Читать книгу Bez pożegnania - Mia Sheridan - Страница 7

ROZDZIAŁ PIERWSZY Lia – 11 lat

Оглавление

O Boże, były pomarańczowe! Jaskrawopomarańczowe! Nie, nie, nie. O nie! Wpatrywałam się w lustrze w swoje włosy koloru dyni, a wyraz zdumionego przerażenia na twarzy czynił to wszystko jeszcze bardziej niedorzecznym. Mama mnie zabije! Albo, co gorsza, pośle mi spojrzenie przypominające, jakim jestem dla niej utrapieniem. Przygarbiłam się i zamrugałam powiekami, powstrzymując łzy. Ja chciałam tylko pomalować sobie włosy na blond, taki jak ma Alicia Bardua. Pomyślałam o jej prostych włosach w kolorze jasnej kukurydzy, a potem ponownie spojrzałam na pomarańczową szopę, jaką miałam na głowie, i z mojego gardła wydobył się jęk rozpaczy.

Zerknęłam na zegar i serce zaczęło mi bić jak szalone. Niedługo wróci mama, a nie mogłam pozwolić, aby zobaczyła moje włosy; nie zniosłabym tego nieprzyjemnego spojrzenia, jakim witała mnie po powrocie do domu. W sumie to powinnam już do niego przywyknąć, ale jakoś nie mogłam. Zawsze tak bolało. Dzisiaj bym tego nie wytrzymała. I patrzenia, jak mama klęczy przed ołtarzykiem Naszej Pani z Guadalupe (La Virgen de Guadalupe – patronki Meksyku) i modli się o to, aby święta panienka wyprosiła u Boga wygonienie szatana z życia mojej mamy. Mnie. Nie dzisiaj.

Obok dmuchanego materaca stał karton, w którym trzymałam swoje ubrania. Przekopałam się przez niego – oryginalnie znajdowały się w nim ananasy Big Island Premium Quality – i wyciągnęłam bandankę. Zawiązałam ją na włosach i poupychałam pod nią wszystkie luźne pasma. Dopiero wtedy wyszłam na dwór.

Kiedy nie byłam już widoczna z naszego małego domku, zwolniłam kroku. Zatrzymałam się, aby zerwać wysokie źdźbło trawy razem z biedronką, a potem patrzyłam, jak chodzi mi po dłoni, aż w końcu odleciała. Z łodygi kwiatka uplotłam sobie pierścionek i kopnęłam kamień, obserwując następnie jego lot.

W końcu jak zwykle wylądowałam pod wysadzanym drzewami ogrodzeniem farmy Sawyerów. Zajrzałam przez sztachety, czując, jak ogarnia mnie uczucie tęsknego szczęścia. Napawałam się widokiem dużego domu, wielu akrów ziemi – schludnych zielonych zagonów truskawek, sałaty, melonów, szparagów, brokułów, kapusty, marchewki, pomidorów i papryki – a widoczne w oddali majestatyczne góry tworzyły wyjątkowo malownicze tło. Och, mieszkać w takim miejscu! Jakież to musiało być wspaniałe! Wszystko tutaj było wielkie i piękne, począwszy od drzew i domu, a skończywszy na polach. Uniosłam głowę i zmrużyłam oczy w słońcu. Nawet niebo wydawało się tutaj bardziej bezkresne. A kiedy nadchodził wieczór, a ja nadal leżałam pod rozłożystym dębem obok miejsca, w którym teraz stałam, księżyc i gwiazdy także wydawały się większe.

Oczami wyobraźni zobaczyłam wnętrze naszej jednoizbowej chałupy – dmuchane materace z wieloma łatkami, leżące pod przeciwległymi ścianami, mały stół z dwoma krzesłami, wyblakła farba, poplamiony, wytarty dywan, a wzdłuż jednej ze ścian prowizoryczna kuchnia. Łazienka to tylko ubikacja, mały, chwiejący się plastikowy prysznic i ukryta za zasłonką umywalka.

Dawniej nasz dom był szopą na farmie przylegającej do ziemi Sawyerów, ale właściciele podzielili teren, tworząc mniejsze farmy, a potem je sprzedając. Z kolei nowa rodzina, która się tu wprowadziła, wynajęła budynki gospodarcze swoim pracownikom.

Z brodą opartą na skrzyżowanych ramionach przyglądałam się rozciągającemu się przede mną, oszałamiającemu krajobrazowi. Pomyślałam o Prestonie i Cole’u Sawyerach, braciach bliźniakach, i od razu się uśmiechnęłam. Jeśli ktoś powinien mieszkać w miejscu takim, jak farma Sawyerów, to właśnie oni.

Dla mnie byli po prostu wyjątkowi. Cole zawsze był roześmiany, skory do żartów, a Preston… Preston miał poważne spojrzenie, a kiedy coś mówiłam, przechylał głowę i patrzył na mnie. Jego nieczęsto pojawiający się uśmiech wypełniał całe moje serce. Na wspomnienie uśmiechu Prestona Sawyera przeszedł mnie dziwny dreszcz. Wyprostowałam się, a potem usiadłam na ziemi pod liściastą kopułą rozłożystego dębu.

To właśnie tutaj przychodziłam marzyć. A właściwie to uciekałam.

A teraz będę musiała zostać tu na zawsze. Nie ma mowy, żebym pokazała się komukolwiek z takimi włosami. Zastanawiałam się, ile minie czasu, nim odrosną, i czy wytrzymam tak długo na kradzionych z zagonów warzywach, które będę jeść pod osłoną nocy niczym Piotruś Królik z pomarańczowymi włosami. Na pamięć znałam układ grządek – wiedziałam, gdzie się udać po dużego, soczystego pomidora czy słodkawą, chrupiącą marchewkę.

Moja mama pracowała tu przed laty razem z innymi imigrantami. Obecnie nie najmowała się już do prac polowych. To przez truskawki zrujnowała sobie kręgosłup – przez te rosnące tuż przy ziemi owoce, po które całymi dniami musiała się schylać w palącym słońcu. La fruta del diablo, tak na nie mówiła. Owoce szatana. Zawsze, kiedy widziałam truskawkę, czułam pełne współczucia napięcie w dolnej części pleców.

W ten właśnie sposób poznałam farmę Sawyerów: wlokąc się za schyloną mamą, pchającą wzdłuż grządki chybotliwą taczkę, pakującą truskawki do plastikowych pojemników. Pewnego razu zapuściłam się nieco dalej i wtedy poznałam Prestona i Cole’a. Razem się bawiliśmy i polubiłam przychodzenie do pracy z mamą, polubiłam tę ziemię i spokój, jaki mi zapewniała jej bliskość.

Dlatego nadal tu wracałam, choć mama pracowała teraz w paskudnym, małym motelu przy autostradzie. Odsunęłam od siebie myśl o tym miejscu, a moim ciałem wstrząsnął lekki dreszcz odrazy. Mamę zatrudniano do sprzątania pokoi, ja zaś pomagałam jej czasami, kiedy szczególnie silnie bolały ją plecy, jednak bez względu na to, jak bardzo się człowiek starał, tych pokoi i tak nie dawało się doczyścić.

Uniosłam głowę, pozwalając, aby górę nad myślami o brudnym motelu wziął czysty błękit bezkresnego nieba. Słońce przebijało się między liśćmi, tworząc różne świetlne kształty na mojej ręce. Obracałam nią powoli, obserwując ten słoneczny taniec.

Dzień stawał się coraz gorętszy, odrobinę chłodniej robiło się tylko wtedy, gdy słońce na chwilę przesłaniały chmury – smutny pies, potem papuga, aż w końcu trójpalczasta stopa jakiegoś olbrzyma.

Obserwowałam wędrujące gęsiego mrówki, zastanawiając się, jak to jest mieć tylu członków rodziny, którzy razem pracują. Ciekawiło mnie także, czy mrówki potrafią kochać.

Z tego stanu lekkiego oszołomienia wyrwał mnie jakiś dźwięk. Wyjrzałam zza drzewa, spodziewając się pręgowca albo jakiegoś ptaka, a nie Cole’a i Prestona idących niespiesznie w moją stronę. Moją pierwszą reakcją na widok ich identycznych twarzy był szeroki uśmiech.

Zaczęłam się podnosić, gdy naraz przypomniałam sobie o włosach. Jęknęłam, dotarło do mnie, że nie ma już odwrotu. Będę musiała po prostu liczyć na to, że nic nie zauważą. Wstałam, opuściłam bandankę nisko na czoło i wyszłam zza drzewa, uśmiechając się do chłopców.

Na twarzy Cole’a malował się ten charakterystyczny dla niego uśmiech, o którym sądziłam, że skrywa jakąś wielką tajemnicę, Preston zaś był jak zawsze poważny.

‒ Co wy tu robicie?

‒ Mieszkamy tutaj, pamiętasz? – Cole uśmiechał się leniwie, opierając ręce o ogrodzenie. – Jechaliśmy traktorem i wypatrzyliśmy coś pomarańczowego za drzewem. Uznaliśmy, że to może ty.

Och. Cóż, pech i tyle. Nie sądziłam, że ktoś mnie dostrzeże, ukrytą za tym wielkim pniem.

Nadal czasem się razem bawiliśmy, kiedy akurat tędy przechodziłam, a oni byli na dworze, wiedziałam jednak, że ich mama tego nie pochwala, no i mniej było ku temu okazji, odkąd moja mama przestała pracować na farmie. Nie było przecież tak, że mogłam sobie podejść do drzwi ich domu i zapukać. „Powiedzcie tej małej Meksykance z brudnymi stopami, żeby biegiem wracała do siebie”, usłyszałam raz panią Sawyer. Zrobiło mi się wtedy wstyd, smutno i poczułam się tak bardzo, bardzo mała.

Ostatnimi czasy uznałam, że jestem już za duża na dziecięce zabawy, takie jak w chowanego i inne, i przypuszczałam, że oni także, skoro byli trzy lata ode mnie starsi. Dlatego więcej czasu spędzałam na siedzeniu w pojedynkę na granicy ich posiadłości, na tyle blisko, aby się nią cieszyć, ale i na tyle daleko, żeby mieć spokój.

‒ Po co ci ta bandana? – zapytał Cole, z łatwością przeskakując ogrodzenie.

Wzruszyłam ramionami. Dołączył do nas Preston. Pociągnęłam za chustkę, naciągając ją głębiej na ucho, od tej strony, po której stał Cole, żeby przypadkiem nie zobaczył tyłu mojej głowy, gdzie widać było pomarańczowe włosy.

‒ Wypróbowuję nowy styl – odparłam, starając się, aby w moim głosie nie słychać było zdenerwowania.

‒ Hmm – rzucił Cole takim tonem, jakby się nad tym zastanawiał. – Wiesz co, lepiej wyglądłaś poprzednio.

Ściągnął mi bandanę. Pisnęłam cicho i uniosłam ręce, próbując naciągnąć ją z powrotem, ale było już za późno. Usłyszałam, jak obaj chłopcy wciągają głośno powietrze.

Przeniosłam spojrzenie ze skrawka materiału trzymanego przez Cole’a na jego twarz i dostrzegłam na niej wyraz bezbrzeżnego zdumienia. Oblał mnie rumieniec upokorzenia, który najpierw wypełzł mi na szyję, a potem na policzki.

Przez chwilę wpatrywał się we mnie, a potem wskazał dłonią moje włosy.

‒ To… co ci się stało?

Zmrużyłam oczy i zerknęłam na Prestona, który nadal się na mnie gapił, nie odrywając spojrzenia od moich włosów.

W oczach zakręciły mi się łzy, ale nim zdążyłam się rozpłakać, wyrwałam Cole’owi bandankę i zaczęłam iść szybko po suchej, wypalonej słońcem trawie.

‒ Lia – odezwał się Preston. Chwycił mnie za ramię, a ja odwróciłam się w jego stronę, gotowa, zażądać, aby dał mi spokój. – Zaczekaj.

Próbowałam przywołać choć odrobinę gniewu, ale widoczna na twarzy Prestona troska sprawiła, że w moim gardle utworzyła się wielka gula. Łzy, z którymi do tej pory dzielnie walczyłam, zawisły na końcach rzęs. Odwróciłam się szybko i znowu zaczęłam iść.

‒ Hej, hej, zaczekaj! – powtórzył Preston, doganiając mnie. – Jak to się stało?

Zatrzymałam się.

‒ Sama to zrobiłam, okej? – Wyrzuciłam ręce do góry i pozwoliłam im opaść. – Próbowałam… ‒ Obejrzałam się na Cole’a, który szedł w naszą stronę. – Próbowałam przefarbować się na blond i nie wyszło.

Cole prychnął cicho, a Preston spiorunował go wzrokiem, po czym spojrzał znów na mnie.

‒ Dlaczego chciałaś zostać blondynką, Lia?

W jego głosie słychać było tyle zdumienia i konsternacji, że zrobiło mi się głupio i poczułam się jeszcze bardziej osamotniona. Nigdy nie zrozumieją, jak to jest żałować, że nie jest się kimś innym. Oni mieli wszystko – duży, piękny dom, dwoje kochających rodziców i nie modlili się każdego dnia o to, żeby w ogóle się nie urodzić. Uwielbiali wracać do domu w takim samym stopniu, w jakim ja uwielbiałam opuszczać swój dom. Prawda była taka, że więcej czasu spędzałam poza domem, bo ledwie byłam w stanie tam wytrzymać.

Westchnęłam i wzruszyłam ramionami. Nie przychodziły mi do głowy słowa, jakimi mogłam wyjaśnić to Prestonowi, a nawet gdybym je odnalazła, i tak bym ich nie użyła.

‒ Nie wiem.

On także westchnął, a potem wpatrywał się we mnie przez długą chwilę.

‒ Podobają ci się?

‒ Nie.

Przygryzł dolną wargę, w słońcu błysnął jego aparat ortodontyczny. Wziął mnie za rękę i pociągnął za sobą.

‒ Co…?

‒ Chodź. Musimy temu zaradzić.

‒ Hej, dokąd idziecie?! – zawołał Cole.

‒ Naprawić włosy Lii – odparł Preston.

Potknęłam się o kamień i Preston mocniej mnie przytrzymał, dzięki czemu się nie przewróciłam.

‒ Ale po co? Pomalowalibyśmy cię jak klauna i mogłabyś straszyć.

Rzuciłam Cole’owi groźne spojrzenie przez ramię.

‒ Oj tam, Lia, ja tylko żartowałem! – zawołał. – Preston, mamy przecież pomagać tacie.

‒ Kryj mnie! – odkrzyknął Preston.

Przyspieszył kroku, a ja musiałam zacząć biec. Na jego twarzy malowała się determinacja. Kątem oka dostrzegłam, że Cole przeskoczył przez ogrodzenie i pobiegł w przeciwnym kierunku pewnie po to, aby zająć się tym, co obiecali tacie.

‒ Co zamierzasz zrobić? – zapytałam Prestona.

‒ Zaczekaj tutaj – powiedział, puszczając moją rękę i pozostawiając mnie niedaleko swojego domu, obok rzędu niewysokich bzów. Pobiegł w stronę drzwi od strony ogrodu, wszedł do środka i cicho zamknął je za sobą. Włożyłam na głowę bandanę, ponownie chowając pod nią włosy. Kilka minut później Preston wrócił. Kiwnął głową, żebym za nim poszła.

‒ Dokąd idziemy?

‒ Do miasta. Fryzjerka mojej mamy, Deirdre, pracuje na Main Street.

‒ Nie mam pieniędzy.

‒ Ja mam. – Poklepał się po kieszeni.

‒ Nie pozwolę ci płacić za farbowanie moich włosów, Prestonie Sawyerze. – Sam pomysł napawał mnie wstydem.

Wziął swój rower i pokręcił głową.

‒ W zasadzie nie robię tego dla ciebie. To bezinteresowny prezent dla mieszkańców Linmoor. – Usta lekko mu drgnęły i zmrużył oczy.

Wbrew sobie zaśmiałam się cicho.

Uśmiechnął się szeroko. To była dla mnie taka nowość, że na chwilę zapomniałam, o czym rozmawiamy.

‒ Wskakuj – powiedział łagodnie, przerzucając nogę przez ramę.

Popatrzyłam podejrzliwym wzrokiem na rower, zastanawiając się, gdzie powinnam usiąść. Poklepał kierownicę i choć się zawahałam, to mu zaufałam. Jakoś udało mi się zmieścić tyłek między rączkami kierownicy. Jeszcze nigdy nie jechałam rowerem, nie mówiąc o balansowaniu na nim, podczas gdy pedałował ktoś inny. Preston na samym początku lekko się zachwiał, a ja zaśmiałam się nerwowo, ale chwilę później zaczął szybko pedałować i rower nabrał prędkości.

Wyjechaliśmy na drogę gruntową, która prowadziła do głównej szosy. Moją twarz smagał suchy, gorący wiatr. Miałam wrażenie, że frunę. Odchyliłam głowę i zaśmiałam się do błękitnego nieba. Bandana sfrunęła mi z głowy. Obejrzałam się i zobaczyłam, że kawałek materiału spada na pobocze. Westchnęłam i ponownie uniosłam głowę; tym razem za mną powiewały pomarańczowe włosy.

Preston oparł rower o drzewo rosnące przed salonem fryzjerskim na Main Street. Weszliśmy do środka. Powitał nas dźwięk dzwoneczka nad drzwiami i zapach chemikaliów oraz przeróżnych produktów do modelowania i pielęgnacji włosów. Kobieta w różowym kitlu zmiatała właśnie włosy na szufelkę. Słysząc dzwonek, uniosła głowę. Stanęłam za Prestonem.

‒ Witajcie.

‒ Dzień dobry, proszę pani.

Uśmiechnęła się do Prestona i się wyprostowała.

‒ Możesz mi mówić Deirdre, skarbie. Powiedz mi, jak masz na imię, bo nigdy nie potrafię rozróżnić przystojnych chłopców od Sawyerów.

‒ Preston.

‒ Cóż, no to witaj, Prestonie. W czym mogę pomóc? – zapytała z uśmiechem.

‒ To jest Lia. – Wypchnął mnie przed siebie, a Deirdre na widok moich włosów otworzyła szeroko oczy.

Podeszła do mnie i wzięła do ręki jedno z kręcących się pasm. ‒ Dziecko, co ty sobie zrobiłaś?

‒ Próbowałam się przefarbować na blond.

‒ Skarbie, to nawet nie przypomina blondu.

Wbiłam wzrok w podłogę i przygryzłam z zażenowaniem wargę.

‒ Jaki jest twój naturalny kolor włosów?

‒ Czarny.

‒ Z jaśniejszymi pasemkami, które w słońcu wydają się miedziane – uzupełnił Preston i odkaszlnął. Twarz mu poczerwieniała, jakby także się zawstydził. Nie miałam pewności czym, z jakiego powodu.

Deirdre zerknęła na niego i jej spojrzenie złagodniało, a na twarzy pojawił się ciepły uśmiech. Wzięła mnie za rękę.

‒ No cóż, bierzmy się do roboty. Tak się składa, że mam właśnie okienko.

Posadziła mnie w fotelu, a potem udała się na zaplecze, skąd dobiegło jej nucenie. Preston usiadł na krześle pod oknem i wziął do ręki egzemplarz czasopisma „Time”.

Chwilę później Deirdre wróciła, mieszając coś w białej miseczce. Stanęła za mną i przyjrzała mi się w wiszącym przed nami lustrze.

‒ Czemu w ogóle chciałaś zostać blondynką, dziecko? Z taką cerą i takimi oczami. – Zacmokała z dezaprobatą.

‒ Nie wiem. Przypuszczałam, że będzie… lepiej. – Że ja będę lepsza. Myślałam, że będę wyglądać jak Alicia. Chodziła do innej szkoły, ale widywałam ją w mieście, otoczoną wianuszkiem przyjaciół, śliczną, roześmianą i beztroską. Myślałam, że poczuję się ładna, że pomoże mi to zintegrować się z tymi wszystkimi dziewczętami z mojej szkoły, które podczas przerw chichotały razem na szkolnym dziedzińcu, tymi, które mieszkały w wielkich domach, tak jak Sawyerowie. Tymi, które zabierały do szkoły na lunch galaretki, chipsy i pokrojone w trójkąciki kanapki. Może gdybym przynajmniej z wyglądu była do nich bardziej podobna, dołączyłabym do ich grupy i nie zwracałyby uwagi na moje stare ubrania i darmowy lunch, który dostawałam w szkole, bo mojej mamy nie stać było na zapewnianie mi trzech posiłków dziennie.

Pewnej soboty udałam się razem z mamą do pracy, aby pomóc jej sprzątać, i ktoś w śmieciach zostawił nienaruszony zestaw do farbowania włosów w przepięknym odcieniu szampańskiego blondu. Wyjęłam go i schowałam do plecaka. Nawet nazwa mi się spodobała. Szampański blond. Brzmiała tak bogato i z klasą. W takim kolorze włosów nie dało się nie być piękną, nawet jeśli mieszkało się w małej szopie i miało tylko jedną parę butów. A przynajmniej tak mi się wydawało…

Deirdre przeczesała palcami moje włosy i uważnie spojrzała na mnie w lustrze, jakby zobaczyła we mnie coś, czego nawet ja nie widziałam. Ciekawe, czy dostrzegła to samo zło, co mama. Odwróciłam wzrok, skupiając się na tym, co leżało na niedużej szafce pod lustrem: lokówce, prostownicy, kilku szczotkom.

Kiedy Deirdre podzieliła mi włosy na pasma i poupinała je, zaczęła nakładać farbę, którą przyniosła z zaplecza.

‒ Wiesz, skarbie – odezwała się. – Bóg daje nam to, co chce, abyśmy mieli. I cóż, musimy jakoś sobie radzić z tymi kryteriami. Wiesz, co to są kryteria?

Pokręciłam lekko głową.

‒ To coś w rodzaju limitu czy granicy. Do swoich czarnych włosów możesz dodać nieco więcej czerwonawych pasemek, a nawet lekki odcień karmelowy, ale blond nie jest dla ciebie, skarbie. Przewyższa kryteria ustanowione przez Boga. Rozumiesz?

Rozumiałam i wcale mi się to nie podobało. Nie, nie podobały mi się kryteria, jakie otrzymałam. Sęk w tym, że według mnie Bóg i tak nie zwracał na nas większej uwagi. Nie na moją mamę, która codziennie odmawiała modlitwy, i na pewno nie na mnie. Może więc wtedy, kiedy nie patrzył, mogłabym się prześlizgnąć przez te kryteria, a On nawet by tego nie zauważył?

Kiedy Deirdre zmyła mi z włosów farbę, wysuszyła je i za pomocą lokówki dodała jeszcze więcej loków. Przechyliłam głowę i przejrzałam się w lustrze. Wydawały się ciemniejsze niż wcześniej, a może po prostu nie takie napuszone. Kolor był jednak zbliżony i przynajmniej mama nic nie zauważy, zwłaszcza jeśli przez jakiś czas będę związywać włosy w kucyk.

Uśmiechnęłam się do Deirdre. Byłam szczęśliwa i tak wielką czułam ulgę, że aż ją uściskałam.

‒ Dziękuję – szepnęłam. – Bardzo dziękuję.

Zaśmiała się i także mnie uścisnęła. Tak dobrze mi było, kiedy ktoś mnie przytulał, że pragnęłam, aby to trwało wiecznie. Zmusiłam się jednak do odsunięcia od Deirdre.

Preston, który przez cały czas czytał w milczeniu gazetę, teraz wyjął z kieszeni szeleszczący banknot studolarowy i wyciągnął go w stronę fryzjerki.

‒ Tyle wystarczy? – zapytał.

Na twarzy Deirdre znowu pojawił się ckliwy uśmiech. Odsunęła rękę Prestona.

‒ Na koszt firmy, kotku.

Preston się zawahał, ale w końcu schował pieniądze do kieszeni.

‒ Jest pani pewna? To znaczy jesteś pewna?

‒ Och, tak.

Kiwnął głową.

‒ Czy to, eee, mogłoby zostać między nami?

W jej oczach mignął błysk zrozumienia. Kiwnęła głową i mrugnęła.

‒ Tajemnica klienta – oświadczyła. – A teraz idź i kup tej ładnej dziewczynie lody albo coś pysznego, dobrze?

Preston się zarumienił i spojrzał na mnie. Uśmiechnęłam się do niego, a on zamrugał powiekami. Wyglądał na zaskoczonego. Zmarszczyłam brwi, uniosłam rękę i przesunęłam nią po włosach. Może jednak nie wyglądały tak naturalnie, jak mi się wydawało.

Skrępowani wyszliśmy z salonu. Tak bardzo mu byłam wdzięczna i choć nie musiał się jednak rozstać z pieniędzmi, aby mi pomóc, i tak było mi trochę wstyd, że chciał to zrobić. Odkaszlnęłam.

‒ Dziękuję ci, Prestonie. To było naprawdę miłe z twojej strony.

Kiwnął głową. Wspięłam się na palce i pocałowałam go w policzek. Pachniał czymś słonym, a może kurzem, ale zdecydowanie był to chłopięcy zapach i bardzo mi się spodobał, choć sama nie wiedziałam dlaczego. Kiedy się odsunęłam, spojrzenie miał tak poważne, że przez dłuższą chwilę na niego patrzyłam, zastanawiając się, o czym myśli.

‒ Jesteś… gotowy? – zapytałam, wskazując głową rower.

Te słowa wyrwały go z transu. Przytrzymał kierownicę, żebym mogła usiąść. Roześmiałam się, kiedy zaczął pedałować, kierując się w stronę znajdującej się parę ulic dalej lodziarni.

Później siedzieliśmy obok fontanny na rynku, śmiejąc się i liżąc rożki.

‒ Hej, Lia – odezwał się Preston z wahaniem. – Mam nadzieję, że nie będziesz się więcej próbowała zmieniać.

Nie patrzył mi w oczy. Wpatrywałam się w jego profil, analizując zmiany, jakie niedawno w nim zaszły: miał bardziej pociągłą twarz, a nad górną wargą dostrzegłam cień zarostu. Co więcej, odnosiłam wrażenie, że inaczej na mnie patrzy. Nie wiedziałam, czy tylko on się zmienia, czy też chodzi o coś więcej. Wyczuwałam zmianę między nami, czającą się niczym cień albo to w ciemnościach, czego nie potrafi się do końca zdefiniować i nie ma się pewności, czy to jest bezpieczne.

Preston odkaszlnął.

‒ Myślę, że tego nie potrzebujesz. Jesteś… cóż, jesteś ładna taka, jaka jesteś.

Uśmiechnęłam się lekko, oblizując rożek i przełykając zimną kremową słodycz, a razem z nią jego słowa. „Jesteś ładna taka, jaka jesteś”. Zadrżałam lekko i miałam nadzieję, że Preston pomyśli, że to przez lody. „Preston uważał mnie za ładną?”. Nigdy dotąd nikt mi nie powiedział, że jestem ładna. Przechyliłam głowę i odpowiedziałam cicho:

‒ Okej.

Bez pożegnania

Подняться наверх