Читать книгу Młodzi i starzy - Michał Bałucki - Страница 7

III. CZŁOWIEK MIĘDZY UMARŁYMI.

Оглавление

Do dalszego rozsnucia wątka powieściowego potrzeba nam poznać jeszcze jednego człowieka; opuścimy więc Kraków na czas krótki.

Wyjdziemy przez rogatki Zwierzynieckie, biały gościniec poprowadzi nas koło klasztoru panien Norbertanek, zostawimy na boku starą kaplicę św. Małgorzaty, smutną wieżą św. Salwatora, stojącą wśród cmentarza jak grabarz, gdy wykopie dół i na trumnę czeka; za murem klasztornym szerszy widok nam się otworzy. Z jednej strony pokaże się błękitna szyba Wisły, oprawiona w zielone wikliny i nagie skały Krzemionek; z drugiej strony podnosi się wzgórze św. Bronisławy — na jego szczycie mogiła w cieniu wysokich, kołyszących się włoskich topoli. Pagórki ciągnące się z prawej strony gościńca, zasłonią nam wnet ton widok. Na pagórkach resztki zielonej trawy, żółte ścierniska, albo się czerni odwrócona pługiem ziemia. — Przegorzalski dwór przegląda przez drzewa dobrze już obdarte z liści, dalej brakło ziemi i zieleni, naga skała jak kość z ciała sterczy, a nad nią kilka białych brzóz rozpuściło drżące warkocze. Wszystko to ma za tło wysoką górę, porosłą lasem, górę „srebrną" nazywaną, a na szczytach lasku pokazują się dwie wieżyce, z daleka dziwnie podobne do kształtów ludzkich. Tak się to wydaje jakby dwaj pielgrzymi wychodzili z za wzgórza — zobaczyli nad Wisłą miasto stare, stanęli i patrzą. Wieżyce te należą do Bielańskiego klasztoru, do którego właśnie idziemy, skręcając z gościńca koło płotów w wąwóz gliniasty. Wąwóz wchodząc głębiej w górę, staje się coraz płytszy, aż się zamienia w ścieszkę zasłaną suchemi szpilkami świerków, ciągnącą się wzdłuż muru klasztornego i ginącą wśród lasu.

Tam gdzie las rzednieje i niebo przegląda przez drzewa, ukazuje się klasztor biały i kościół. Tablica, na której wypisana klątwa na kobiety przestępujące progi tej pustelni, stoi u wejścia na straży. Za bramą klasztorną przed kościołem szeroki podwórzec, wykładany płytami kamieni ikończący się z jednej strony kamienną balustrady, zkąd przestrony widok na okolicą, leżącą głęboko w dolinie. Niedaleko drzwi kościelnych jest brania, w którą wejdziemy, miniemy jeszcze dwa dziedzińce puste i ciche i wejdziemy do klasztornego wirydarza. Jest to prostokąt bardzo foremny środkiem którego prowadzi droga wyciągnięta pod linię; tę drogę przecinają pod kątem prostym mniejsze ścieszki w równych odstępach tak, że cały wirydarz podobny do okna położonego; ścieszki to niby ramy tego okna a kwadraty obsadzone kwiatami — to szyby. Każdy kwadracik obrąbiony brzegiem listewką bukszpanową, w pośrodku troszkę jesiennych kwiatków, już na pół uwiędłych, między któremi przeważają astry. Kilka akacyj, z których nie opadły jeszcze drobne zielone listki, ożywia tę małą, milczącą pustynię. Wchodzący tutaj, dziwnego doznaje wrażenia. Ta nadzwyczajna symetryczność ogródka, zamkniętego murami, nadaje mu ponurą jednostajność, do tego jeszcze spostrzegasz że nad czystością ścieszek, nad klombami kwiatów czuwać musi staranna ręka, a ręki tej nie widać, żadnego znaku życia i ruchu, żadnego głosu — coś jak w zaklętych gmachach. Na tych ścieszkach, na kwiatach, na furtkach, do których prowadzą poboczne ścieszki, na oknach okratowanych wszędzie zdajesz się czytać słowo: "wymarło" jest tu jak nazajutrz po pogrzebie.

A jednak tu żyją ludzie, jeżeli to życiem zwać można. Przestąpmy jedną furtkę: znowu kwadratowe podwórko, na niem kwiaty, znowu drzwi otwarte prowadzące do wązkiej sionki. W sionce po prawej stronie kapliczka, po lewej koło, jakie widujemy przy furtkach klasztornych, koło obracalne do podawania pożywienia, obok drzwi od celki. Wszędzie tak cicho, taki brak ludzkiego głosu, że ten, ktoby się tu odezwał i usłyszał swój własny głos budzący ciszę, zląkłby się i zadrżał. Wejdźmy do celki.

Przy okratowanem oknie siedzi — biały mnich. To człowiek, któregośmy szukali — przypatrzmy mu się. Ręce założył na piersiach, głowę nieco pochylił — przed nim otwarta książka — widocznie modlił się i nie skończył — wśród modlitwy przyszła jakaś myśl, nad którą się zadumał. Człowiek ten był w pełni męzkiego wieku — twarz piękna, spokojna, kontemplacyjna, czoło mędrców greckich wyniosłe, silnie sklepione, każda błękitna żyłka, tętnica na niem pokazywały, że pod tą czaszką jest życie, ruch. Czarna broda w dwa strumienie rozwiana, spadała na biały habit. — Mędrzec i asceta złożyli się na stworzenie tej poważnej postaci. Czasem po tej spokojnej twarzy przechodziło chwilowe drgnienie i zamknięte usta skrzywiły się w jakiś cierpki, bolesny uśmiech — i nozdrza wtedy lekko się wzdymały, ale bez śladu gwałtowniejszej namiętności. — Twarz jego miała wtedy taki wyraz, jaki miewa człowiek, co z ciężkiej podniósł się choroby.

Drewniane łóżko przykryte derką, nad łóżkiem czarny krzyż, obok łóżka stolik, na którym kilka książek — to wszystko co zdobiło tę celkę, co rozrywało smutną jednostajność białych ścian.

I tak już będzie zawsze! W życiu tego człowieka już się nic nie zmieni — burza, co szaleje w odmętach ludzkości, skona doszedłszy do murów klasztornych, nie dojdzie do jego ucha, nie roznamiętni serca, — jego dom — to grób, jak powiada poeta — on skończył ze światem — umarł. On już niczego nie pragnie, niczego się nie spodziewa — jedynem jego zajęciem — modlitwa, jedyna rzecz, na którą czeka — śmierć. Któregoś dnia stanie się, że w katakombach pod ołtarzem zamurują znowu jeden otwór i napiszą: „Frater Adrianus obiit anno... die..." to będzie tylko powtórzeniem tego, co już przedtem napisali ludzie w miejscu, w którem ten człowiek stał społeczności — to będzie śmierci powtórzenie. I on tę śmierć czuje ciągle przy sobie, nieraz zdarzy mu się przechodzić i spozierać w ciemny otwór w murze, gdzie go wrzucą za lat kilka, kilkanaście — lub może za kilka godzin. Zdaje mi się, że wobec tej ciągłej przytomności śmierci, zagadka życia szybko i jasno rozwijać się musi, człowiek patrzący tak spokojnie i tak z wysoka na pogmatwane drogi ludzkości, powinien dopatrzyć, gdzie one idą. Ale na to potrzeba, ażeby wśród nieprzerwanej ciszy duch się nie zdrzymnął, nie usnął, ażeby wzrok zstępujący w przepaści grobu nie przywyknął do ciemności i mógł spojrzeć w słońce, potrzeba, żeby w piersiach takiego człowieka wiecznie coś pracowało, jak budzik nocny, żeby myślenie nie stępiło się, nie zardzewiało.

Pojmujemy całkiem takie pustelnie, rozumiemy potrzebę takich schronień — to chrześciańskie asyla, gdzie człowiek przed Eryniami losu uciec może. Jest to jedna z piękniejszych myśli chrześciaństwa, które zaglądnęło we wszystkie potrzeby ludzkości i starało się znaleźć odpowiednie zaspokojenie. Wprawdzie pierwszym bodźcem do założenia pustelni, były prześladowania, — atoli później, gdy te ustały, i cel zmienić się musiał. —

Nie ma już prześladowań religijnych, ale ileż jest to ludzi prześladowanych losem, ludzi, na których cięższe niż na innych spadły brzemiona życia i złamały ich, i przygniotły, i porozrywały nici wiążące tych ludzi ze światem. Gdzież miejsce dla takich rozbitków? —

W świecie im źle, ciasno, i z nimi źle. To kamienie na drodze, dla których jeszcze nie wykopano dołu. Dla chorych są szpitale, dla zbrodniarzy domy poprawy, dla starców domy przytułku — dla ludzi złamanych nieszczęściami, przeciwnościami są pustelnie, spokojne przystanie po burzy. Na ludzi, którzy nieszczęśliwemi okolicznościami wypchnięci zostali z kolei i nie mogą być pożytecznymi ludzkości, czekają u wrót pustelni dwie pociechy: modlitwa i przyroda, dwie nieprzebrane głębiny pięknych rozkoszy. Człowiek który w życiu skazany był na dłuższą samotność, doświadczył tego, że w najciemniejsze chwile życia Bóg rozsypał brylanty szczęścia. Że je nie zawsze widzimy w życiu, to dla tego, że nam zanadto jasno, słoneczno; skargi na nieszczęście wychodzą najczęściej od ludzi szczęśliwych, tak jak bogacze tęsknią za pieniądzmi. Biednego lada grosz ucieszy.

Tak się ma i z człowiekiem, który wiele przeszedł przecierpiał w życiu, mało mu trzeba, aby był szczęśliwym. Człowiek rozrzucony w codziennych zajęciach, roztrzepany, zajęty drobnostkami życia, nie pojmie, że można kilka godzin przesiedzieć nieruchomo a potem westchnąć i dziękować Bogu za te kilka godzin szczęścia. Ludzie cieszący się wolnością, z trudnością zrozumieją, jaka to radość dla więźnia pierwszy motyl lub zielona gałązka, co w okno zagląda; nie zrozumieją, jak on ze skrawka błękitnego nieba, co widzi przez kraty, pożycza sobie pogody, jak najsmutniejsze myśli rozjaśniać się muszą, kiedy przez gęstą sieć kraty wpadnie pęk złotych promieni i jak struny na harfie rozłoży się w ciemności izdebki. Takie drobiazgi, co nie postrzeżone przelatują około innych, składają się na szczęście samotnika. Rozbitek jakiej strasznej rewolucyi, z zajęciem przypatruje się potem sznureczkowi snujących się mrówek i czuje się pocieszonym. Serca strawione, spalone gorączką oczekiwaniem lepszej doli, pełne goryczy na widok niesprawiedliwości, popsutej równowagi w świecie społecznym — odżywiają wśród spokoju przyrody i jej porządku. Natura wiecznie piękna, wiecznie rozmaita — to balsam na takie serca, to piękna zabawa dla oczów spłowiałych od łez, to szeroka arena dla myślącego ducha.

Miliardy zapytań stawia przyroda duchowi myślącemu, miliardy zagadnień do rozwiązania — stawia mu je przy infuzoriach niedojrzanych i ogromnych światach, szybujących w przestworzu. Cząsteczka tych zagadnień zdolna zaludnić celę samotnika, zająć jego duszę i odwrócić od bolesnych wspomnień, i dać czas zagoić się ranom.

Ale nie tylko myśli fantazya jest w ruchu w obec przyrody — ona działa i na uczucie. Człowiek, przed którym zamknęły się wrota uciech ludzkich, miłości, przyjaźni, — musiałby umrzeć z nudów, gdyby wiecznie zostawał pod wpływem jednego uczucia. Przyroda oddziaływa na to uczucie niezbadanemi drogami i urozmaica je; pod jej wpływem człowiek raz czuje lubość, to znów tęsknotę cichą i czasem jest kwaśny, nie swój, to znowu promień słoneczny padający na podłogę wzrusza go, ożywia, — człowiek by skakał.

Księgi i prace duchowe — to drugi towarzysz samotnika, a trzeci wykwit z tamtych — kościół na wzgórzach — modlitwa! Te trzy rzeczy zdolne zaludnić pustynią, zagoić rany i podnieść upadłą duszę.

Nie wiem, czy ze wszystkiem ten cel mieli pierwsi założyciele pustelń, ale nam się zdaje, że taki i tylko taki być winien. — Umyślnie używamy tu tego słowa „pustelnia". Czytelnik z tego, cośmy poprzednio powiedzieli o wpływie przyrody na człowieka, zrozumie łatwo, dla czego tylko w ustronnych miejscach przypuszczamy schronienia nieszczęśliwych rozbitków. Klasztorów po miastach nie rozumiemy całkiem, wyjąwszy tych, które się zajmują kształceniem młodzieży lub niosą pomoc chorym.

Zdaje nam się także, żeśmy się dość jasno wytłumaczyli, dla kogo są klasztorne schronienia: dla ludzi zrozpaczonych, złamanych przeciwnościami, dla ludzi: „którym (jak się nierozważnie i nie po chrześciańska jeden poeta wyraża) trzech tylko przyjaciół zostało: nóż, powróz i woda" — dla tych ludzi został jeden, jedyny przyjaciel — Bóg. Potrzeba więc wszystko stracić, wszystkie nici mieć pozrywane łączące nas ze światem, ze społeczeństwem, aby można bez grzechu usunąć się ze stanowiska.

Bóg stwarzając nas na ziemi, dając nam ziemię, dał stanowisko na niej; zapoznawać to, jest to występować przeciw myśli Bożej, jest to czynić wyrzut Bogu, że nas bezpotrzebnie tu zrzucił, dostawiono nas w szeregu, więc stać, kto się cofnie, ten tchórzy lub zdradza. Tylko ranny może bez sromu i grzechu opuścić stanowisko.

Śluby zakonne wymagają wyrzeczenia się; świata i rodziny. Czyż więc się godzi człowiekowi wyrzekać ojca, matki, rodziny, gdy ta rodzina żyje, gdy on w niej potrzebnym być może? Godziż się. rozrywać związek krwi poświęcony od Boga? Nie, nie, i jeszcze raz nie. W takiem zaparciu się nie ma cnoty. — Popatrzmy w świat zwierząt. Szczeniak wykarmiony, wypielęgnowany — nie zna potem swojej matki. — To dosyć, nie chcę o tem więcej mówić. Straszne są często obłędy ducha wykraczającego za granicę praw Bożych. Molochowi rzucano dzieci na ofiarę — w Indyach zabijano rodziców. Chrystus wskrzesił Łazarza, bo miał rodzinę — wskrzesił córkę ojcu, syna matce płaczącej — On nie chciał, żeby ci ludzie umarli przed czasem. — Innym pozwolił umrzeć.

Takim czerepem zdruzgotanym kołem losu, odrzuconym od towarzystwa był człowiek, którego spotkaliśmy w celce bielańskiego klasztoru — tu szukał spokoju, jakiego tam nie miał. Twarz jego mówi, że znalazł to czego szukał. Okienko, przy którem siedział, wyglądało na południe. Z tej strony bielańska góra nagle się zsuwa na dół — drzewa drzewom stopy gałęziami obmiatają — u spodu Wisła srebrzy się w zakrętach jak wstążka rzucona po balu — z drugiej strony Wisły jałowe pagórki się podnoszą — a dalej dalej coś jak chmury pozłocone słońcem, białe po brzegach — to Tatry. — W całym krajobrazie ziemia gdzieś w dole i mało miejsca zajmuje, za to nieba dużo. To obraz duszy mnicha. W niej ziemia opadła, jak fala morska po burzy — a niebo rozpięło szeroko błękitny namiot.

Modlić się nie mógł — położył książkę. Czemu? Czuł w sobie jakiś przypływ radości, oczekiwał czegoś, sam nie wiedział czego. — Może to wpływ powietrza? Dzień był tak piękny, jeden z tych jesiennych dni, jakim usypiająca przyroda uśmiecha się do człowieka.

Wtem zachwierutało koło — mnich obejrzał się i zobaczył obiad. Obiad nic złego, a przecież w tej chwili powalał jego myśli, zadrasnął jego radość. Rozdrażniło go to nieco, zamknął książkę, Wziął ją z sobą i wyszedł.

Przeszedł wirydarzyk i wszedł do właściwego ogrodu.

Kilku mnichów przechadzało się po ścieszkach, rzucając długie cienie na murawę. Ten podlewał

kwiaty, inny przesuwał w palcach korale różańca, inni zakapturzeni czytali lub rozmyślali. Twarze mieli zwrócone ku ziemi, oczy nakryte powiekami — przechodząc koło siebie witali się ponurem „Memento mori". Istne grobowce białe, bo grobowce równie jak oni mówią przechodzącym tylko o śmierci.

— „Memento mori" — odpowiedział mnich, którego już znamy, przesunął się między nimi i zwrócił ku altanie. Altana ta stanowi zarazem bramę do ciemnego, świerkowego gaju, położonego na stoku góry. Marmurowa balustrada i kamienne schody miały kiedyś zdobić to miejsce — dziś śladu nie ma; od altany pochyłe ścieszki prowadzą w gaj. — To miejsce ma swoją historyą: ztąd Jan Kazimierz, uciekając na Szlązk, patrzał na palący się Kraków i podobno płakał. Mógł płakać, bo patrzącemu ztąd, miasto wydaje się jak śliczne malowidło na błękitach, — jest to coś podobnego, jakbyś brylant w najkorzystniejszem świetle ustawił. Tu mógł uczuć król, co tracił. Odtąd dużo przeszło lat — Kraków nieraz gorzał. Ostatni raz takie straszne widowisko powtórzyło się w r. 1850. Już nie było króla, coby patrzał na to i płakał. Ciekawy jestem, czy łuna rozwieszona na niebie, jak czerwona chorągiew pożaru, czy kłęby czarnego dymu, buchające z płomienistych sklepieni ognia, wywabiły mnichów z celi, czy gorący oddech ognia czuć było w ich piersiach i na ich twarzach, czy który z tych kamiennych posągów przemówił wtedy więcej jak ,,Memento mori" — czy który zapłakał? —

Mnich usiadł przy marmurowym stole, położył książkę, ale nie czytał — patrzał. Poranny szron roztajał w słońcu, dyamentowemi kroplami staczał się po gałęziach i upadał z szelestem na zwiędłe liście. W oprawie ciemnych świerków widno było w dali Kraków za mgłą, jak za szafirową szybą, co zaszła parą. Od maryackiej korony odbłyskiwało słońce.

Mnich zapatrzył się w ten świecący punkt. — Szmer kroków odwrócił uwagę, spojrzał za siebie. —

— Leon! —

Leon rzucił się w otwarte ramiona ojca Adryana. —

Marmurowa twarz mnicha zapłonęła, rumiany obłok radości przeleciał po niej; krew poczęła krążyć w posągu, oczy rozjaśniły się, jakby promień słoneczny je przeszył, ale poważny spokój nie opuścił go — złożył pocałunek na głowie młodzieńca, i czas jakiś trzymając tę głowę w swych rękach, przypatrywał się z ojcowską miłością i zajęciem.

— Wróciłeś? — spytał, głos jego drżał nieco.

— Musiałem, powinienem.

Takie było przywitanie opiekuna i wychowanka, mistrza i ucznia. Potem usiedli i poczęła się rozmowa.

— Musiałem, powinienem był wrócić, mój opiekunie — powtórzył młodzieniec. — Aż tam doszły mnie bolesne wiadomości o Krakowie, że martwota grobów przeszła do ludzi, że wszechnica Jagiellońska znaku życia nie daje, że wszystko zbezczynniało, zgnuśniało, stanęło jak woda w kałuży i zgnilizną czuć. Takie krzyki podnieśli ludzie i pisma — to mnie dotknęło mocno. Na moje miasto rodzinne rzucono ślinę pogardy; wstyd palił mi twarz. Chciałem bronić, ale mi pokazano dowody. Wróciłem więc, chcę pracować nad sobą i nad innymi, trzeba hańbę zetrzeć z czoła. Jeżeli kamyk rzucony w wodę daje początek ruchowi fal, czyż usiłowania człowieka w społeczeństwie mogą przepaść bez śladu? — Ta myśl mnie tu przygnała.

Ty wiesz, mój ojcze, jakie straszydła podnosiły ztąd ku mnie ciemne palce i grożąc mówiły:

"Nie wracaj," znasz moją przeszłość, wiesz dobrze jakie nieprzyjemności, jakie bolesne zajścia czekają tu mnie, drżę, bym się nie zeszedł z tymi ludźmi, od których powinienem być bardzo daleko — a jednak wróciłem, bo ta myśl jak magnes ciągnęła mnie tu i przeważyła nad innemi względami. Gdzie idzie o wszystkich, zapomniałem o sobie. — To wszystko, co ci miałem powiedzieć.

Skończył i zwrócił na mnicha oczy, czekając na jego słowo. Ten miał ręce wsparte na stole, sklepienie złożonych dłoni rzucało cień na jego twarz, — zamyślił się. Po chwili począł mówić niby do siebie — strumień słów płynął z ust jego poważnie, spokojnie jak rzeka, gdy wstępuje do morza.

— Więc miasto nie daje znaku życia. Tak, to się nieraz dzieje, po ciężkich katastrofach nieraz taka ołowiana cisza przygniata ludzi. — I w królestwie przyrody są takie chwile. Burza poobala dęby, naniesie mułu i kamieni i podnosi się wał nie przestępny, strumień życia zatrzymuje się, i to, co powinno płynąć naprzód, cofa się wstecz, rozlewa się szeroko a płytko, i z rzek tworzą się bagniska, moczary, kałuże; taki spokój to powolne niszczenie, zgnilizna, zaraza, w takiej ciszy lęgną się gady. Nad moczarami kilka namiętnych dusz pali się bez celu i bez skutku, jak błędne ognie. I uczeni za brzegi swoich ksiąg nie wychodzą wzrokiem, i ludzie nie umieją się wygrzebać myślą po za koło codziennych zajęć, nie widzą jutra, celu przyszłości; przy odrobinie dobrego bytu materyalnego, jak przy słońcu wyciągają leniwe członki i jak chorzy mówią: lepiej mi dziś. — Taki spokój grzech, taki spokój śmierć, — trzeba rozerwać zapory, zesunąć z drogi zasieki, rzece stojącej, pełnej żółtych szumowin i mętów, wrócić ruch, życie. —

Gruzy przysypały tradycyą czynu — trzeba ją odszukać na nowo. Kiedy żydostwo wróciło z niewoli do resztek miasta, szukało także wśród gruzów ognia świętego. I znalazł się stary żyd, który im pokazał to miejsce. U nas starzy stracili pamięć czynu, przeszło więc na młodych, by odszukali ten ogień święty zapału w sercach swoich i przy tem świetle poczęli budować świątynię na nowo. Starym wypadły chorągwie z omdlałych dłoni, pokładli się na nich leniwi i śpią. Taki spokój, to śmierć. Bo są dwie cisze w życiu i w naturze, jedna pozorna, druga rzeczywista, cisza, która pracuje w głębi jak przyroda pod białem nakryciem śniegu — a druga martwota, śmierć. W takiej ciszy posnęli ci starzy.

Mająż zgnić pod nakryciem ich ciał narodowe znaki? Nie, na Boga nie! Młodzi nie powinni dopuścić tego, młodzi wyrwą z pod nich te chorągwie i pójdą naprzód. Będzie dużo krzyku — starych przebudzi ten ruch i oburzą się na tych, co im sen mącą. To nic. Starość nie zawsze ma prawo przewództwa, stracili hasło, nie stać ich nie już na czyn, ale na słowo, coby pchnęło młode szeregi naprzód, więc stać się musi zmiana frontu i starzy zostaną w tyle. Światu trzeba dziś młodego ducha, gorącego serca, by nie zesztywniał, nie zamarznął.

Tylko młodość zdolna tworzyć wielkie rzeczy bo ma ogień zapału, a nie zna samolubstwa. — Napoleon miał lat 27, kiedy zwycieztwami włoskiemi przeraził Europę, bił się dla Francyi, dla idei wolności i był wielkim. Potem bił się dla siebie, z młodego bohatera stał się tryumfator, despota — i upadł.

Słusznie więc zacząć od młodzieży — młodzież to byt nasz, to przyszłość nasza. Chcąc ożywić społeczeństwo, trzeba rozbudzić ducha w młodych, on się udzieli dalej. W młodzieży jest potęga, ale nie w pojedynkach, tylko w łączności — razem. A obok braterstwa — winna być siła moralna, szlachetny ogień w piersiach, któryby wypalił i zniszczył wszelką nieczystość. Na takich fundamentach trzeba budować umiejętność. Nie zapominajmy, że nauka to nie cel życia, ale środek do niego, i nauka nie dla tego samego, który ją posiadł, jeno dla społeczeństwa; trzeba więc myśl jak orła pchnąć w górę, rozpatrzyć się w potrzebach, rozmiarach i drogach tej ludzkości i dopiero utonąć w księgi, a wtedy pył ich nie obsiędzie nas, nie zapleśniejemy; wtedy z pomiędzy ksiąg nie wyjdą wyrobnicy pracujący na chleb, ani uczone półmędrki, ale mędrcy, ludzie czynu.

Apostolstwo twoje więc ma piękny, rozległy cel. Grzeszyłbym wstrzymując cię za poły i odradzając choćby jednem słowem. Tobie owszem zachęty potrzeba, bo droga trudna, praca podwójna: nad sobą i nad drugimi, praca w sobie nad doskonaleniem ducha i serca, i praca w społeczeństwie. Jesteś jak żołnierz, który się jeszcze dobrze mustry nie wyuczył, ale mu dowodzić kazano, bo dowódzców nie ma; pracować więc musi ciężko, podwójnie. Trzeba wam przewyższyć starych nauką i zasługą, a zostawić im doświadczenie, z którego się nie nauczyli nic więcej — jak samolubstwa i bezczynności. — Wy ich każdą i bronią pokonać musicie: nauką, pracą, miłością, poświęceniem, wszystkiem, nie zostawieniem żadnej broni, którąby mogli szermować przeciw wam —

Widziałem już takich, którzy rzucali się na tę drogę, rozbudzali w innych życie, ale im brakło czasu i siły pracować nad sobą — zostali w tyle, bez stanowiska, bez zatrudnienia, z wielkiemi chęciami, ale małą nauką, i słowo ich straciło potęgę, poszanowanie, w ich chęci nie uwierzono, upadek ich odstraszył innych i zmarnieli. Chcąc przodować, trzeba we wszystkiem stanąć na czele.

Mów mało, a czyń wiele. Potęga słowa dziś zużyta i nadużyta, kłamstwo i fałsz i złe słowa fałszować umie, tylko w czynach jest prawda. Słowami odurzysz, ale tylko czynem, przykładem dobrym przekonasz, pociągniesz za sobą. Życie twoje niech będzie czyste jak ogień i gorące jak ogień, niech rozpali innych, wtedy kilku słowami jak młotem uderz w to rozpalone żelazo, a skutek będzie.

Idź tą drogą, droga choć przykra ale piękna, droga zasługi. Lecz pierwej przejrzyj do dna twoją duszę, zobacz, co za siła pcha cię w ruch.

Jeżeli czujesz w sobie tylko podszepty dumy, jeżeli na tę drogę, wstępujesz z uczuciem tryumfatora dla poklasku, jeżeli podejmujesz pracę, aby potem powiedzieć z dumą: ja to zrobiłem — to zwróć się z tej drogi, póki czas. Bo na tej drodze, obok odrobiny słabych poklasków, będą szepty złych ludzi, oszczerstwo jak gad i ciernie położy ci się pod nogi, ludzie złej woli wyśmieją szyderczym śmiechem twój zapał, najlepsze chęci twoje spotwarzą, zbezczeszczą, oplwają, zdepczą. Trzeba będzie to wszystko znieść, przecierpieć dla zwycięztwa tej idei, której się poświęciłeś. Na to potrzeba nie dumy, ale Chrystusowej pokory, świętej cierpliwości i łagodności; nieraz trzeba ci będzie ciszyć namiętne rozkołysanie rozbolałego serca, przenieść wiele, przebaczyć wiele. Taką jest twoja droga. Jeżeli chcesz znaleźć na niej swoją wielkość, to się wróć, bo tam poniżenie. Bez krzyża zabłądzisz na tej drodze, ludzka złość zburzy żółć w tobie, pluniesz na wszystko, porzucisz zaczętą pracę, zwątpisz, opuścisz ręce i staniesz się mniej użytecznym, niż najlichszy, zwyczajny pracownik — zmarniejesz. —

Mnich przestał mówić — młodzieniec nie przerwał milczenia, słuchał jeszcze. — Ktoby mógł zajrzeć teraz do jego duszy, zobaczyłby coś podobnego do przepaści, w którą upadały słowa mnicha; długo powtarzał się łoskot ich uderzeń o ściany. — Po długiej pauzie ojciec Adryan zapytał:

— Dawno jak przyjechałeś?

— Dziś trzeci dzień dopiero. — Poznałeś się już z kim?

— Tak, przypadek zbliżył ranie do jednego młodego człowieka. Poczciwiec zapoznany — opinia go potępia.

— Czemu?

— Podejrzany. . .

Mnicha twarz sposępniała, zachmurzyła się, na chwilę zamilkł, jakby wąchał się, potem rzekł:

— Poznałeś dobrze tego człowieka?

— Przypadek zrządził, żem podsłuchał tajemnicę jego serca.

— To nie był przypadek — mruknął mnich półgłosem. — Ha stało się, a jednak ja niekontent, że się tak stało. To źle, to pierwszy krok nieszczęśliwy na twej drodze.

— Ależ ojcze, to człowiek zacny, tylko pozory ...

— Człowiek taki jak ty, wstępujący na drogę takiej pracy, powinien być czystym nawet od pozorów. Przypomnij sobie Maurycego Mochnackiego w rewolucyi listopadowej, bystry wzrok jego widział całą plątaninę intryg, jaką ludzie złej woli rzucali pod nogi ludu, i ostrzegał i wołał na dobre drogi. Głos jego, jak proroctwa Kasandry, przeleciał nad ludem— czemu? To było straszne następstwo za jeden niebaczny krok w jego życiu, i chociaż ten krok nie był występnym, ale miał pozór występku. Ludzie złej woli zranili go w tę słabiznę, pozór był dostatecznym, by go potępić w opinii i zbezwładnić.

— Jakto, więc cnota, więc prawda na tak słabych stoi podstawach, że lada pozór zepchnąć ją w błoto i zdeptać potrafi? — zagadnął młodzieniec, a w jego głosie czuć było boleść i uciśnienie wewnętrzne.

— Prawda zwycięży — to dogmat; ale mój Leonie do zwycięztwa nie jednej chwili, ale długiego czasu potrzeba. Są prawdy, są prawa Boże, co od wieków walają się pod nogami ludzkiemi, strącone z pedestałów, zdeptane, czekają na dzień swego odrodzenia i ten dzień przyjść musi. Wielom już przyszedł ten dzień. Ja to się nie lękam. Pozory nie szkodzą prawdzie, ale szkodzą ludziom. Cóż z tego, że z czasem pokaże się, żeś był niesłusznie potępiony, kiedy czas, w którym mogłeś pracować dla ludzi, być użytecznym, minął, kiedy źli ludzie, chwytając za pozory, umieli cię zbezwładnić wtedy, kiedyś trzymał w rękach chorągiew czynu rozwiniętą, kiedyś był w marszu? Patrz na mnie! Co mnie wypchnęło ze społeczeństwa, co przed czasem zagnało w tę ustroń, jeżeli nie pozory? Bóg widzi, jak chciałem się wygrzebać z tej przepaści, w którą mnie potwarz wtrąciła, czuję siły w sobie i chęci, a jednak daremno. Nie mogłem sobie zdobyć ani piędzi ziemi, najmniejszego stanowiska, na którem mógłbym pracować i być użytecznym. Moje nazwisko było skompromitowane — straciłem wiarę u ludzi i ich szacunek. Pozór nie tylko mnie szkodził, ale i tym, do których się zbliżyłem. Pamiętasz scenę w Warszawie, która mnie ostatecznie zmusiła rozstać się z tobą? Mój cień padał i na ciebie. Ja nie mogłem pozwolić na to, bo ty masz przyszłość przed sobą.

— To były tylko przywidzenia mój opiekunie, przesadzone skrupuły, które mnie pozbawiły najlepszego przyjaciela, najpotrzebniejszego doradzcę i mistrza — rzekł młodzieniec wzruszony i pochylił twarz na piersi mnicha.

— Nie straciłeś nic na tem moje dziecko.

Słowa moje są z tobą i serce moje przy tobie. Com w duszy zebrał skarbów doświadczeniem, nauką, rozmyślaniem — to wylałem na ciebie: dziś czara próżna, niewielebyś z niej zaczerpnął, a moje towarzystwo mogłoby ci wiele szkodzić. Trzeba nam szanować opinią. Opinia, głos ludzi, to wielka rzecz. Dziś ona błądzi po manowcach, ale przyjdzie czas, że opinia to będzie jedyny i ostatni trybunał czynów ludzkich, dla tego nam nie wolno pomiatać tem dzieckiem w pieluchach, choć teraz do świecideł i błyskotek wyciąga rączki, bo ono kiedyś wyrośnie na sędziego naszego. Dziś nawet ileż brudnych zamiarów, zbrodniczych pomysłów chowa się w cieniach dusz ludzkich i nie śmie wypełznąć na słońce — jedynie ze strachu przed opinią. Dla tego nie gardzić nam opinią, choć czasem koło jej przejdzie po piersi niewinnie potępionego i zdruzgocze go i wyrzucić każe za granicę społeczeństwa. Mnie tak odrzucono!

Mnich westchnął z głębi piersi.

Podczas rozmowy trzymał w rękach haftowaną w desenik zakładkę od książki i bezwiednie szarpał ją i skubał, wyciągając pojedyncze nitki.

— Patrz — mówił dalej, pokazując młodemu zakładkę — w społeczeństwie drogi ludzkie tak się plączą, wikłają i wiążą, jak kolorowe nitki tego haftu. Wyciągnij jednę, a pozrywasz lub nadwerężysz inne — oh — wyciągnąłem różowe pasmo, jak haft osłabił, jak czuć brak togo koloru w różnych miejscach. To człowiek potrzebny w spółeczeństwie; usunie się, czuć brak, usunie się dobrowolnie — to grzech. Ale są ludzie odosobnienia, ludzie, których związki ze światem pozrywane, ludzie bez rodziny, krewnych, bez stanowiska, pojedynki odosobnione, jak te czarne nitki stanowiące tło, każdą wyciągniesz łatwo, próżnią po nich zastąpisz inną nitką — to ja i mnie podobni.

To mówiąc wyciągał nitkę, ale nić się zaczepiła, pociągnęła inne w jeden punkt. Mnich pociągnął silniej, urwał ale nie wysunął.

Blady uśmiech przeszedł po jego ustach.

— Omyliłem się, złe było porównanie. Źle widziałem — ta nitka, co mi się zdawała odosobnioną, była zaczepioną o inne, była potrzebną.

— Tak jak ty, ojcze.

— O nie, co do mnie nie omyliłem się — rzekł zapadając napowrót w posępność — jam nie potrzebny już był, co więcej zbytecznym. Odrzucono mnie na bok — ja już ze światem skończyłem.

W tej chwili dzwon się odezwał na wieży i tłukł się echem po cichych murach pustyni. Mnich się podniósł.

— Dzwonią na nieszpory — trzeba nam się rozejść. Jak ten czas szybko bieżał. Bądź zdrów — to pożegnanie może na bardzo długo, bo ustawy naszego zakonu zabraniają stosunków ze światem; już to, że czasem wolno pomówić z blizkim, jest przestąpieniem reguły, zwolnieniem. Ale może ci będę kiedy potrzebny — w jakiej stanowczej chwili — to przyjdź.

I szli obaj środkową drogą przez wirydarzyk. Mnich trzymał młodzieńca za rękę i oczami spoczął na nim; jakieś uczucie rzewne, gorące paliło się za szkłem tych oczów. O! ten człowiek nie całkiem jeszcze umarł, nie zerwał jeszcze do ostatka ze światem. Zwolnił kroku jakby chciał przedłużyć drogę.

— Zmężniałeś Leonie.

— Tak uważasz ojcze? —

— Lepiej ci z tem, byłeś zawsze taki wątły. A to ważna rzecz, czy posąg ze spiżu, czy z gipsu.

Znowu umilkł i przyglądał mu się. To już nie był mistrz nauczający, tylko ojciec, którego widok syna przejmuje radością.

— Wszak nie skończyłeś jeszcze dwudziestu dwóch lat, prawda?

— Za miesiąc skończę.

— Tak, tak, jak te lata lecą.

Szli powoli, ale dojść w końcu musieli do drzwi zakrystyi. Mnich pocałował młodziana i pożegnał.

— Niech cię Bóg błogosławi — rzekł i wszedł do kościoła. Młodzieniec wyszedł za furtę klasztorną — w świat.

Jest przy bramie wchodowej na boku za figurą pagórek nie wysoki, tuż obok muru klasztornego. Kiedyś musiała tu stać jakaś kapliczka, figura lub coś podobnego, domyślić się tego można z cegieł i gruzów co sterczą z pod trawy. Dziś macierzanka i rozchodnik pokryły wzgórek. Na wzgórku owym, gdy Leon wychodził z klasztoru, stał jakiś nie młody już mężczyzna — twarz jeszcze pełna życia i zdrowia, choć włos już siwiał. — Obok niego stała jego córka. Oboje z zajęciem rozglądali się po rozległych obszarach ziemi widnych z tego pagórka.

— A to Ojcaszku, co się tak bieli nad rzeką, co to? skała czy zamek? — pytało dziewczę.

— Gdzie, gdzie Helenko? — i ojciec dłoń jak daszek przyłożył do czoła.

— O, tam! — widzisz Ojcaszku? Teraz słońce oświeciło dobrze — to jakaś ruina.

Ojciec nie znał okolicy — nie wiedział. Na szczęście właśnie wychodził młody człowiek z klasztoru — zagadnął go więc:

— Daruj pan, że zapytam, bo my nie tutejsi, co to widać tam?! —

Panienka odwróciła się także ku młodemu i patrzyła w niego z zajęciem tak, jak się czasem patrzy w ciekawą książkę.

Leon spojrzał na nią — i zmięszał się. Panienka, co stała przed nim na pagórku, miała aksamitny płaszczyk i takiż kapelusik z popielatą woalką. Teraz woalką nie zasłaniała twarzy, ale odrzucona unosiła się nad nią jak lekki dym nad kwiatem. Dodać tu jeszcze muszę, że cała giętka postać dziewczyny miała za tło do połowy las zielony, a dalej błękit nieba.

— O, tam panie — powtórzyła za ojcem i pokazała rączką.

Leon znał już ten glos i tę rączkę;

— To Tyniec.

— A, Tyniec — powtórzyła przeciągle jakby przypominając sobie, i przypomnienie paluszkiem przytrzymała na czole — to opactwo zniszczone.

— Tak. —

— Dziękujemy ślicznie — rzekł ojciec i on i córka ukłonem pożegnali go.

Leon schodząc z góry nucił sobie przez zęby coś bardzo wesołego. — Na dole zobaczył czekający powóz, mijając go zapytał woźnicy:

— A czyj to powóz?

— Pana hrabiego Zatorskiego.

— Hrabiego — powtórzył cicho jak echo i poszedł dalej. Już nie nucił więcej i sam nie wiedział dla czego, ale nie rad był, że się zapytał.

Młodzi i starzy

Подняться наверх