopa ześlizgiwała się ze sprzęgła, bez koordynacji z ruchem dłoni. Zatrzymał się przed bramą. Wciągnął głęboko powietrze i uderzył w kierownicę. Wściekle. Kilka razy, aż rozbolały go kłykcie. Po raz pierwszy głośno się rozpłakał.

Minęło wpół do ósmej. Miał niecałe pół godziny, aby dojechać na miejsce. Śniadania w U Naleśnikarza jadał co trzy dni. Był to jeden z elementów kampanii mających zbudować jego wizerunek, więc wiedziało o tym sporo osób. Skoro musiał się trzymać kalendarza wyborczego, powinien się spieszyć.

I wyglądać jak na poważnego polityka przystało.

Otarł oczy, włączył radio i wyjechał na ulicę. Stojąc w korku w kierunku centrum, nerwowo zerkał na zegarek. Nigdy nie zwracał uwagi, o której dokładnie godzinie przychodził do restauracji. Kwadrans w tę czy w tamtą nie miał znaczenia. Tego dnia jednak musiał być punktualnie.

Dwa razy przejechał na czerwonym świetle, rozglądając się tylko przy tym, czy w pobliżu nie ma policji. Lekceważąc trąbienie sznura samochodów, zablokował skrzyżowanie. Kiedy z niego zjechał, skrócił sobie drogę, jadąc wąską uliczką pod prąd. Na szczęście nie było na niej ruchu i bez problemu zaparkował pod samym wejściem, co mogło być nie najlepsze wizerunkowo, ale teraz takie detale miał w dupie.

Za dwie ósma.

U Naleśnikarza było niewielką kawiarnią, w której serwowano wyborne śniadania. Jej właściciele wybierali polskie produkty i podmiejskich dostawców. Ponoć tylko kawa była importowana. W środku znajdowało się jedynie kilka osób, zajętych lekturą porannych gazet. Podczas jego pierwszych wizyt przychodziło znacznie więcej gości, aby z nim porozmawiać albo głośno wyrazić swoją dezaprobatę dla jego programu. Najwidoczniej ten element marketingowy się przejadł.

Zamówił espresso i jajecznicę. Zabójcza mieszanka na pusty, skręcony z nerwów żołądek. Wiedział, że i tak prawie ich nie tknie. Bacznie obserwował wchodzących klientów. Dwie nastolatki wgapione w ekrany telefonów komórkowych, trójka licealistów w pstrokatych ubraniach i modnych fryzurach. Starając się zachować pozory normalności, zdjął z wieszaka gazetę i położył ją przed sobą. Nie miał ochoty czytać, litery mieniły się w zmęczonych, przekrwionych oczach.

Drgnął, kiedy kelnerka postawiła przed nim talerz pachnącej mlekiem jajecznicy. Ku swemu zdziwieniu poczuł głęboki głód. Łapczywie umoczył kawałek pszennej bułki w rozpływającym się białku i pochłonął go od razu. Zaraz po nim dwa kolejne. Kiedy sięgnął po widelec, ktoś przeszedł, ocierając się o jego ramię.

Nagle zwalisty mężczyzna, którego widział poprzedniego dnia w auli, usiadł naprzeciwko niego. Kawałek bułki utkwił mu w gardle, opierając się próbom przełknięcia.

Nieznajomy był potężniejszy, niż sądził. Miał kwadratową, toporną twarz i ciemne, prawie czarne oczy. Jego skóra odcieniem przypominała wyschnięty cement. Tłuste, ścięte na jeża włosy sterczały nad płaskim czołem. Mimo upałów nosił brązową skórzaną kurtkę w kowbojskim stylu.

– Mów szeptem – poinstruował Szajera. – Nie muszę chyba tłumaczyć, co się stanie, jeżeli zrobisz coś głupiego albo ktokolwiek nas podsłucha. Zrozumiałeś?

Szajer skinął głową.

– Powiedz to. Zrozumiałeś?

– Tak, do diabła. Zrozumiałem.

Na twarzy mężczyzny pojawił się kpiący uśmieszek.

– Uspokój się. Z daleka widać, że coś nie gra.

– Kim jesteś?

– Mów mi po prostu Berni.

Szajer przygryzł wargi. W ten sposób zwracali się do niego niektórzy znajomi. Znacznie częściej przed laty, kiedy na topie były filmy z „Arnim” Schwarzeneggerem, ale i teraz się zdarzało. Nie miało to jednak żadnego znaczenia.

– Dobra, Berni. – Głos mu drżał, przybierając niechciany, błagalny ton. – Jak się czuje moja córka?

– Nie martw się. Wszystko z nią w porządku, dbam o nią jak o własną.

Wcale go to nie uspokoiło.

– Potrzebuję dowodu.

– Dostaniesz. W swoim czasie.

– Czego ty ode mnie chcesz? Nie znam cię. Nie szukam kłopotów. Chcesz pieniędzy? Nie mam ich wiele, ale załatwmy to szybko.

– Pieniądze? Chodzi o coś znacznie ważniejszego.

– O co?

Berni zamilkł, kiedy obok nich przechodziła kelnerka. Stolik był na tyle mały, że mogli porozumiewać się całkowicie dyskretnie, ale zachowywał ostrożność. Najbliżsi goście siedzieli kilka metrów dalej, a ich słowa i tak zagłuszała muzyka.

– Tego dowiesz się w swoim czasie – odezwał się po chwili.

– Na co mam czekać?

– Przyszedłem tu tylko po to, abyś wiedział, że to nie jest zabawa. Popatrz na mnie i zobacz, jaki jestem cholernie poważny.

– Powiedz, gdzie jest moja córka, i nikt się o niczym nie dowie. Słowo.

– Niezawiadomienie o przestępstwie jest przestępstwem. – Berni pokręcił głową. – Nieładnie, Szajer, nieładnie…

– Załatwmy to.

– Twoje skomlenie nic nie da. Jeżeli będziesz posłuszny, za kilka dni Różyczka do ciebie wróci.

Po plecach Szajera przebiegł lodowaty dreszcz. Kilka dni! Miał nadzieję, że zaraz dogada się z tym szaleńcem, przekaże mu okup czy cokolwiek tamten chciał i za parę godzin odzyska córkę.

– Czego ty, kurwa, chcesz? – zapytał tonem niewiele głośniejszym od szeptu, przeciągając głoskę r.

Berni gwałtownie się zaczerwienił. Żyła na jego skroni zapulsowała.

– Jeszcze raz się tak do mnie zwrócisz – syknął – to skończymy tę gierkę. Najpierw zgwałcę twoją słodką Różyczkę, a potem zostawię ją tam, gdzie nikt jej nie znajdzie. Po paru dniach pewnie padnie z pragnienia, a wtedy może ktoś zwróci uwagę na smród rozkładającego się ciała.

Szajer poczuł mdłości. Spojrzał w stronę okna. Chciał złapać tego gnoja za kark i rozwalić mu łeb o ścianę, ale bał się. Bał się, że nie odnajdzie córki. Że ten sukinsyn trzyma ją w jakimś odludnym miejscu, bez jedzenia i picia. Wściekłość wręcz kipiała mu w głowie.

Z trudem uspokoił oddech i odwrócił się w stronę Berniego. Żyła na jego skroni zapadła się, a twarz powróciła do naturalnego, szarego koloru.

– Wiem, co zrobiłeś – szepnął mężczyzna. – Doskonale to wiem.

Szajer przełknął ślinę.

– Nie rozumiem.

– Rozumiesz. Nie jesteś głupi.

– O czym ty, do cholery, mówisz?

Berni jedynie się uśmiechnął. Szeroko i drapieżnie. Najwyraźniej był dumny z szeregu swoich krzywych żółtych zębów.

2.

Zażądał jakiegokolwiek dowodu, że jego córka jest dobrze traktowana. Berni zbył jego prośby milczeniem. Zachowywał się, jakby działał według z góry ustalonego planu, od którego nie chciał zrobić najdrobniejszego odstępstwa. Przekazywał Szajerowi informacje niczym automat parkingowy wypluwający numerki. Choćby walić go łopatą, nie ma możliwości wyduszenia z niego prognozy pogody.

Więcej Berni miał mu wyjaśnić nieco później. Jeszcze raz ostrzegł go przed próbą kontaktowania się z policją, sugerując, że ma tam równie dobre znajomości co on. Brzmiał przy tym bardzo wiarygodnie. Wyszedł, zostawiając polityka z wystygłą jajecznicą i espresso.

Szajer nerwowo przeciągnął dłońmi po twarzy. Były spocone i gest ten, zamiast go odświeżyć, napełnił go obrzydzeniem. Do siebie samego.

Zerknął na zegar zawieszony nad szklanym, pełnym słodyczy regałem i westchnął. Wszystko rozegrało się w ciągu niespełna dwudziestu minut. Miał przed sobą cały dzień zamartwiania się, pocieszania Marii i wkurwiania się na świat. Zganił się, myśląc o tym, jaki dzień czeka Różę. Zacisnął pięści i przytrzymał je pomiędzy kolanami. Podjął szybką decyzję. Ryzykowną, ale niezbędną.

Położył przy talerzu banknot i wybiegł z lokalu. Ostre, poranne słońce, odbijające się od witryn wieżowca, oślepiło go. Okulary zostawił w samochodzie. Teraz nie miał jednak czasu ich szukać. Były jedną z tych drobnych rzeczy, które chaotycznie rozrzucał.

Rozejrzał się. Po obu stronach ulicy przemykali przechodnie. Mężczyźni w garniturach, kobiety w eleganckich garsonkach, nastolatkowie z koszulkami pełnymi niezrozumiałych nadruków i w wytartych jeansach. Większość korporacji otwierało swoje piekielne podwoje od dziewiątej, więc w okolicy była właśnie pora szczytu. Nigdzie nie dostrzegł Berniego.

Podbiegł wzdłuż fasady kawiarni i z nadzieją popatrzył za załom budynku. Na końcu uliczki znajdował się jedynie zjazd do podziemnego parkingu pobliskiego biurowca. Był zamknięty.

Szajer zaklął.

Pochylił się i oparł dłonie na kolanach. Z trudem powstrzymał odruch wymiotny. Nagły powiew porannego wiatru ożywczo załopotał jego koszulą. Zaczerpnął kilka głębokich wdechów i wyprostował się. Wtedy go dostrzegł.

Brązowa, skórzana kurtka mignęła wśród osób kierujących się do przejścia podziemnego. Nie mógł się pomylić. Trzymając się skraju chodnika, pobiegł za nim. Lekko skulony, jakby to miało sprawić, że będzie mniej widoczny. Nieopacznie szturchnął jakąś nastolatkę i wytrącił z jej dłoni telefon. Nawet się nie odwrócił. Kiedy dopadł do szczytu schodów, skórzana kurtka mignęła przy szybie wind. Berni kierował się w stronę przeciwną niż centrum.

Szajer zbiegł po schodach, przeskakując je po kilka, i podążył jego tropem. Nie miał żadnego planu działania. Mógł jednak spróbować dowiedzieć się czegoś o tym skurwielu. Do jakiego auta wsiądzie, czy kogoś spotka, a może – gdzie pracuje. To wszystko mogło się przydać. Każdy szczegół mógł pomóc uratować Różę.

Ten fragment podziemnego przejścia cuchnął wilgocią zmieszaną ze smrodem publicznego szaletu. Poruszało się nim mniej ludzi, gdyż prowadził w stronę wyjścia na jedną z bocznych ulic. Kiedy go konstruowano, w planach było też wzniesienie przy niej autobusowej stacji przesiadkowej. Plany pozostały na papierach, a przejście kończyło się u stóp zorganizowanego trzydzieści lat później parkingu. Swoją drogą, jednego z najdroższych w mieście i zajmującego działkę o niebotycznej wartości. Od lat dybały na niego rekiny biznesu, z którymi Szajer spotkał się poprzedniego dnia. Wywaliliby kosmiczne pieniądze, aby go przejąć i wznieść kolejny szklany biurowiec. Właściciel zdawał sobie jednak sprawę, że cena nieruchomości rośnie z każdym miesiącem.

Berni zniknął mu z oczu u szczytu schodów. Zobaczył go po chwili, idącego wzdłuż liny wytyczającej teren parkingu. Wreszcie skręcił przy budynku wspartym konstrukcją rusztowań. Prace musiały zostać wstrzymane, bo wokół nie było żadnych robotników.

Kiedy Szajer wszedł na przykrywające wykop deski, ponownie zgubił Berniego. Nie było go ani na końcu przejścia, ani na zapchanej samochodami uliczce obok. Przyspieszył kroku, strzepując z ramienia piasek, który obsypał się z rusztowania. Pusto. Kilku spóźnionych elegancików znikło w bramie pobliskiej kamienicy.

Na moment utkwił wzrok w zielonym szyldzie kancelarii adwokackiej.

Wtedy poczuł przeszywający ból pleców. Cios wymierzony stalowym prętem pozbawił go tchu. Przez chwilę nie mógł zaczerpnąć powietrza, a jego nogi przebiegł ostry skurcz. Zgiął się, opierając o hydrant.

Berni stanął naprzeciwko niego i złapał go za szczękę. Ciężko dysząc, odrzucił pręt.

– Zabiję ją! – krzyknął, plując mu w twarz. – Pieprzona gnido! Przez twoją głupotę rozerwę ją i zatłukę na kwaśne jabłko!

Zaciskał dłoń z taką siłą, że Szajer poczuł ból zębów. Miał wrażenie, że kość zaraz pęknie na kawałki. Spróbował się wyprostować, ale nie był w stanie.

– Ja…

– Co ty? Myślałeś, że jestem ślepy?

Berni gwałtownie go puścił. Rozejrzał się po ulicy, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu. Zresztą nawet jakby ktoś był, to co z tego. Pomagał staremu kumplowi, zawianemu po całonocnej imprezie.

– Słuchaj – wysyczał mu prosto do ucha – zrobiłeś coś strasznie głupiego.

Szajer odkaszlnął, rozmasowując szczękę.

– Nie wiedziałem… – Mówienie przychodziło mu z trudem. – Nie wiedziałem, że tu jesteś.

– Znowu kłamiesz.

– Nie kłamię. Szedłem do kancelarii.

Wskazał na kolejny zielony szyld adwokata po przeciwnej stronie ulicy. Sam nie uwierzyłby w tę wymyśloną na poczekaniu historię.

– Zajmuje się sprawami naszej kampanii. Miałem coś załatwić, a skoro byłem już w okolicy…

– Co to za sprawy?

– Podatkowe – wypalił bez zastanowienia. – Rozliczenia, dotacje…

– Z tym lepiej do księgowego.

– Adwokaci są tańsi.

Berni spojrzał na niego spode łba. Nagle zamachnął się pięścią, ale go nie uderzył.

– Bu! Przestraszyłeś się!

Roześmiał się na cały głos. Wręcz dusił się ze śmiechu. Po chwili zbliżył się do Szajera i poklepał go po ramieniu.

– Okej, już jestem spokojny – powiedział, wciąż chichocząc. – Ale teraz powiem ci, co masz zrobić.

3.

Tuż po jedenastej Szajer wjechał na siedemnaste piętro wieżowca High Heel. Główne biuro wyborcze mieściło się w jednej z kamienic w centrum, ale gros interesów załatwiano właśnie tutaj. Media kilkukrotnie obsmarowały ich za marnotrawienie pieniędzy podatników, ale wykaraskali się, pokazując księgi rachunkowe. Pomieszczenia najmowali za bardzo dobrą cenę od jednego z członków komitetu. Prasa na szczęście nie doszukała się, że w zamian za to od lat jego kuzynka dostaje jedynkę na liście do Sejmu. Mimo że nie byli w parlamencie, mieli dość kontaktów, aby to załatwić.

Przeszedł wewnętrznym, obklejonym fototapetami korytarzem i skierował się bezpośrednio do biura. Zazwyczaj po drodze wstępował na krótkie pogaduchy do działu marketingowego, ale teraz nie miał na to najmniejszej ochoty. Poza tym czas go naglił.

Większość ludzi pracowała w terenie, a wolontariusze nie mieli nawet wstępu do siedziby w drapaczu chmur. Spodziewał się, że w biurze zastanie jedynie Rapackiego. Ten tytan pracy od rana do nocy opracowywał strategię działania. Byli tak samo ambitni, co rzadko przekładało się na przyjacielskie stosunki. Szajer niezwykle doceniał jego zaangażowanie i pilnował, aby został sowicie wynagrodzony. W razie wygranej chciał go mieć jak najbliżej siebie.

Wiele lat temu sam był szefem kampanii w wyborach do rady miasta. W tamtych czasach to jej członkowie, a nie bezpośrednio obywatele, wybierali prezydentów. Cały nacisk więc szedł na promowanie partii politycznych i ich komitetów, a nie pojedynczych twarzy. Było to znacznie trudniejsze, chociażby z logistycznego punktu widzenia. Poza tym znaczna ich część nie funkcjonowała na państwowej scenie, więc trzeba było podwójnego wysiłku, żeby dotrzeć do wyborców. Syzyfowa praca i kopanie pod sobą dołków. A raczej dziur sięgających niemal do jądra ziemi.

Kiedy kampania była na finiszu, pracował po dwadzieścia godzin dziennie. Zwoływał konferencje prasowe, organizował wiece i spotkania z obywatelami. Konsultował hasła, slogany i dobór zdjęć. Wzorował się na działaniach swoich odpowiedników w krajach Europy Zachodniej i w Stanach. Wielki styl i rozmach. Wychodził z założenia, że nie warto oszczędzać, a koszty zwrócą się już w pierwszych miesiącach kadencji – nie liczyła się forsa, lecz władza. Zdobył zaufanie, wykorzystał je i ostatecznie partia, do której należał, odniosła spektakularne zwycięstwo.

W nagrodę za wysiłek dostał między innymi niezłe stanowisko w ministerstwie. Wszystko było doskonałym układem zamkniętym. Ręka rękę myła, jej towarzyszka pod stołem przedkładała kontrpropozycję. Polityka.

W międzyczasie poznał Marię, córkę jednego z najbardziej znanych posłów i urodzoną lwicę salonową. Imponowały jej jego samozaparcie i bezkompromisowość. Zapewne podobały się jej też stosunkowo wysokie, jak na otaczające realia, standardy moralne. Nigdy nie powiązano go z żadną aferą, nie przyłapano na udziale w przekrętach czy choćby współpracy z lobbystami. Niektórzy sądzili, że po prostu jest na to zbyt sprytny, inni wierzyli w jego uczciwość. Maria zapewne była gdzieś pośrodku, ale doceniała w równej mierze obie cechy.

Kiedy urodziła się Róża, rzadko bywał w domu. Większość czasu spędzał w swoim gabinecie i w kuluarach ministerstwa. Przez osiem lat ciężko harował, nie dając się okantować. Przetrwał zmianę rządu i prawdziwą pieriestrojkę. Gdyby Rosjanie przeprowadzili ją tak głęboko, ZSRR zamieniłoby się w raj kapitalizmu. Mimo tego po tych ośmiu latach poczuł wypalenie. Niby był na samym świeczniku, ale szklany sufit hamował dalsze podskoki. Nie ukrywał swoich ambicji, więc nieoczekiwanie został postawiony do pionu. Z dnia na dzień posada w ministerstwie zamieniła się w polityczne zesłanie. Zniknął z mediów, skazany na zapomnienie.

Wtedy postanowił działać. Nie miał wystarczająco dużo kapitału na stworzenie krajowej partii, ale był dość znany, aby zawojować coś na stołecznym rynku. Tym bardziej, że kandydaci głównych ugrupowań pozostawali w strategicznym impasie. Musiał spróbować.

Teraz, po wielu miesiącach wyrzeczeń, harówce jeszcze intensywniejszej niż podczas jego pierwszej kampanii, wszystko zaczynało się walić. Czuł, że grunt usuwa mu się spod stóp. I to w chwili, kiedy miał odnieść decydujące zwycięstwo i zostać najmłodszym prezydentem w historii.

Lekceważąc ból obitych pleców, wyprostował się. Pchnął ciężkie drzwi i wszedł do przeszklonego pomieszczenia. Szyby zostały wykonane ze specjalnego materiału, który przepuszczał dużo światła, ale nie rozpraszał go. Dzięki potężnym klimatyzatorom w środku panował przyjemny chłód.

Tak jak się spodziewał, na jednym z krzeseł przy ogromnym okrągłym stole siedział Rapacki. W pomieszczeniu nie było nikogo innego. Gryząc w ustach ołówek, przekładał jakieś papiery. Kiedy spojrzał na Szajera, aż poprawił okulary.

– Chodzisz w tym od rana?

Szajer nie zrozumiał, o co mu chodzi.

– Nie możesz się tak ubierać.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że miał na sobie pomięte spodnie i koszulkę polo z dużym znaczkiem firmowym.

– Mówiłem, żadnych ciuchów od drogich projektantów! Wezmą nas za buców!

Nawet nie zwrócił na to uwagi. Kiedyś hurtowo zamawiał ubrania z amerykańskiej strony internetowej. Wychodziło niewiele drożej niż odzież z popularnych sieciówek. Dziś mógł włożyć coś znacznie bardziej kompromitującego.

– Musimy porozmawiać. – Oparł się o jedno z krzeseł.

– Opracowałem plan spotkań. Pogrzeb Skawińskiej ponoć ma się odbyć pojutrze, konkretów pewnie dowiemy się po południu, gdy skończy się sekcja. Potem ruszamy. Na początek szpital wojewódzki, bo to dobrze koreluje z naszymi….

– Michał, Michał. – Szajer przerwał mu, wykonując nerwowy gest dłonią. – Posłuchaj mnie.

Rapacki zaczerpnął powietrza i spojrzał na niego zza szkieł okularów.

– O co chodzi?

– Nie będziesz już szefem mojej kampanii.

4.

Jakiekolwiek usprawiedliwienia i wymówki nie mogły przekonać Rapackiego. Nawet obietnice awansu go nie uspokoiły. Roztrzęsionym głosem dopytywał się o przyczynę decyzji Szajera, a ten go zwodził. Mężczyzna, który miał zastąpić jego przyjaciela na stanowisku, właśnie przetrzymywał jego córkę. Bernard był pewny, że kiedy ten koszmar się skończy, Rapacki mu wybaczy. Pewnie nawet będzie mu głupio. Jednak w tym momencie nie trafiały do niego żadne tłumaczenia. Z poczuciem krzywdy starał się roztrząsać swoje błędy.

– Chodzi o lunch z przedsiębiorcami? – dopytywał, na zmianę chodząc i przystając. – Nie mogłem naprowadzić ich na nasze sprawy. Dobrze o tym wiesz. Wszyscy chcieli rozmawiać o Skawińskiej i musieliśmy im na to pozwolić. Gdybyśmy na siłę przeszli do programu, prasa zrobiłaby z nas nieczułych drani.

Szajer nawet na niego nie patrzył. Wbił wzrok w stół, na którego blacie położył dłonie.

– Nie w tym rzecz. Wszystko zrobiłeś doskonale.

– Tak doskonale, że mnie wypieprzasz?

– Zostaniesz moim rzecznikiem.

– Co? – Rapacki aż się zagotował. – Nie nadaję się do tego. Nie mam ani ładnej buźki, ani dobrej gadki.

– W takim razie jaka fucha ci odpowiada?

– Ta, którą mam.

– Miałeś.

Rapacki podszedł do Szajera i uderzył pięścią w stół.

– Bernard! Spójrz mi w oczy. – Położył mu dłoń na ramieniu. – O co chodzi? Najpierw mnie zwalniasz, potem przedstawiasz jakieś tłumaczenia, które nie trzymają się kupy, a teraz oferujesz mi dowolne stanowisko. Co się, do cholery, stało?

Szajer ciężko się podniósł. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, ale szybko spuścił wzrok. Niemal nigdy mu się to nie zdarzało.

– To już postanowione. Zwołaj wszystkich na za jakieś półtorej godziny. Chcę ich wdrożyć.

– W takim razie kto zajmie moje miejsce?

Szajer wyszedł z biura, pozostawiając Rapackiego bez odpowiedzi. Zadzwonił do żony, ale ta nie miała żadnych informacji. Nie chciał zajmować łącza i obiecał, że będzie jak najszybciej. Skłamał, że kontaktowano się z nim w sprawie okupu. Przeszło mu to przez usta łatwiej niż tłumaczenie całej sytuacji.

Przez ponad godzinę włóczył się korytarzami wieżowca, starając się na nikogo nie natrafić. Ból pleców na szczęście zelżał. Odrzucił dwa telefony od Rapackiego i kilka od innych członków sztabu. Jakiekolwiek rozmowy i ustalenia nie miały teraz sensu. W końcu zaszył się w jednej z toalet i zamknął drzwi na zamek. Usiadł na sedesie i po raz kolejny tego dnia się rozpłakał. Kim był gnojek, który władował się z impetem w jego życie? Miał coraz większe wątpliwości, czy nie powinien skontaktować się z policją, jednak strach o życie córki był nieodmiennie zbyt silny. Facet sprawiał wrażenie totalnego świra, a do tego mógł nie być sam. Gdyby rzeczywiście miał wtyki, Szajer skazałby Różę na śmierć. Wyrzuty sumienia potem zabiłyby jego.

Wyszedł z toalety i opłukał twarz zimną wodą. Nawet nie zerknął na swoje odbicie. Wytarł się papierowym ręcznikiem i wyszedł na korytarz. W drodze do biura poinformował sekretarkę, że ma wpuścić każdego, kto dobijałby się do siedziby komitetu. Berni mógł się przedstawić na milion sposobów. Sam w myślach szykował się na najtrudniejsze spotkanie życia.

W środku już czekali na niego Rapacki, członkowie zarządu, skarbnik i rzeczniczka. Nie było jedynie sekretarza. Kiedy wszedł, przerwali rozmowy i skupili na nim czujne spojrzenia. Musiał je wytrzymać, zachowując pełny spokój. Tylko w ten sposób mógł powstrzymać totalny chaos.

Usiadł na swoim miejscu i zerknął na zegarek. Berni powiedział, że będzie o czternastej.

– Zaczynamy za kilka minut – obwieścił rzeczowym tonem. – Przepraszam za tak nieoczekiwane posiedzenie, ale podjąłem istotną decyzję.

– Michał już ją nam przekazał – odezwał się pyzaty mężczyzna z wąsem w stylu Freddie’ego Mercury’ego. – Możesz cokolwiek wyjaśnić?

Tym razem Szajer miał przygotowaną odpowiedź.

– Potrzebne nam przetasowania. Ciągle te same twarze sprawdzają się w parlamencie, ale na szczeblu lokalnym powinniśmy docierać do stale nowych ludzi. – Usprawiedliwiająco podniósł dłonie. – Michał wykonał kawał świetnej roboty. Teraz, mam nadzieję, podejmie się jeszcze ważniejszych zadań. Dotarłem do kogoś, kto ma znacznie szersze kontakty.

– Kto to?

– Zaraz się przekonacie. Na pewno go nie kojarzycie. Działał do tej pory raczej jako niewidzialny lobbysta.

– Mamy głosować za nieznajomym?

Pytanie zadała rzeczniczka. Drobna, ładna kobieta z rudymi włosami, rzucająca się w oczy i cholernie medialna. Szajer obrzucił ją krótkim spojrzeniem.

– Jeżeli nie zagłosujecie – zawiesił na chwilę głos – zrezygnuję z udziału w wyborach.

Gdyby w tym momencie nie otworzyły się drzwi, na sali zapanowałby nieopisany harmider. Do środka wsunął się Berni. Powoli i nieśmiało. Tym razem miał na sobie szary, zupełnie niedobrany garnitur i kraciastą koszulę. Obraz nędzy i rozpaczy. Zwalisty rolnik zawleczony na spotkanie z papieżem.

– Oto jest. – Szajer wysilił się na uśmiech.

Zebrani patrzyli na przemian na niego i na Berniego. Nikt się nie odezwał. Buczenie klimatyzatorów przypominało w tym momencie dudnienie lądujących śmigłowców, a stłumione światło jarzeniówek zdawało się razić. Po kilku sekundach ktoś odkaszlnął. Szajer za wszelką cenę musiał kontynuować tę szopkę.

– Berni – zawahał się, wymyślając nazwisko. – Berni Polak.

Tamten uśmiechnął się szeroko.

– Potraktujmy to jako pseudonim – bąknął. – W kampanii wyborczej potrzeba szarej eminencji, że tak powiem, a nie gwiazdy estrady.

– Bzdura! Wierutna, kurewska bzdura! – Rapacki zerwał się z krzesła. – Potrzeba stabilności i zgrania, a nie zmian w ostatniej chwili.

Szajer pokręcił głową.

– Michał, usiądź, proszę. Nie róbmy scen.

– To nie jest robienie scen. Właśnie niszczysz to, na co harowałem od wielu miesięcy. Ja i wszyscy w tym biurze. Oczywiście poza tym… kimś.

Rapacki wyszedł, trzaskając drzwiami. Berni odprowadził go lodowatym spojrzeniem.

5.

Kiedy Szajer wrócił do domu, postanowił powiedzieć Marii całą prawdę. Mimo rejtanowskich gestów Rapackiego wybór Berniego został przegłosowany. Jego drobny szantaż skutecznie zmobilizował członków komitetu. Wszyscy jechali na jednym wózku i byli uzależnieni właśnie od niego. A raczej – od jego wygranej. Lepszym wyborem było wątpliwe zwycięstwo niż pewna porażka.

Berni beznamiętnym głosem zaproponował zorganizowanie kolejnego spotkania dopiero po pogrzebie Skawińskiej, Szajer ochoczo go poparł, a reszta nie miała już nic do gadania. W ten sposób kampania na najwyższym szczeblu została nieformalnie zawieszona. Działać miały jedynie służby prasowe i dział marketingu. Na głowach ich personelu spoczęło zadanie przekucia fałszywej żałoby w sukces wyborczy. Na szczęście dla siebie, ci ludzie nie mieli pojęcia o prawdziwym tle tych decyzji.

Szajer zastał żonę siedzącą na ogrodowej huśtawce. Była odwrócona do niego plecami i najwyraźniej nie usłyszała kroków. Aby jej nie przestraszyć, głośno odchrząknął. Odwróciła się.

– Dlaczego tu jesteś? – rzucił, podchodząc. – Nie słyszałabyś telefonu z domu!

– Włączyłam przekierowanie na komórkowy.

Podniosła dłoń, w której trzymała smartfona. Poruszyła huśtawką i delikatnie się odchyliła. Szajer nachylił się do niej i pocałował ją w czoło.

– Ile mamy zapłacić? – zapytała otępiałym głosem. – Kiedy oddadzą nam Różę?

– Za kilka dni…

– Co?!

Zareagowała w taki sam sposób, jak on kilka godzin temu U Naleśnikarza. Była przekonana, że lada moment wszystko załatwią, a ich córka wróci do domu jeszcze przed nocą. Dla jej ojca uzbieranie nawet sporej sumy nie było problemem. Szajer nie wziął tego wcześniej pod uwagę. Może chodziło właśnie o uderzenie w tego starego pryka? Z całą pewnością był zamieszany w niejedną machlojkę, babrał się w polityce od zarania dziejów. Najpierw jako krzykliwy opozycjonista, później – polityczny uchodźca w Anglii, wreszcie poseł na Sejm bez przerwy od drugiej kadencji. I to tylko dlatego, że w wyborach na pierwszą nie startował. I tak miał obiecaną tekę ministra.

– Ile żądają?

– To nie do końca tak…

– To znaczy? – zapytała zaniepokojona. – To znaczy: nie do końca jak?

Szajer złapał ramię huśtawki i zatrzymał je w miejscu. Streścił Marii wydarzenia całego dnia, pomijając tylko fragment o pręcie, który wylądował na jego plecach. Po nim pozostał jedynie siniak.

– Czego on chce? – zapytała, gdy skończył. – Czego ten skurwiel chce?!

Zeskoczyła z huśtawki i złapała męża za rękę.

– Niczego się nie domyślasz? Nie przegapiłeś niczego, co mówił?

Szajer drgnął.

– Może się okaże, że chce pieniędzy. A może chce spieprzyć moją kampanię? Nie wiem! Wymyśliłem już ze sto powodów.

– Kiedy ma się z nami skontaktować?

Berni stwierdził, że wszystkiego dowiedzą się we właściwym czasie. Tylko tyle. Próba wymuszenia konkretniejszej odpowiedzi skończyła się jego kolejnym wybuchem gniewu na korytarzu High Heela. Potem się ulotnił. Nie musiał powtarzać, że Szajer ma nie próbować go znowu śledzić.

– Dopiero jutro...

– Nigdy dotąd go nie widziałeś?

Szajer nie wspomniał o swoim wystąpieniu na uniwersytecie, ale to nie było istotne.

– Nie.

– I nie masz pojęcia, kto to jest?

– Boże, Maria, nie!

– Myślisz, że naprawdę nazywa się Berni?

– Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?

Ruszył w stronę domu, trzymając żonę za rękę. Przez chwilę milczeli, ściskając wzajemnie swoje dłonie. Poszli do kuchni i usiedli naprzeciw siebie, po obu stronach stołu. Szajer oparł głowę na dłoni, wyginając obolałe plecy. Jego żona mechanicznie przygładziła serwetkę.

– Cały czas zastanawiam się, co się z nią dzieje… Czy płacze? Czy on ją dobrze traktuje…? Na pewno jest bardzo zdezorientowana. Jest taka delikatna… Za dwa miesiące ma urodziny. Liczyłam nawet dni. Zostały pięćdziesiąt dwa. Nie myślałam jeszcze nad prezentem, ale wtedy…

– Maria, skończ! – Szajer wyszarpnął spod jej dłoni serwetkę. – Wszystko będzie dobrze. Ale teraz musimy działać tak, jak tego chce. Ma jakiś plan, którego sztywno się trzyma. Skoro zaplanował, że za kilka dni Róża do nas wróci, to tak będzie. Nie możemy tylko go sprowokować.

– Wiem… – Maria załkała.

– Zrobimy, czego chce, koszty nie mają znaczenia.

– Sam mówiłeś, że jemu nie chodzi o pieniądze.

– Tak twierdzi, ale może tylko nas zwodzić. Może chcieć nas wybadać.

Zwlókł się z krzesła i przeniósł się na kanapę. Ból pleców nieoczekiwanie się nasilił, ale przez noc powinien minąć. Podłożył pod nie poduszkę i zamknął oczy.

Naprawdę wierzył, że zna się na ludziach. Jeżeli tak było, odzyskają córkę. Berni w końcu poda im cenę jej wolności. Wtedy wszystko załatwią, a kiedy Róża już będzie bezpieczna, dorwie go. Być może nawet bez pomocy policji. Zemści się na tym gnoju w najbardziej okrutny sposób. Ta myśl go pocieszyła. Po chwili zapadł w płytki, nerwowy sen. Kilka minut później Fiodor wskoczył na kanapę i wtulił się pomiędzy jego kolana. Był najwyraźniej stęskniony za pieszczotami.

* * *

W tym samym czasie Berni zapalił wszystkie światła w swojej łazience. Dwa wielkie lustra były doskonale wypolerowane. Zawieszono je naprzeciwko siebie, tak by zwielokrotniały odbicie. Pomieszczenie tonęło w świetle.

Rozebrał się i rzucił wszystkie ubrania na podłogę. Przeszedł po zmiętej marynarce, stając idealnie pomiędzy lustrami. Rozłożył na boki ręce, dotykając obu tafli opuszkami palców. Zamknął oczy. Oddychał powoli i miarowo. Relaksował się. W ciągu dnia kilkukrotnie wybuchł niepotrzebną złością. Dał się ponieść emocjom, stracił nad sobą panowanie. To się nigdy nie powinno zdarzyć. Wszystko musiał mieć pod pełną kontrolą. Przede wszystkim siebie.

Jeszcze tylko kilka dni i zrzuci z siebie ciężar upokorzeń. Dostanie to, czego zawsze chciał i na co zasługiwał jak nikt inny. Była to miła myśl, ale napawała go jednocześnie niepokojem. Czy temu podoła? Na pewno. Nie powinien się z góry martwić. Tak naprawdę plan był bardzo elastyczny, dopuszczał dopasowywanie działań do rozwoju sytuacji. Dotychczas wprowadził tylko jedną zmianę, która okazała się całkiem zabawna.

Gwałtownie otworzył oczy i odwrócił się w stronę jednego z luster.

– Czego ty, kurwa, chcesz? – wyszeptał w ten sam sposób, w jaki zrobił to rano Szajer, przeciągając z naciskiem literę r.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Wielbiciel

Подняться наверх