Читать книгу Bez pożegnania - Mia Sheridan - Страница 8

ROZDZIAŁ DRUGI Preston – 17 lat

Оглавление

Woda okazała się chłodna i orzeźwiająca, więc fajnie było czuć ją na skórze, kiedy wyszedłem ze strumyka i przysiadłem na znajdującym się na brzegu kamieniu. Zaśmiałem się cicho na widok Cole’a, który wyszedł z wody i otrząsnął się jak pies. Uśmiechnął się szeroko i klapnął obok mnie. Był piękny listopadowy dzień, ponad dwadzieścia pięć stopni, wyjątkowo ciepło nawet jak na Kalifornię, ale wcale nie uskarżaliśmy się na taką temperaturę. Może nie była idealna podczas pracy na farmie, ale w trakcie kąpieli w strumieniu jak najbardziej.

Lia była jeszcze w wodzie, schylona, skupiona na czymś, co trzymała w dłoni. Wyprostowała się i uśmiechnęła do nas. Serce na chwilę mi zamarło, a potem zaczęło bić w szaleńczym tempie. Chryste, ona i na co dzień była oszałamiająca. Teraz, kiedy stała w wodzie cała mokra, T-shirt i szorty kleiły się do jej ciała, podkreślając każdą nową krągłość, a opalona skóra błyszczała w słońcu. Ten widok dosłownie zapierał dech w piersi. Nie potrafiłem oderwać od niej spojrzenia. Była taka piękna, że czasami aż czułem ból, kiedy na nią patrzyłem.

‒ Patrzcie, ma kształt serca! – zawołała.

Lekko kręciło mi się w głowie i musiałem się mocno skupić na jej słowach. Nie bez problemu przeniosłem wzrok z jej twarzy na to, co trzymała w ręce. Kamyk. Poczułem, że kąciki moich ust unoszą się mimowolnie. Czyż nie w stylu Lii było znalezienie w wodzie kamyka o zarysie serca? Dopatrywała się kształtów w chmurach, przypisywała uczucia przedmiotom, dostrzegała to, czego inni nie widzieli. Jeśli chodziło o mnie, wyłącznie na niej skupiałem uwagę. Działo się tak od jakiegoś czasu, ale nagle moje uczucia względem niej zaczęły się objawiać nie tylko bólem w klatce piersiowej, ale bardzo wyraźnym przypływem pożądania. Odwróciłem wzrok. Miała dopiero czternaście lat i w zasadzie nadal uważałem ją za dziecko. Z powodu tego, co do niej czułem, miałem w głowie mętlik i trochę się wstydziłem.

Cole także się na nią gapił, ale w jego spojrzeniu nie było ani krzty zmieszania.

‒ Hej, Lia! – zawołał. – Chyba widziałem jeszcze jeden kamyk tam, za tym wielkim głazem. – Pokazał na miejsce, a ona się obejrzała, zrobiła parę kroków i się schyliła, aby przyjrzeć się uważnie temu, co leży na dnie.

Zerknąłem na Cole’a; uśmiechał się z satysfakcją, patrząc na jej tyłek. Okrągłe pośladki wystawały lekko poza krawędź szortów. Dałem mu kuksańca, a on się roześmiał i mrugnął do mnie.

‒ Nie ma za co – powiedział bezgłośnie.

‒ Przestań – mruknąłem tak cicho, żeby tylko on usłyszał.

‒ Nie, trochę dalej w prawo – rzucił głośno, a jego wzrok ponownie się przykleił do jej pupy. Lia schyliła się jeszcze niżej. – A może jednak w lewo.

Szturchnąłem go mocno łokciem w bok, zły, że się z nią droczy. Z jego gardła wydobył się dźwięk, który można było uznać za śmiech.

Lia znieruchomiała, a potem sięgnęła do tyłu i obciągnęła szorty. Wyprostowała się szybko i popatrzyła na Cole’a zmrużonymi oczami. Dotarło do niej, co robił mój brat. Wzięła do ręki mały kamyk i rzuciła. Trafił go w ramię, a Cole jęknął z bólu. Zaśmiałem się.

‒ Auć – stęknął, przyglądając się czerwonemu śladowi na opalonym ramieniu. – Zraniłaś mnie.

‒ Należało ci się – oświadczyła Lia, wychodząc z wody.

Cole roześmiał się i oparł na jednym łokciu.

‒ Owszem – przyznał. – Mam nadzieję, że mi wybaczysz.

Idąc w naszą stronę, Lia pokazała Cole’owi język, ale zaśmiała się, kiedy udał, że wbija sobie nóż w serce. Usiadła na kamieniu obok mnie i podniosła mały kamyk. Uśmiechała się radośnie. Zerknęła na mnie, a moje serce ponownie wpadło w szaleńczy rytm.

Oczy Lii… Nie mogłem się przyzwyczaić do tego, jak piękne są jej oczy na tle brązowej skóry. Pomyślałem o jej matce – niskiej, szczupłej Meksykance o cerze ciemniejszej niż Lii i prostych czarnych włosach. Przypuszczałem, że zielone oczy Lia odziedziczyła po ojcu, kiedy jednak zapytałem ją o to przed kilkoma laty, tylko wzruszyła ramionami i odparła, że go nie zna. A potem zmieniła temat.

Nigdy nie opowiadała o swoim domu, choć oczywiste było, że jest biedna. Wiedziałem o tym, mimo że nie chodziliśmy do tej samej szkoły i nie widywałem jej starych ubrań ani plecaka po innym dziecku, na którym widniały jeszcze jego inicjały, ponieważ jej matka pracowała swego czasu na naszej farmie. Choć nasz tato uczciwie opłacał swoich pracowników, ich zarobki i tak ledwie przewyższały płacę minimalną. Nie sądziłem, aby w podrzędnym motelu płacono jej więcej, a niewykluczone, że nawet mniej.

Usłyszałem, jak tata poręcza za uczciwość mamy Lii, kiedy właściciele sąsiedniej farmy zastanawiali się, czy wynająć jej budynek gospodarczy na swoim terenie, wiedziałem więc, że Lia mieszka w czymś, co kiedyś było szopą.

Świadomość jej ubóstwa sprawiała, że gotował się we mnie gniew, aczkolwiek nie miałem pewności, kto jest jego adresatem. To był bezsilny gniew, taki, którego nie mogłem skierować ku nikomu konkretnemu, więc stale do mnie wracał.

Popatrzyłem na nią teraz, w mokrym T-shircie i krótkich spodenkach, wiedząc, iż włożyła je dlatego, że nie ma stroju kąpielowego. To był powód, dla którego nie zapraszaliśmy jej nigdy na miejski basen.

Nawet Cole, żartowniś i luzak, dostrzegał i współczuł Lii, że nie ma tego, co my.

Kiedy z dzieci zmienialiśmy się w nastolatki, coraz rzadziej się z nią widywaliśmy. Nadal co jakiś czas przychodziła na naszą farmę, a jeśli byliśmy akurat na dworze i ją zobaczyliśmy, to spędzaliśmy leniwe popołudnia na kąpielach w płytkim strumieniu, który płynął tuż za naszym terenem. Jeżeli nie mieliśmy zbyt dużo czasu albo było chłodno, siedzieliśmy pod drzewem i gadaliśmy.

Dojrzewanie Lii obserwowałem głównie z daleka. Niecierpliwie kradzione godziny czy nawet minuty w jej towarzystwie. Uwielbiałem spędzać z nią czas, ale zawsze było za krótko i nigdy nie miałem dosyć.

Zauważyłem, że wydłużyły jej się nogi, a biodra i piersi lekko zaokrągliły. Była u progu kobiecości. Zasychało mi w ustach, ilekroć zbyt długo na nią patrzyłem, i dręczyło mnie pragnienie, aby jej dotknąć. Jednocześnie czułem ten sam instynkt opiekuńczy względem niej jak wtedy, kiedy się poznaliśmy. To było dziwne, bo choć Lia stanowiła dla mnie tajemnicę – tak bardzo skryta w kwestii swojego życia, traktująca z lekceważeniem widoczne w jej oczach marzenia – to miałem wrażenie, że wiele o niej wiem. Była melancholijna i sympatyczna, serdeczna, a zarazem pełna dumy. Emanowała z niej taka łagodność, jakiej nie wyczuwałem u nikogo innego.

Wróciłem myślami do naszego poznania się. Cole i ja przypadkiem się na nią natknęliśmy, kiedy szła wzdłuż zagonu truskawek, już wyzbieranych, i wkładała akurat do ust dojrzały owoc. Podskoczyła, kiedy się przed nią pojawiliśmy, otworzyła szeroko oczy i znieruchomiała.

‒ Ta truskawka należy do nas – rzucił żartobliwie Cole, wyciągając rękę. – Musisz ją oddać.

Nie zrozumiała, że on się z nią tylko droczy, i zbladła. Zamrugała ślicznymi jasnozielonymi oczami. Przyglądałem się bez słowa, urzeczony jej ładną, owalną twarzą i bezbronnością w spojrzeniu. Poczułem ściskanie w piersi i nagle zapragnąłem odepchnąć Cole’a, stanąć przed nią i obronić ją przed moim bratem, całym światem, przed wszystkim, co mogłoby wyrządzić jej krzywdę. Przez to uczucie zawahałem się, nie mając pewności, co zrobić ani skąd się wzięło to nagłe pragnienie.

Wtedy Lia się nachyliła, otworzyła usta i pozwoliła, aby lekko przeżuta truskawka upadła z plaśnięciem na wyciągniętą rękę Cole’a. Przez chwilę obaj wpatrywaliśmy się ze zdumieniem w owoc, a potem Cole wybuchnął śmiechem. Zgiął się wpół i niemal się przewrócił. Może obaj pokochaliśmy ją od tej pierwszej chwili. Cole był szczodry w kwestii uczuć – mój brat kochał cały świat.

Z wzajemnością. Choć jego przekomarzanie bywało ciut przesadne, zawsze było jasne, że nie miał nic złego na myśli.

Od tamtej pory spędzaliśmy razem czas, kiedy tylko się dało, szukając jej między zagonami truskawek. Naszej mamie nie podobała się ta przyjaźń i kazała nam przestać się za nią uganiać, ale jej nie słuchaliśmy. Naszej mamie nie podobało się prawie wszystko, jednak wdzięk i uśmiech Lii okazały się zbyt kuszące.

‒ Pewnego dnia będzie mi brakowało tego miejsca – oświadczyła, rozglądając się wokół. Uśmiechnęła się do Cole’a. To był ich wspólny żart. Z mocą odezwała się we mnie zazdrość i z całej siły próbowałem ją zdusić.

‒ Tak? – zapytał Cole, mrugając do niej. – Dlaczego? Gdzie wtedy będziesz?

Wzruszyła ramionami, odwracając się w naszą stronę. Zabroniłem mojemu spojrzeniu opuszczać się na jej T-shirt, gdzie wiedziałem, że zobaczę zarys stanika, a może nawet małe, twarde sutki. Poruszyłem się niepewnie, próbując zmniejszyć to cholerne napięcie.

‒ Gdziekolwiek – odparła ze wzrokiem wbitym w strumień, nad który przychodziliśmy od wielu lat. – Może przeprowadzę się do Włoch i zajmę się uprawą winorośli?

Albo możesz wyjść za mnie i uprawiać truskawki, miałem ochotę powiedzieć, ale to brzmiało głupio nawet w moich myślach. I w sumie to kiepska propozycja. Mój ojciec swego czasu złożył ją mojej matce, ona ją przyjęła, i proszę, dokąd ich to zaprowadziło – dwoje ludzi, którzy ledwie są w stanie przebywać w tym samym pomieszczeniu. Co nie znaczy, by Lia w czymkolwiek przypominała moją mamę, ale jednak.

Lia i Cole opowiadali o tym, dokąd wyjadą z Doliny Kalifornijskiej. Dla nich to miejsce było zbyt prowincjonalne. Pragnęli… więcej. I w sumie rozumiałem ich oboje. Oczywiście, że Lia chciała się stąd wyrwać i doświadczyć czegoś innego niż życia w biedzie, które wiodła do tej pory. A jeśli chodziło o Cole’a – słyszałem od niego o miejscach, do których chce jechać, rzeczach, które chce zobaczyć, od chwili kiedy nauczyliśmy się mówić. Zastanawiałem się także, czy istnieje miejsce, które okaże się dla Cole’a wystarczająco duże – gonił za czymś więcej, chciał nowych doświadczeń. I udawało mu się zdobyć to, co sobie zamarzył. Nie miałem wątpliwości, że gdyby powziął taką właśnie decyzję, to cały świat miałby u swoich stop.

Cole z rękami pod głową położył się na kamieniu i zamknął oczy. Nie minęło kilka minut, gdy zasnął. Pół nocy spędził w towarzystwie Shayny Daws, a kiedy przed trzecią wślizgnął się do naszego wspólnego pokoju, czuć było od niego piwem i perfumami Shayny. Nic dziwnego, że był wykończony.

Cicho przeniosłem się na głaz zajmowany przez Lię i pokazałem na wyłowiony z wody kamyk. Był jasnoniebieski oraz idealnie gładki. I rzeczywiście miał kształt serca.

‒ Trochę mi przypomina twoje oczy.

Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się uroczo.

‒ Moje oczy? – zapytała cicho.

‒ Ma równie rzadko spotykany kolor – odparłem. – Piękny.

Zmarszczyła lekko brwi, a potem uśmiechnęła się z przymusem i przeniosła spojrzenie na trzymany w ręce kamyk. Powiedziałem coś nie tak? Nagle przełamała go na pół. Lekko podskoczyłem, nie rozumiejąc, po co to zrobiła, a Lia się odwróciła i podała mi jedną połówkę. Ujęła moją dłoń i poczułem, jak między nami przeskakują iskry. Jej wzrok zatrzymał się na chwilę na naszych dłoniach.

‒ Pewnego dnia stąd wyjadę, ale część mojego serca pozostanie tutaj. Z tobą – powiedziała.

Zabrakło mi tchu. Wziąłem od niej kawałek kamyka i schowałem do kieszonki kąpielówek. Kiedy spojrzałem na Lię, jej wzrok prześlizgiwał się właśnie po moim nagim torsie. Zamrugała powiekami, oblała się rumieńcem i ponownie wpatrzyła się w swoją połówkę kamyka. Czy patrzyła na mnie z taką samą świadomością, jak ja na nią? Na samą myśl o takiej ewentualności zrobiło mi się nagle gorąco. Moje oczy zatrzymały się na jej ustach – tych pełnych, ponętnych ustach z maleńkim pieprzykiem w kąciku – i ogarnęło mnie pożądanie. Tak bardzo zapragnąłem ją pocałować. To pragnienie czułem nie tylko w ciele, lecz także w duszy.

‒ Dlaczego musisz wyjechać? – zapytałem. – Mogłabyś zostać.

Pokręciła głową i przez jej twarz przemknął cień.

‒ A ty nie chcesz skosztować świata? – Oparła się na łokciu i popatrzyła na drzewa.

‒ Nie wiem. Może. – Nie. Poczułem sie skrępowany, jakby Lia mogła mnie przejrzeć i dowiedzieć się, że wszystko, czego pragnąłem od życia, znajdowało się tutaj. Jeśli chodziło o mnie, nie było niczego więcej, a przynajmniej niczego lepszego. Wszystko, co wypełniało moją duszę, miałem na wyciągnięcie ręki – ziemię, farmę, najlepszego przyjaciela i brata, Lię Del Valle.

„Jesteś taki sam, jak on”.

W głowie rozbrzmiał mi głos matki i ton rozczarowania, z jakim wypowiedziała te słowa. Owszem, byłem podobny do ojca. Kochałem pracę na farmie, kochałem zapach kurzu i to, jak maleńkie pędy wyrastają z ziemi. Satysfakcję dawała mi praca wymagająca siły mojego ciała i sprawnych rąk. Dumny byłem z rodzinnej farmy, wiedząc, że nasza żywność jest rozsyłana po całych Stanach Zjednoczonych, produkty będące wynikiem naszej pracy trafiają zarówno na stoły zwykłych ludzi, jak i do eleganckich restauracji, do sklepów i koszy piknikowych. Można więc powiedzieć, że rzeczywiście jestem prostym człowiekiem, introwertycznym i zdecydowanie zbyt poważnym, dokładnie tak jak tato. Nie miałem pojęcia, jak być innym, nawet kiedy próbowałem się zmienić.

Według mojej matki ojciec ją stłamsił, dając życie, które wyssało z jej duszy całą radość, pozostawiając niepokój i brak satysfakcji. Tak przynajmniej mówiła babci Lois kilka lat temu, przed jej śmiercią. Czy to samo zrobiłbym Lii? Gdybym pewnego dnia ją poprosił, żeby ze mną została, ona także straciłaby radość życia? Zmarszczyłem brwi, zaniepokojony własnym tokiem rozumowania.

‒ Jak ci się podoba w liceum? – zapytałem, pragnąc zmienić temat. W końcu chodziliśmy do tej samej szkoły.

Jej spojrzenie zatrzymało się na mnie ciut za długo, ale potem wzruszyła ramionami i odwróciła głowę.

‒ Jest okej.

‒ Czemu nigdy nie przyłączasz się do nas podczas przerwy na lunch? Nawet nie mówisz „cześć”.

Uśmiechnęła się, przechyliła głowę, jej ciemne loki opadły na ramię, a mnie zaparło dech w piersi.

‒ Wszyscy jesteście starsi, no a ja… nie należę do waszej paczki.

‒ Mogłabyś należeć.

Pokręciła głową i ponownie odwróciła wzrok. Znowu zmarszczyła brwi.

‒ Nie mogłabym, nawet gdybym chciała. Pamiętasz, co się stało, kiedy próbowałam przefarbować się na blond? To kwestia kryteriów.

Popatrzyłem na nią z konsternacją. Słowo to się kryło w mojej pamięci, ale nie potrafiłem go odpowiednio przyporządkować.

‒ Kryteriów?

Zaśmiała się cicho.

‒ Niektórych rzeczy nie da się wymusić.

Te słowa mnie zasmuciły. Uważała, że gdyby trzymała się z nami w szkole, nie byłaby akceptowana? Do tej pory zakładałem, że w stołówce siedzi z tymi, a nie innymi osobami dlatego, że to jej przyjaciele. Ale jeśli w miejscach publicznych unikała mnie i Cole’a dlatego, że sądziła, iż to my tak wolimy, musiałem wybić jej to z głowy. Jedynym powodem, dla którego wykluczaliśmy ją z czegokolwiek – na przykład wspólnego chodzenia na miejskie kąpielisko – była niechęć do wprawiania jej w zakłopotanie albo stawiania w krępującej sytuacji.

‒ Lia…

Cole ziewnął głośno i usiadł, przerywając mi to, co chciałem powiedzieć.

‒ Długo kimałem?

‒ Nie.

Wyprostował się i przeczesał palcami włosy.

‒ Powinniśmy się zbierać, Pres. Trzeba pomóc tacie na farmie.

Kiwnąłem niechętnie głową. Chętnie spędziłbym na tym kamieniu całe popołudnie, rozmawiając z Lią i słuchając szemrania strumyka. Jednak na farmie zawsze było co robić, a to miała być tylko krótka odskocznia od upału.

‒ Odprowadzę cię do domu – rzekłem do Lii, kiedy wstaliśmy i zaczęliśmy zbierać swoje rzeczy. Nie wiedziałem dokładnie, gdzie mieszka, ale znałem ogólny kierunek.

‒ Nie bądź niemądry. Tysiące razy szłam tamtędy sama.

Oczami wyobraźni zobaczyłem, jak idzie polami i bocznymi drogami, jej długie brązowe nogi poruszają się lekko, a ciemne loki opadają na plecy, i zawładnął mną instynkt opiekuńczy, jaki czułem względem Lii, i zazwyczaj nie bardzo wiedziałem, co z nim robić. Ta dziewczyna była tak cholernie niezależna i uparta.

‒ Myślę, że…

‒ Przestań tyle myśleć – zażartowała. – Dam sobie radę. Zresztą i tak muszę iść do miasta po kilka rzeczy dla mamy, więc przez cały czas będę korzystać z dróg publicznych.

‒ W takim razie wrócę na farmę i wezmę samochód.

Na siedemnaste urodziny tato kupił Cole’owi i mnie nową furgonetkę. Choć musieliśmy ustalić grafik, kto i kiedy z niej korzysta, i tak było to lepsze niż konieczność pożyczania auta od rodziców. I się sprawdzało, bo Cole jeździł nią znacznie częściej niż ja. Kiedy chciał gdzieś jechać, zazwyczaj brał furgonetkę.

‒ Nie – oświadczyła Lia. – Mam ochotę na spacer.

Co mogłem zrobić? Zmusić ją do skorzystania z podwózki, skoro jasno dała do zrozumienia, że jej nie chce?

‒ W porządku. – Westchnąłem. Pewnie rzeczywiście pokonała tę trasę z tysiąc razy i znała ją o wiele lepiej niż ja.

Pożegnaliśmy się i razem z Cole’em ruszyliśmy w stronę farmy. Pogrążony w myślach, na to, że mój brat jest wyjątkowo milczący, zwróciłem uwagę dopiero wtedy, kiedy się zatrzymał i odwrócił w moją stronę.

‒ Chyba zaproszę Lię na randkę.

Przez chwilę słowa te nie miały dla mnie żadnego sensu. Potem jednak zalała mnie fala zazdrości.

‒ Co takiego?!

‒ Och, daj spokój, nie zauważyłeś, jaka z niej ślicznotka?

‒ Oczywiście, że zauważyłem. Zawsze taka była.

Zmrużył oczy w słońcu.

‒ No tak, ale była dzieckiem. Teraz…

‒ Ma dopiero czternaście lat.

‒ Wystarczająco dużo.

‒ Wystarczająco dużo na co? – spytałem lodowatym tonem, a jednocześnie podrapałem się po gołym brzuchu, udając nonszalancję.

Cole uśmiechnął się znacząco.

‒ Wystarczająco dużo na całowanie się.

‒ Lia jeszcze nigdy się nie całowała.

‒ Skąd wiesz?

‒ Po prostu… wiem, do cholery – wyrzuciłem z siebie. Tak mi się przynajmniej wydawało. No bo z kim miałaby się całować? Nagle wpadłem w lekką panikę, jakbym nie okazał się wystarczająco uważny i ktoś się wkradł w łaski Lii. Mojej Lii? Może po prostu brałem za pewnik, że ona zawsze tu będzie, a ja muszę zaczekać, aż nieco dorośnie.

‒ Jesteś zainteresowany Lią, Pres? – zapytał lekko Cole.

‒ Aha. Ale jest jeszcze za młoda. Ja po prostu… ‒ Czekałem na nią. Od zawsze na nią czekałem. Przeczesałem palcami włosy. Nie tylko byłem nią… zainteresowany, nie tylko uważałem ją za ładną. Chodziło o coś więcej. Nie wiedziałem, w jakie słowa ubrać swoje uczucia do Lii.

‒ Za rok wyjeżdżamy na studia – oświadczył Cole. – Liczy się czas. – Posłał mi nonszalancki uśmiech, ten, za którym szalały dziewczyny.

Pewnego dnia zostawię ją tutaj…

Cole miał rację. To my stąd wyjedziemy. Nie wybrałem jeszcze uczelni – czy blisko, czy daleko – i zawsze wiedziałem, że wrócę. Wrócę dla Lii. O Boże, głupio zakładałem, że mam czas… że tak właśnie należy postąpić. Może nie miałem racji? Nie, zdecydowanie jej nie miałem.

‒ A co z Shayną? – zapytałem, a umiarkowana panika sprzed kilku chwil zaczęła narastać.

Cole wzruszył ramionami.

‒ To, co nas łączy, to nic poważnego. Dobrze się bawimy i tyle.

‒ Tym właśnie byłaby dla ciebie Lia? Dobrą zabawą?

‒ Wiesz, że ta dziewczyna znaczy dla mnie więcej. – Owszem, wiedziałem, i dlatego ten nieoczekiwany obrót zdarzeń był tak fatalny. – Zaczekam na odpowiedni moment – dodał.

Odpowiedni moment? Żaden moment nie był odpowiedni na to, aby startował do Lii. Przez chwilę wpatrywałem się w Cole’a; przed oczami miałem czerwoną mgłę.

‒ Ale ja…

‒ Hej, skoro też jesteś zainteresowany Lią, to ścigajmy się o nią – zaproponował Cole.

‒ Ścigajmy się o nią?

‒ Aha, zróbmy wyścigi, tak jak kiedyś. Zwycięzca pierwszy startuje do Lii.

‒ Ona nie jest nagrodą, o którą można walczyć, Cole. A może zaprosimy ją na randkę i pozwolimy, aby to ona wybrała?

‒ Zależy jej na nas obu i jesteśmy bliźniętami jednojajowymi, na litość boską. Ułatwmy jej to.

Dostrzegłem w jego oku błysk zadowolenia i charakterystyczną dla niego niefrasobliwość. Byliśmy bliźniętami jednojajowymi, ale różniliśmy się tak bardzo, jak to tylko możliwe. I to mogło stanowić problem. Gdyby Lia miała dokonać wyboru, czyż nie wybrałaby Cole’a? Zawładnęła mną mdląca niepewność. Oczywiście, że tak. Kurwa, no pewnie. Mieli ze sobą wiele wspólnego. Był zabawny, towarzyski i każdego umiał rozśmieszyć. Ludzie lubili Cole’a i już. Powinienem się cieszyć, że zaproponował wyścig. Tu akurat mogłem wygrać. Skoro Lia wpadła w oko Cole’owi, możliwe, że to moja jedyna szansa.

‒ Okej.

Kiwnął głową.

‒ Ta sama trasa, co zawsze?

Ponownie kiwnąłem głową. Kiedyś tato zabrał nas furgonetką i zmierzył długość dwóch bocznych dróg, pomiędzy którymi rósł gęsty zagajnik. W pewnym momencie się łączyły, a konkretnie przy skrzynce na listy na końcu naszej drogi. Dystans był taki sam. Cole i ja biegliśmy przedzieleni zagajnikiem, nie wiedząc, jak radzi sobie rywal, dopóki nie wybiegaliśmy zza zakrętu i nie widzieliśmy skrzynki na listy. Nauczyło to nas, żeby do ustalenia własnego tempa nie wykorzystywać tempa przeciwnika, a jedynie mieć przed oczami linię mety i dotrzeć do niej tak szybko, jak się da. Byliśmy naprawdę dobrzy i w gimnazjum wygrywaliśmy wszystkie zawody. Kiedy poszliśmy do liceum, przerzuciliśmy się na inne dyscypliny i już od dwóch lat nie biegaliśmy ani tą trasą, ani żadną inną.

‒ Braterska przysięga – powiedział Cole.

Napluł w dłoń i wyciągnął ją w moją stronę. Spojrzałem na nią. Tego także nie robiliśmy od lat. Świadczyło to o randze wyścigu, do którego mieliśmy przystąpić. Ale czy byłem w stanie to zrobić? Walczyć o jedyną szansę, jaką mogę mieć, aby Lia była moja? Zawahałem się, kiedy jednak Cole zbliżył dłoń, naplułem w swoją i wymieniliśmy uścisk. Połączenie się naszej śliny symbolizowało nierozerwalną więź.

Jako siedmiolatkowie pokłóciliśmy się o coś, a kiedy do akcji wkroczył nasz tato, nie patrzyliśmy na siebie, zawzięci i pełni żalu. Tato kazał się nam odwrócić i wtedy opowiedział o braterskiej przysiędze. Uścisnęliśmy sobie dłonie, obiecując nie żywić do siebie urazy. „No dobrze”, tak powiedział tato. „Obiecaliście, że odpuścicie i tak właśnie zrobicie. Mężczyzna musi dotrzymywać raz danego słowa”. Często to powtarzał w późniejszych latach.

„Mężczyzna musi dotrzymywać raz danego słowa”.

‒ Braterska przysięga – powtórzyłem.

Skinął głową.

‒ Jeśli wygram, ty usuniesz się w cień. Jeśli ty wygrasz, ja to zrobię. Sprawa honorowa między braćmi.

Zacisnąłem usta, ale kiwnąłem głową. Braterska przysięga. Sprawa honorowa między braćmi. Do tej pory nigdy jej nie złamaliśmy.

„Mężczyzna musi dotrzymywać raz danego słowa”.

Położyliśmy ręczniki na ziemi i przez chwilę się rozciągaliśmy, mierząc się wzrokiem niczym dwaj gladiatorzy, którzy zaraz wkroczą na arenę. Obaj byliśmy w butach do kąpieli, które nieszczególnie się nadawały do biegania, ale przynajmniej mieliśmy równe szanse.

Ustawiliśmy się tyłem do siebie. Przede mną rozciągała się droga gruntowa, którą miałem pobiec. To było głupie. Niewłaściwe. Odwróciłem się do brata, aby to odwołać…

‒ Do biegu, gotowi, start!

Mimo wahania te słowa zmusiły mnie do działania i obaj wystartowaliśmy, rozdzielając się, a następnie biegnąc w stronę mety. Przebierałem szybko nogami i czułem palący ból w płucach; biegłem, ile tylko miałem sił.

Lia.

Lia.

Lia.

Dawałem z siebie tyle, ile tylko byłem w stanie, nie dbając o to, że trzęsę się z wysiłku. Biegłem dla Lii tak, jakby to rzeczywiście była walka o nią. Nigdy w życiu nie biegłem z tak wielką determinacją. A jednak kiedy wypadłem zza zakrętu, krzyknąłem z bólu i uczucia porażki, a gorzkie rozczarowanie pozbawiło mnie resztki sił.

Cole właśnie dobiegał do skrzynki na listy. Wyprzedził mnie o dwadzieścia pięć metrów. Jak on to, u licha, zrobił? Najwyraźniej moja kondycja okazała się gorsza, niż myślałem. Kurwa!

Zwolniłem, przechodząc w marsz. Ciężko dyszałem, płuca nadal bolały mnie od wysiłku, w boku zaś czułem paskudne kłucie kolki. Cole miał równie ciężki oddech, ale oparł się o słupek i posłał mi uśmiech pełen zadowolenia z siebie.

‒ I co tak się cieszysz, dupku? – wydyszałem, zginając się wpół i opierając dłonie na kolanach. Straciłem Lię, zanim w ogóle zdążyłem ją zdobyć, a on miał czelność triumfować!

Zaśmiał się i klepnął mnie w nagie plecy.

‒ Chyba po prostu miała być moja – oświadczył.

„To ja chciałem móc wypowiedzieć te słowa. Chyba po prostu miała być moja”.

Próbowałem udawać, że wcale nie boli mnie tak bardzo to, że właśnie straciłem Lię. Przegrywając w cholernym wyścigu.

Bez pożegnania

Подняться наверх