Читать книгу Młodzi i starzy - Michał Bałucki - Страница 6

II. NA PODDASZU.

Оглавление

Kto znał Kraków przed rokiem 1850, przypomni sobie zapewne na Kleparzu wprost naprzeciw plantacyj i resztek muru miastowego szereg brudnych, drewnianych karczemek z podcieniami wspartemi na krzywych, często na pół spruchniałych słupkach. Bramy stosunkowo ogromne prowadziły do ciemnych, obszernych stajni — w sieni opodal bramy drzwi do szynkowni brudnej, dużej a pustej, oświeconej dwoma okienkami, ułożonemi z niekształtnych kawałeczków szyb; idąc dalej w tę ciemną otchłań sieni, można było rozpoznać jeszcze kilkoro drzwi od tak zwanych pokoi gościnnych. Dalej na lewo słup światła przecinał ciemności i ginął w nich — to światło od drzwiczek prowadzących na maleńkie podwórko, a na tem podwórku chlewek i dół na śmieci, na śmiecisku nocny zegar — kogut. Na dachu porosłym pleśnią jak wytartym aksamitem, gołębnik i kilka białych gołębi. — Taką miały postać i taki rozkład te karczemki z małą różnicą — podobne do siebie, jak dziadówki pod kościołem, jednako obdarte, koszlawe, łatane i jednako stare. Oddzielało je od plantacyj szerokie targowisko, zawsze błotniste, zanieczyszczone resztkami słomy i siana Kilka białych, dużych kamieni wystających z błota — to jedyna ścieżka, na której w niedzielę wystrojone mieszczanki kleparskie czyniły próby swej zręczności. Zresztą nikt nie pozwalał sobie podobnych wygódek — chłopskie, szlacheckie i żydowskie buty odważnie tonęły w błocie w dnie targowe.

Później próbowano w tę kałużę wsypać kilkanaście fur kamieni — znikły bez śladu. Powtórzono kilkakrotnie to doświadczanie i z błota wynurzyła się ziemia — bruk nierówny, kamienisty, który co rok naprawiać i podnosić musiano. Bruk się podnosił, ale z karczemkami trudno było toż samo zrobić — zostały w dole z każdym rokiem głębiej się zapadając tak, że w dnie targ

Bo słyszał o tem, że Kraków pogorzał, że Kleparz był w płomieniach; ale jemu trudno było zmienić w pamięci obraz, z jakim wyjechał, nie umiał wydrzeć kiwałek z (niego i zrobić próżnię — i teraz na nowo zaczął się dziwić, smucić, jak ten, co słysząc o śmierci przyjaciela nie może uwierzyć temu, i wracając w jego dom, ma nadzieję go zastać. Trudno człowiekowi, szczególniej młodemu, uwierzyć, że to co było, już nie jest i już nie będzie, że on to przeżył. — W takich chwilach starzeją się ludzie — trumny i gruzy stoją jak słupy milowe na drodze życia i odmierzają je. — Młody zaczyna się rachować z latami.

Takie uczucie owładnęło podróżnego, kiedy stanął na pustkowiu. Te domki — to była jego znajomość z dziecinnych lat, nie doczekały go, znikły. Tęskno mu się trochę zrobiło za niemi. Potem chciał wracać do miasta, ale zawahał się, pomyślił i poszedł w głąb przedmieścia ku karczmie takiegoż chowu i tych obyczajów, co nieboszczki, ale większej i murowanej.

Wszedł do obszernej sieni i usłyszał coś jak szepty, jak gruchotanie gołębie. Spojrzał — w ciemności zabielił się ubiór kobiecy i zaświeciły metalowe guziki żołnierza.

— Czegóż to? — spytała opryskliwie gołębica, mierząc przybyłego.

— Chciałbym przenocować.

— W szynku, czy w osobnej stancyi?

— W osobnej.

— To idź pan na górę — zaraz poświecę.

I kończyła dziewczyna z pośpiechem pożegnanie ze swoim rycerzem.

Młody tymczasem macając, dostał się do schodów, które więcej wyglądały na drabinę przyzwoitą, i drapał się po nich na górę. Dość długo czekać musiał i mimo woli słuchać miłosnych szeptów i pocałunków, aż dziewczyna przypomniała sobie o gościu i pokazała się na górze ze świecą.

— Tu — rzekła odmykając drzwi — to stancya najporządniejsza, wygodna, tu panowie stawają. W drugiej izbie, ot tam mieszka doktor — a pan co za jeden?

I zaświecił mu w oczy zasmolony, tłusty kopciuszek.

— Student — rzekł przybyły, i nierozglądając się wcale po lichej izdebce, bądź, że nie był wybredny, bądź, że wierzył zaręczeniu kopciuszka, zabierał się do rozpakowania tłomoczka.

— Może pan będzie co jadł?

— Nie — dziękuję.

Kopciuszek ruszył ramionami i wyszedł. — Młody człowiek rozgospodarowawszy się, zbliżył się do okna, otworzył je i patrzał na łunę gazową, srebrzystą, kołyszącą się nad miastem w ciemnościach. Po dziesięciu latach on znowu tu, miasto, co w snach tylko widywał, stoi teraz przed nim o kilkadziesiąt kroków. Głębokiem milczeniem witał to rodzinne miasto. Potem ukląkł przed łóżkiem i modlił się. Nad łóżkiem ktoś umyślnie czy przez nieuwagę, zamiast świętego obrazu, zawiesił jakiś lichy sztych kolorowany, przedstawiający miłosną scenę. Amant z czubem na głowie, we wciętym fraku z długiemi szosami, w wyciągniętych pantalonach, klęczy przed wyfiokowaną, wyczupirzoną, wyróżowaną i wygorsowaną pięknością. — Wśród drzew na kolumnie nagi amorek ze strzałkami, a niżej para gruchających gołębi.

Przed tym obrazem klęknął młody człowiek i modlił się gorąco. Bigot nie uwierzy, dewotka się zgorszy. Jak można się modlić, nie mając świętego obrazu przed sobą? — Młody nie widział obrazu, nie patrzał na obraz, nie szukał Boga po ścianach — Bóg był w nim. W chwilach wielkiej radości, szczęścia, lub ogromnej boleści, w stanowczych przejściach życia, dusza jak morze wzbiera i podnosi się — na wzburzone fale zstępuje Chrystus. Ale takie podniesienie duszy nie może się dziać co dzień, na zawołanie, i modlitwa taka nie liczy się na tuziny pacierzy. Ostatnie słowa jego modlitwy były: „Boże błogosław"

Potem wstał i zabierał się wyjść (zapewne na miasto); ale drobny, gęsty deszcz, który się przed chwilą puścił, wstrzymał go. Deszcz zaciągnął się na długo; podróżny więc będąc nieco znużony drogą zaniechał na dziś wyjścia, rzucił się na łóżko, i patrząc na dopalający się ogarek świecy, rozmyślając, czekał na sen.

Wtem do sąsiedniej izdebki ktoś wszedł — chód był ciężki, hałaśliwy. Równocześnie dała się słyszeć rozmowa.

— Cóż Fedko nie świecisz? — zapytał głos surowy, ostry.

— Nie, bo świecy niema — odpowiedział głos chłopięcy.

— Na, masz, zapal, wziąłem od mydlarki na kredę. Jak budą horosze — to się odda.

Szustnęła zapałka po murze i przez szpary padły na kołdrę naszego podróżnego dwa paski światła. W drugiej izbie przybyły począł chodzić żywo dużemi krokami. Czapkę rzucił gwałtownie w kąt. Po chwili tenże głos się odezwał:

— Fedko!

— Co?

— Jadł ty co na wieczór?

— Nie.

— Nie turbuj się chłopcze, będziemy jutro jeść, i ja pościł. Zarobku nie ma.

— Ja zarobił dziś kilka kraj carów, ale chowam na papier, bo profesor zagroził mi rózgą jak nie będę miał papieru.

— A gdzie ty zarobił? Hę? Milczenie.

— Ty ukradł może? Chłopcze?

— Wasyl, ty mnie nie lżyj — zakrzyczał chłopiec na pół z płaczem — ja za panami od kolei zaniósł kuferek. Zdźwigał się, bo był za ciężki, ale zarobił a nie ukradł.

— No, taki grosz nie krzywdzi. A czemu ty bał się to powiedzieć zaraz?

— Bo .... bo ty mnie raz bić chciałeś za to, żem się wynajął do posługi temu panu z Wiślnej ulicy.

— To co innego — tam tobie wara. Bo to pies — on lżył twego brata — wiesz? On powiedział, że ja podejrzany — rozumiesz? Takie słowo to piętnuje człowieka na całe życie. Och i opiętnowali mnie Lachy, psubraty.

Ostatnie wyrazy przemieniły się w ryk bolesny, rozdzierający i równocześnie słychać było uderzenie łokci o coś twardego, jakby o stół.

— Ale ja się pomszczę; ja nie daruję, niech dowodzą, a jak nie dowiodą to im śmierć, albo mnie śmierć. Rzezać gałganów. Łby porozwalam. Ha!

Silne uderzenie pięści, towarzyszyło tym słowom.

— Taki ja ich i tak nie przekonam — oni będą szczekać swoje. Oj dolaż, dola! Och!

Szamotanie gwałtowne, rozpaczne doszło do uszów podróżnego. To co słyszał zainteresowało go mocno i poruszyło, — sen odleciał na długo, — usiadł więc na łóżku i słuchał.

— Wasyl daj pokój, nie lamentuj — prosił go głos chłopięcy.

— Fedko, ty smarkacz jeszcze, ty nie wiesz jeszcze co lepsze, czy dobry obiad, czy dobre imię; ale ja znam. Ty czytał w starvm testamencie o trędowatych, od których uciekano. No, widzisz, to człowiek, o którym źle mówią, to jeszcze gorszy, bo nad trędowatymi chociaż litość miano.

I zaharczał płacz w piersiach Wasyla; płacz suchy, rykliwy, jak zgrzyt żelaza po szkle.

— Bożeż, mój Boże — to niech tu przyjdą niech zobaczą, gdzie ja kryję te ruble moskiewskie, czy w tej pustej izbie, czy w dziurach mego surduta, czy w głodnym brzuchu. Oj! u was słowo wiatr, wyleci jak nic — a na kogo spadnie takie słowo — to kamień.

— Wasyl, Wasyleńku, wstydź się, ta ty nie baba, żeby szlochać — prosił brat, a jeszcze bardziej zanosił się od płaczu i długą chwilę nic nie było słychać, tylko te dwa płacze zrywające piersi.

Nieznajomemu podróżnemu zrobiło się ciężko i duszno. Pierwsze słowa, które usłyszał w rodzinnem mieście, były straszną skargą na nie, wyrzutem i przekleństwem. Słyszał skargę człowieka potępionego bez winy, a więc bez sądu i to przez ludzi młodych, którzy z natury więcej skłonni być winni do łatwowierności w dobre niż do podejrzliwości złego. Czemże się dzieje, że tu rzecz ma się inaczej? Czy ta pochopność do sądu, do potępienia, idzie z lekkomyślności, płytkości myślenia, braku zastanowienia się, czy ze złości serca? — Zanim podróżny ów będzie sobie mógł rozwiązać tę zagadkę — my odpowiadamy, że nie złość serca, bo owszem mieszkańcy Krakowa grzeszą zbytkiem serdeczności nieraz, ale lekkomyślność, brak zastanowienia jest tego powodem. U nas potępić kogo łatwiej, niż zjeść kromkę chleba z masłem, i również łatwo tego samego człowieka potem chwalić, wielbić. Przyjeżdżający do naszego miasta w jednej chwili, podczas jednej przechadzki po rynku dowiaduje się, że ten szuler, a tamten zbrodniarz, bo okradł wdowę i dzieci, a inny podły. Trwoga go przejmuje, że się dostał w taką kałużę zbrodniarzy i dziwi się, czemu tych zbrodniarzy nie zamykają na Kanonnej ulicy, nie kują w łańcuchy. Ale bardziej się zdziwi, gdy przechodząc koło uprzywilejowańszych handelków, jak Fuchsa, Waltera, zobaczy tego samego jegomościa, który mu palcem wytykał zbrodniarzy, połykającego z nimi kieliszki koniaku lub kontuszówki. Słowo tych mniemanych zbrodniarzy wprawiło w zły humor cenzora, słowo inne przyciągnęło go do nich. — Albo: mówiono mu, że to źli ludzie — i uwierzył i trąbił o tem po mieście, ale zeszedł się z nimi, poznał i wyrzeka się poprzednich słów. — Idziesz ulicą i witasz się z kim. W tem drugi czepia się ciebie jak oset i szepcze: ,,Nie wdaj się z nim — on, wiesz.....?" — Nie może być? — Radzę ci strzeż się. — To ci powtarza jeden, drugi i dziesiąty. Jak tu nie uwierzyć? Wtem ów podejrzany pocznie się uniewinniać, słówka jak miodowe plastry przykłada na serca potępiających go, przemawia do uczuć, porusza, chucha na te serca i serca tają jak wosk w gorejącym piecu i choćby to był rzeczywiście winny człowiek, wyjdzie czysty z tej sprawy. „Eh, wiesz co, to nie zły człowiek" — powie ci potem ten sam, który dawniej ostrzegał. A jeżeli do tego jeszcze sprawę tę zapiją — to ci się przysięgnie: ,,że to jedyny człowiek, że to wzór poczciwości." I tak ciągle nagłe przechody z łatwowierności do podejrzeń. Żelazo w nagłych przejściach z gorąca do zimna pęka — w człowieku dusza wśród tych nagłych przechodów słabnie jak struna w wilgoci, wola się kiwa jak czułe ważki.

Serdeczność ta nasza, która za lada promykiem słonecznym wyciąga ślimacze rożki, za lada także oporem, dotknięciem, ściąga się i chowa w skorupę, jest naturalnym skutkiem zbytniej czułości, wraźliwości — przymiot serduszek, nie serc.

Są ludzie, którzy się unoszą nad tą poczciwością krakowskiego, a w ogóle polskiego serca, które tylko do rany przyłóż, i od dobrych słówek kilku topnieje. Jakiś poeta nawet wierszami pochwalił tę cnotę. Jabym to nazwał wadą, obrzydliwą wadą. Wolę człowieka, który mną przez całe życie słusznie pogardza, niż takiego, który ani gardzić, ani szanować stale nie umie. Bądźmy ostrożni w sądach, ale sprawiedliwi, i miejmy odwagę nazwać zbrodnię po imieniu i wytknąć ją palcem, a znowu szacunek niezmienny dla cnoty. Pobłażliwość występkowi, nie jest cnotą chrześciańską ale słabością duszy. Chrystus przebaczył Magdalenie i celnikowi, a palcem wytykał faryzeuszów i bezbożników niepokutujących. Kto pobłaża występkom drugiego, ten albo sam czuje że potrzebuje pobłażania, albo nie ma pojęcia sprawiedliwości. Pobłażliwość zachęca do złego, wiedzie do nadużycia; — a gdzież nadużyć było więcej, jak u nas? Prawa nie były złe (względnie do czasów i okoliczności); ale pobłażanie przestępującym też prawa osłabiało i niweczyło ich potęgę, wpływ. „Jak tu skarać kondemnatą, kiedy to brat szlachcic taki jak ja — hodie mihi, cras tibi panie dobrodzieju — nie, nie można." Albo: „Ta to przecież mi krewniak, rodzi go stolnikowa z ciotki stryjecznej siostry mojego teścia — to chyba trzebaby nie mieć serca, żeby go potępić." Zważywszy teraz, jak poplątaną jest sieć szlacheckich pokrewieństw i koligacyi? będziemy mieli wyobrażenie, jak rozległe mogły być granice podobnego pobłażania. Xo wyjaśni nam poniekąd, czemu tak trudno było u nas o konsekwencyą, o sprężystość w działaniu, dla czego tak zbawienne uchwały, jak o zaciągach wojska, o podatkach — w wykonaniu były spaczone i ślimaczym szły chodem.

Ta z jednej strony pochopność do potępienia bez sądu, bez przekonań — jak z drugiej skłonność do pobłażania, do zapomnienia uraz, oskarża nas, że nie umiemy brać rzeczy głęboko, na seryo, w sprawach publicznych dowodzi niedojrzałości politycznej. Ta sama szlachta, która w r. 1778 obrzuciła błotem „Projekt do praw" i jego autora — i dopominała się spalenia dzieła ręką kata — w r. 1791 z entuzyazmem przyjmuje konstytucya, będącą prawie dalszem rozwinięciem i zmodyfikowaniem myśli Andrzeja Zamojskiego.

Siągnijmy wyżej: kraj zagrożony najazdem tureckim, pospolite ruszenie wobec nieprzyjacielskiego wojska rozchodzi się do domów; — a znowu w kilkanaście lat później to rycerstwo ciągnie na obronę zagrożonemu Wiedniowi. — W ostatnim wieku jeszcze jeden podobny ustęp wysuwa się z dziejów naszych, z napisem: „rok 1808, Hiszpania." — Jakże tu strasznie zadrwił z naszych wyrachowań „wielki żołnierz?" Męczenników wolności pchnął na zagładę wolności. — Nie bez powodów zboczyłem na ten ustęp. To samo, co wojowników naszych pchało w wąwóz Somosierry i w walące się ulice Saragosy — to samo kładzie nam w usta lekkomyślne słowa potępienia lub pobłażania: brak zastanowienia. Gdzie tu logika, gdzie zastanowienie? Nie, to tylko porywy serca, piękny zapał improwizowany. Ten zapał, ta fantazya stworzyły wielkość naszą, dały nam bohaterów — tem jedynie stanąć możemy wysoko. Tam, gdzie potrzeba ciągłej, elastycznej wytrwałości, rachunku, myślenia — nie podołamy. Jest to nasza wada wrodzona, która nie powinna zostać wieczną. Bądźmy mniej dobrodusznymi względem obcych, a będziemy mniej podejrzliwymi względem swoich. Bo i to jest ciekawym rysem, że Polak nie ufa sobie, a ślepo wierzy innym. Ztąd nie dziw, że dyplomacya wodziła , nas za nos. Na każdą wędkę nas chwytano, choćby ją najlichszą nadziano ponętą. Każdy naród umiał nas zużytkować na swoją korzyść — my żadnego. Jak nazwać tę dobroduszność? —

Zamykam gwałtem usta i nie nazywam rzeczy po imieniu — każdy nazwisko znajdzie.

Zakończamy więc uwagi nasze w ten sposób: uczmy się myśleć i zrozumiejmy wagę i powagę słów — sądźmy sumiennie, ale potępiajmy głośno występnych. Jeno niech ręka, która występnego odtrąca od towarzystwa ludzi uczciwych, naznaczy mu zaraz ślad drogi, po które] ma do niego wrócić. Rehabilitacya jest konieczną. Są ludzie, którzy zapleśnieli w występku dla tego, że zagrodzono im drogi powrotu, że drogi te zarosłe złorzeczeniem i pogardą ludzi. — A to straszna rzecz zatracić człowieka. Szczególniej dla młodych potępienie bywa zabójczem. Młody człowiek idzie jakby krawędzią dachu, między złem a dobrem, czasem krok fałszywy, chwilowy zawrót głowy przechyla go na złą stronę, potrać go potępieniem, pogardą, a zleci w przepaść złego na dno same; gdy tymczasem przyjacielską przestrogą łatwo z małego zboczenia mógł się wrócić.

Droga, na której zaryczał bolesnym płaczem Wasyl, to stanowcze rozdroże. — Czy się zsunie w przepaść, w którą go wpycha podejrzenie ludzi i do pozoru doda prawdę — czy się wygrzebie z błota i pójdzie przebojem przez złość ludzką, obmowę i potępienie? Chwila ważna. —

Młody podróżny chciwie nadsłuchiwał — nie była to próżna ciekawość, niepotrzebne wdzieranie się w tajemnice sąsiedniej izdebki. On w rozpaczy jej mieszkańca chciał dosłyszeć przyszłość tego człowieka — a może przyszłości wielu jemu podobnych.

W izdebce była chwila głębokiej ciszy, niby jakiegoś namysłu — duch pracował — wreszcie odezwał się znowu głos, ale już spokojniej, jak pomruk po burzy:

— Eh, bierz ich czort, niech gadają, gęby zabolą — przestać muszą. Odepchną — ha, znajdą się poczciwi — a pracować trzeba i pracą iść w górę, w górę — rozumiesz Fedko, co? hę?— Jeszcze parę lat biedy i złych ludzi, a potem ja będę doktorem, człowiekiem, i ty Fedko musisz być człowiekiem, rozumiesz Fedko? rozumnym człowiekiem i pieniądz mieć. Wrócimy na Ruś, mój Boże, na naszą świętą Ruś — rozumiesz Fedko, co? — Toż to będzie dziwu u diaczków, co z nami świnie i bydło pasali — co ? Sprawimy im prażnik — będzie uciecha na Rusi. — Oj Boże! Nasłuchamy się dumek na pastwiskach. Fedko ty pamiętasz dumki — co? Musisz pamiętać, jabym ci kije dał, jakbyś ty ruskie dumki zapomniał — to nasze, nasze.

I począł nucić:

Ne chody Hryciu na weczernicu,

Bo na weczernicy wsi czarownicy...

I dziwna rzecz, glos tego człowieka ostry, twardy, wśród śpiewu stopniał, złagodniał — płynął jak woda, cichnął jak dalekie echa, jak lekki wiatr między drzewami, sęp w słowika się zamienił — z chropawej skały wypłynął strumień.

Nie dokończył pierwszej zwrotki, kiedy do drzwi ktoś zapukał. — Śpiew ustał, poczęła się rozmowa.

— A, to wy staruszku, jak się macie ojcze taki siadajcie na czem jest.

— Czekałem na pana doktora, chciałem się poradzić, coś dziś w krzyżach mnie strzykać poczęło i z przeproszeniem rozwolnienie.

— A i oczy jakoś dziś gorzej?

— A bolą, bolą. I z czego tak to wszystko?

— Mój staruszku, poczciwcze — tobie by już trzeba odpocząć, to by było najlepsze lekarstwo.

— Tak, dobrze proszę pana doktora, a z czegóż będzie się żyło...?

— Wieleż macie lat?

— Ha, będzie szósty krzyżyk, a tak, bo pamiętam jak Francuzy szły przez naszą wieś, to już byłem sporym chłopakiem i już latałem za matką. Pamiętam, jak Francuzom nasz żur wykrzywiał gęby.

— Tak, tak, odpocząćby wam już staruszku, dość było pracy.

— Ha, cóż robić. Są dzieci. Jeszcze córka jak córka, bo ta obszyje siebie, dom i jeszcze coś zapracuje. Ale syn w szkołach, lekcye jakoś mu się nie trafiają, jak to innym na ten przykład. A chciałoby się też chłopca do jakiegoś stanu doprowadzić, żeby przecież wyszedł na pana, bo to on panie szlachcic, jak pan wie, że my szlachta, tylko panie nieszczęście...

Tu westchnienie — poczem znowu ten sam głos mówił:

— Ale może ja panu doktorowi przeszkadzam —

— Nie, poczciwy stary, siadaj — dajno tabaki —

— Ej bieda i tabaki brakło panie.

— Brakło? — Fedko, ty masz kilka kraj carów, skoczno staremu po tabakę, tylko żywo.

— Ale nie trzeba panie doktorze..

— No, no stary nie rób ceregieli, ja funduję i basta. Przyjdzie czas, to ty zafundujesz.

— Panie doktorze, pan jesteś poczciwy człowiek, ja pana kocham jak własnego syna. Nie miej mi pan za złe, że nieraz się naprzykrzę, ale w domu u mnie nie ma z kim pogadać. W słowach tych była skarga.

— A syn gdzie?

— A kto wie — pono się tam z kimś uczy. Mało go widzę w domu, a przyjdzie to siedzi jak mnich, już to wdał się w nieboszczkę.

— Ej, to tobie stary nie tyle krzyże dokuczają co nudy i cichość — ty tu nie po radę, jeno na pogwarkę załgał się — co? hę? —

— He, he, jak to pan konsyliarz wszystko musi zgadnąć. Daruj pan staremu — u mnie —

— Dobrze, dobrze, będziemy gwarzyć, mam nowinek dużo, od ludzi nie tyle, ale z gazet.

I rozpoczęła się rozmowa o tem i owem, doktor rozpowiadał, stary wtrącał swoje epizody, uwagi. Młody podróżny słuchał z początku — potem znużenie zwyciężyło i gwar rozmowy go uśpił — usnął.

***

Na drugi dzień, rano gdy ubrawszy się, zabierał się do wyjścia, usłyszał skrzypnięcie drzwi sąsiednich i głos dobrze mu już znajomy, nieco stłumiony zapytał:

— Magdeczka, wczoraj tu ktoś się wprowadził, prawda, co?

— Tak, proszę łaski pana doktora.

— A kto taki?

— Jakiś skubent.

— Kolega — rzekł podróżny wychodząc ze swej izdebki — jestem Leon Stobierski — i z ujmującą szczerością podał rękę sąsiadowi.

Ten się cofnął przed tak natarczywą szczerością — popatrzył badawczo z pod gęstych, czarnych brwi i nasrożył się. Twarz jego ciemna, prawie oliwkowa z jaśniejszemi gdzie niegdzie plamami, wzrok ponury, podejrzliwy, włosy czarne, lśniące, szczecinowate, ubranie wytarte — wszystko to mogłoby odstraszyć, odepchnąć naszego przybysza, gdyby go był wczoraj z rozmowy nie poznał, gdyby nie wiedział, że w tej szorstkiej, chropowatej, nieforemnej bryle jest dyament. — Rusin obejrzał go od stóp do głowy, zatrzymał się na wytartym surducie, coś mruknął i nieco rozpogodził się.

— No, nie panicz żaden, może i nie zły człowiek — a może potrzebny ...

— Jestem Leon Stobierski — powtórzył tamten — przyjechałem tu na uniwersytet, a więc wasz kolega — myślę że między kolegami poznajomienie nie powinno być trudne. Daruj, żem szczery.

__ Witaj brat — ja medyk. A chcesz wiedzieć nazwisko, to ci powiem, jeżeli ci co z tego przyjdzie, bo i ja nie ulągł się jak szczeniak bez nazwiska — ja Wasyl Popowicz, Rusin, — i podał mu muszkularną dłoń.

I znajomość gotowa, Co ich zbliżyło? Jedność drogi ? nietyle, więcej wytarte surduty, ubóstwo. Śmiejemy się z tych szmat, któremi zakrywamy nagość naszą, powtarzamy do znudzenia ,,nie suknia zdobi;" a jednak któżby zaprzeczył, że te gałgany, co się kiedyś razem spotkają na śmietniku lub w papierni, stanowią między nami różnicę. Co do mnie, rzadko mi się zdarzyło widzieć wytarty surdut obok eleganckiego paletota. Jest siła odpychania i przyciągania w tych łachmanach. Podejrzliwy i nieufny Wasyl powalał widać ręce na delikatnych sukniach paniczów, bo się ich bał; wytarty surdut Leona ośmielił go i przyciągnął. Ubiór ma wpływ na ludzi. A ludzie na ubiór? bardzo mały.

— Może wstąpisz do mnie? — spytał Leon.

— Na chwilkę, bo wyjść muszę niedługo. Weszli — Wasyl rozglądnął się po izbie.

— Dawnoś przybył do Krakowa? — spytał.

— Wczoraj wieczór.

Rusin chciał coś powiedzieć i zawachał się, spojrzał w oczy Leonowi i znowu się zawachał — otwarł usta:

— A może ty potrzebny czego — hę? Powiedz — ja nie mam, ale postaramy się. Mów śmiało.

— Nie kolego, dziękuję ci. Tłomoczek mój nie pakowny i nie duży, ale mam troszkę zasobów do życia.

— Masz, to nie szastaj, przyda się, bo tu nie łatwo żyć młodemu. Jak będziesz chciał zjeść tanio, to powiedz, ja cię zaprowadzę do mojej garkuchni. Ty nie panicz, żebyś na gębę dużo wydawał — prawda, hę, co?

— Dobrze, pójdę z tobą — a mieszkanie?

— Alboż ci źle tutaj? Tu cię nie zedrą, to poczciwy lud, bo biedny.

Ta struna wciąż drgała w sercu Rusina, bieda i dobroć, bogactwo i występek — te pojęcia zrosły się u niego jak sijamscy bliźnięta.

— Ależ to daleko do wszechnicy ztąd.

— Nie bój się, nie padniesz — taka przechadzka na zdrowie idzie, przypomnisz sobie chodzenie. Ale, alboż ty wiesz gdzie wszechnica? —

— Ja tutejszy, krakowski.

— Tak — rzekł Rusin przeciągle, ochłódł nieco i zamyślił się. On rad był, że złapał biedaka że w obcem mieście pomoże mu, pokaże, że się nim zaopiekuje, on potrzebował tego; w domu u siebie, gdzie był najstarszym w rodzinie po śmierci ojca przywyknął do tej roli, umiał być ojcem. A przytem odstąpiony od kolegów, rad był że znalazł jakieś uczciwe serce, kolegę, ktory nieznając się z nikim, przyjrzy mu się nie przez pożyczane szkła uprzedzeń, ale przez własne. Uczepił się go, bo mu miał wystarczyć za innych, za wszystkich. Aż tu jedno słowo Leona rozwiało tę pociechę. — On Krakowiak, on tu znajomy, ja jemu nie potrzebny, obejdzie się bezemnie, to też i nie rad mi będzie i pójdzie do drugich, a może on taki jak inni, — pomyślał i sposępniał.

Leon jakby się domyślił tego, rzekł:

— Dziesięć lat nie byłem w Krakowie.

— Tak? no, to go nie poznasz. A na jaki wydział bracie?

— Filozoficzny. Czemu się skrzywiłeś?

— Nie wiele skorzystasz, licho obsadzony.

— Brak zastąpi się własną usilnością, a uczyć się w wszechnicy Jagiellońskiej to także coś znaczy. A życie młodych tu jakie?

— A zobaczysz, uprzedzać cię nie będę. Jeżeli jesteś taki, jak cię poznałem, to ci serce zcierpnie i pluniesz. Kółka, kółeczka, samolubne pojedynki — życia koleżeńskiego za grosz. Funta kłaków nie warte wszystko. Gałgany La...

Zachrypnął się i uderzył ręką po ustach.

— Nie gniewaj się kolego, i ty Lach, ale może nie taki jak tamci?

— Ja Polak.

— No tak, ale tamci nie.

— Zmieni się to może — to przecież młodzież, o tej wątpić grzech.

— Ja zwątpił i ty tak zrobisz, przypatrzysz się i uciekniesz. Ale to nic — ja ci dam innych kolegów i znajomych; ludzi osmolonych, obdartych — rozumiesz? — ale serca u nich czyste jak białko w oku, oni nie mają nauki, wykształcenia — rozumiesz ? ale oni umieją żyć po ludzku, — razem, rozumiesz? — Ja cię do nich zaprowadzę — uściśniesz im ręce. Powalają cię ręką, ale słowem nie. Ja ich znam dobrze, bo ja ich leczę i prośby i listy piszę, bo widzisz człek musi zarabiać czem może. A oni dają niewiele bo sami biedni, ale co mogą. Dobrzy węglarze — czysta krew krakowska. Serce u nich na języku, łatwo poznać. U nas inaczej.

Bo widzisz ja Rusin — rozumiesz — ze świętej Rusi. Ja się z tego cieszę, choć nieraz i płaczę na to, ale to wina ludzi złych nie Rusi. — Widzisz to Rusin nie taki otwarty, jak wasz lud; ale także poczciwy. Rzadko mówi, to też mądrze. Między tym ludem ja się uchował i urósł. Syn popa — rozumiesz? Ojciec zmarł wcześnie, zostało popadina i siedmioro drobiazgu i ósma bieda, i ta najwięcej miejsca zabrała w domu. Zlitował się ojciec i wziął troje do siebie na odchowek — na mogiłki. Zostało nas czworo, dwie siostry i dwóch braci. Chciało się uczyć, bo ja pamiętał co ojciec mówił: „Dzieci, wy możecie iść wysoko bylebyście chciały," no ale cóż — była bieda, ledwie diaczek troszkę poduczył czytać i pisać — trzeba było rzucić elementarz a iść do bydła. I było tak lat kilka, ale słowa ojcowskie taki nie przepadły, nie utonęły — czuł ja je w sercu — nie dawały pokoju, aż się wyszło w świat. Dużo ja przeszedł, nie raz nie było kącika, gdzieby się w cieple przespać i człowiek po nocy tłukł się od domu do domu prosząc o nocleg — i przecierpiało się wszystko, aby być czemś i zrobiłem to sam — rozumiesz? Wszystko com zrobił, do czegom przyszedł, to sam. Ale nie teraz o tem, dziesiąta bije — mnie czas iść.

— Poczekaj, i ja wychodzę, pójdziemy razem.

— Nie, to być nie może, ja nie chcę. Bo widzisz kolego ja Rusin, mnie tu źle uważają, nie dowierzają mi — rozumiesz?

I twarz jego ciemna wyglądała jak piec rozpalony, a czarne oczy z natężeniem wpatrywały się w kolegę, chciały wyczytać, jakie wrażenie zrobiły na nim te słowa. Ucieszył się, że nie zobaczył w nim przerażenia, wzgardy, ale spokój i łagodność. Może nie zrozumiał mnie — pomyślał — i znowu począł mu tłumaczyć; szedł dalej jak człowiek co spodziewając się usłyszeć straszną nowinę chciałby się wstrzymać, rad że ją nie słyszy, a fatalność pcha go naprzód.

— Widzisz — ciągnął dalej a w twarz jego wbił oczy — widzisz, ze mną tu nikt nie żyje, mnie się boją i niecierpią tu.

— Bo cię tu nie znają, ja cię znam; wczoraj słyszałem przypadkiem twoją rozmowę, to mi rozświeciło wszystko — i wyciągnął do niego rękę, którą Rusin z całą mocą uścisnął.

— Dziękuję ci brat za dobre słowo, to mi się tak rzadko zdarza. Ale ty i tak ze mną iść nie możesz razem między nich, to by ci zaszkodziło. Widzisz, na samym wstępie taki krok toby cię potępił, zgubił — a ja tego nie chcę.

— Potępią na chwilę, a potem pożałują, — Prawda jest jak korek, można ją wepchnąć w męty, ale ona tam nie zostanie — wypłynie. Ja w to mocno wierzę; boję się występków, ale nie pozorów.

— Niech ci Bóg zapłaci bracie za tę mowę. Jam cię straszył, odpychał, ale drżałem, bym cię nie przekonał, byś nie uciekł, bo... bo widzisz, ja trochę przylgnął do ciebie.

Zeszli razem ze schodów. W sieni koło nich przemknęła młoda, ładniutka blondynka, skromnie ale zgrabnie i czysto ubrana.

— Dzień dobry panno Teklo.

— Dzień dobry panu doktorowi — zadzwoniła głosikiem i przeleciała.

— To córka Jana szewca, niczego dziewczyna — szkoda, żeby to zmarnieć miało, matki nie ma.

Wyszli za bramę. Ranne słońce oświeciło kościoły, stare mury, bramę Floryańską, z kominów dymy sine płynęły w blaskach słońca w górę, na tle różowego porannego nieba. Leon stanął, zapomniał się i zapatrzył.

— A gdzie ty chcesz iść kolego ? — spytał go Rusin.

— Przywitać się z Krakowem.

— To idź sam — samemu wtedy najlepiej, ja to znam.

I rozeszli się.

Młodzi i starzy

Подняться наверх