Читать книгу Pańskie dziady - Michał Bałucki - Страница 4

I.

Оглавление

KAMIENICZKA NA PRZEDMIEŚCIU.

W początkach Lipca, w dzień pochmurny, w którym drobniutki, gęsty kapuśniaczek mżył bezustannie, dwóch tragarzy, w niebieskich bluzach i czerwonych czapkach, z mosiężnemi blachami, ciągnęło z trudem na przedmieście wóz, naładowany obficie gratami. Mówię gratami, bo trudno nazwać meblami owe sprzęty stare, zużyte, jakby z antykwarskich składów pozbierane. Jegomość jednak, który je eskortował, zdawał się wielką przywiązywać do nich wagę i poszanowanie; co chwila schodził do nich z chodnika, nakrywał je starannie płachtami, staremi dywanikami i ciągle upominał tragarzy, aby mu czego, broń Boże, nie uszkodzili.

Jegomość ów mógł mieć lat czterdzieści kilka. Z twarzą zawiędłą i starannie wygoloną wyglądał na dyplomatę, albo przynajmniej na lokaja z jakiego magnackiego domu, a usta ułożone były w stereotypowy, ugrzeczniony uśmiech, który nawet wtedy z nich nie schodził, gdy reszta twarzy krzywiła się niezadowoleniem. Człowiek ten musiał prawdopodobnie często w życiu układać usta do uprzejmego uśmiechu i wyraz ten pozostał na nich, jak w gipsowym odlewie, nieruchomo. Ubiór jego miał widoczne pretensye do elegancyi, która jednak, po bliższem przypatrzeniu się, robiła to samo wrażenie, co i sprzęty starzyzny. Ciemny paletocik krojem zdradzał lepsze pochodzenie, ale był tak wytarty od częstego używania i czyszczenia, że nitki na nim porachować-by można; cylinder, po kilkakroć już zapewne odprasowywany, świecił się popielatą barwą; parasol miał liczne cery na sobie, a ciemne rękawiczki w końcach palcy czerniły się od potu i starości.

— Tylko ostrożnie, moi przyjaciele — upominał, nie wiem już który raz, zbliżając się do wózka. — Mnie się zdaje, że fortepian (tak nazwał stary i zdezelowany mocno klawicymbał) przechylił się.

— Ale niech-że się pan tak nie boi — odezwał się jeden z tragarzy, zniecierpliwiony temi ciągłemi upominaniami — nie takieśmy rzeczy przewozili, a nic się nie uszkodziło.

uwagę tragarza o jego ruchomościach, krząknął pa-

Jegomość w milczeniu połknął tę pogardliwą uwagę tragarza o jego ruchomościach, krzyknął parę razy i, stąpając ostrożnie, na palcach, przez błoto, wrócił na chodnik, nie spuszczając oka z wózka.

Doszedłszy do zielonej kamieniczki z piąterkiem o trzech niedużych oknach, stanął przed bramą i dał znak tragarzom, aby się zatrzymali.

Niebawem ukazał się w progu jakiś człowiek w niebieskim fartuchu, w pantoflach na bosych nogach, w koszuli, której rękawy, zawinięte powyżej łokci, odkrywały muskularne i mocno zarośnięte ręce, uchylił niedbale haftowanej czapeczki, która mu osłaniała łysinę, i mruknął pod nosem:

— A! sługa pana dobrodzieja.

Jegomość przybyły kiwnął mu lekko głową, z protekcyonalną miną, i odezwał się do niego nosowym, pretensyonalnie wydelikaconym głosem:

— Paaanie gospodarzu, czy kazałeś pan wymyć schody?

— Jeszcze będzie czas na to, bo i tak zadepcą, jak będą wnosić rzeczy.

— Pokaż mi pan łaskawie, gdzie mają nieść.

Gospodarz otworzył drugą połowę drzwi i poszedł z tragarzami, niosącymi duży kufer, na podwórze, zkąd drewniane, dość strome, schody prowadziły na nieduży ganeczek i do piętrowego mieszkania.

Ciekawi mieszkańcy domku powychodzili do sieni na obserwowanie nowego lokatora i jego ruchomości. Między gapiącymi się było j kilkoro dzieci, które wyszły na ulicę, ugrupowały się koło wózka, opatrywały każdy sprzęt, pozwalały nawet sobie dotykać się palcami wypłowiałego aksamitu, za co jegomość zburczał je należycie. Niekontent był widocznie z tej ciekawości gawiedzi, która każdy kawałek, wynoszony z wózka na górę, krytycznym odprowadzała wzrokiem, robiąc sobie po cichu różne uwagi i wnioski. Niebardzo one musiały być pochlebne, bo często towarzyszył im złośliwy uśmiech i lekceważące ruszanie ramionami. Hołota nie poznała się na archeologicznej wartości mebli, nie zachwycały jej wcale bogate rzeźby lustra i krzeseł; widziała tylko, że lustro było sztukowane, a przy krzesłach brakło to nogi jednej, to poręczy, że aksamit, którym były wysłane, spłowiał okropnie, że obrazy w złoconych ramach były czarne, jakby je kto sadzami malował, że nic na nich rozróżnić nie można było.

Kiedy już skończono znosić rzeczy, zajechała przed dom jednokonka, w której przez zaroszone szybki widać było tyle głów ruszających się, że w istocie podziwiać należało, jak to wszystko w tak ciasnej przestrzeni pomieścić się mogło.

Mężczyzna zbliżył się do karetki, otworzył drzwiczki i coś zagadał do damy, siedzącej wewnątrz. Rozmawiali z sobą w języku, którego zgromadzona publiczność nie zrozumiała; szewc tylko domyślił się, że to musiało być po francusku. Zanim dama mogła wysiąść z karetki, trzeba było najprzód uwolnić ją od ciężaru dzieci, któremi była przygnieciona. Mężczyzna więc wydobył najprzód małą, jasnowłosą dziewczynkę, z turkusowemi oczkami, w różowej sukience, z lalką nie o wiele mniejszą od niej, i postawił ją na suchym gruncie, na progu domu. Potem zdjął z kolan matki drugą, brunetkę, śniadej twarzy, z czarnemi, iskrzącemi oczkami, która miała czarne włosy poskręcane w papiloty. Była od poprzedniej dziewczynki o parę lat starszą, miała może sześć lub siedem lat, a kształtne i wyrobione rysy nadawały jej twarzyczce wyraz przedwczesnej dojrzałości i rozwiniętego sprytu. Za dziewczątkami wyskoczył z karetki chłopczyk z kędzierzawą główką, w aksamitnem, fioletowem ubraniu, ze szpicrutką w ręce, a za tym dopiero wysiadła owa dama, ubrana także w wytarte aksamity, pootulana koło głowy w jakieś tiule, koronki, a ręka, którą, wychodząc, wsparła na ramieniu mężczyzny, okryta białą, ale brudną rękawiczką, była długa a wązka. Przypatrująca się gromadka zrobiła uwagę, że była okrutnie pomączona na twarzy i brzydka.

Mężczyzna z wyszukaną grzecznością podał jej ramię i poprowadził na górę, nie racząc nawet zwrócić uwagi na dwa szeregi gapiących się widzów, pomiędzy którymi przechodzić musiał. Dzieci szły przodem, dyrygowane przez poważną parę również w cudzoziemskim języku. Mężczyzna za chwilę wrócił znowu, bo trzeba było zapłacić tragarzom i fiakrom. I jedni i drudzy musieli bardzo skąpe dostać wynagrodzenie, bo odchodzili, mrucząc niezadowoleni; szczególniej fiakr rzucał się i gniewał, mówiąc, że za takie przeładowanie jednokonki daleko więcej mu się należy. Ale jegomość obojętnym był na jego skargi, odwrócił się i poszedł na górę, a fiakr, nakląwszy co niemiara, zaciął konia i pojechał do miasta.

Wszystko to niekorzystne dawało mieszkańcom kamieniczki wyobrażenie o przybyszach, żartowano sobie z ich mebli, sukien, pańskiej dumy przy pustkach w kieszeni, a woziwoda robił uwagę szewcowi, że powinien się mieć na baczności z temi furfantami, żeby go z komornem nie zerwali, na co szewc kategorycznie odpowiedział, że on nie taki głupi i zarwać się nie da.

Jeszcze niewszyscy rozeszli się do swoich codziennych zatrudnień, gdy do kamieniczki nadciągnęła służąca owych nowych lokatorów z ciężkim koszem, wyładowanym różnemi rupieciami, od którego aż się zapociła, że wyglądała jak burak zroszony deszczem, a w drugiej ręce trzymała lampę.

Woziwoda najwięcej ze wszystkich ciekawy, zagadnął ją zaraz co to za państwo, czem się trudnią, ale służąca zbyła go jakiemś niegrzecznem słowem i poszła na górę. Trzeba więc było czekać cierpliwie, aż nowi lokatorowie zapiszą się do książki meldunkowej, którą im zaraz drugiego dnia posłał gospodarz.

Ale z książki także niewiele można się było dowiedzieć, tyle tylko, że ów jegomość nazywał się Antoni Linowski, że miał lat czterdzieści ośm, że owa zamączona dama była jego żoną, że jej na imię było Adela i miała lat trzydzieści sześć (jeżeli prawdą było, co napisano), że z dzieci syn, Adaś, liczył lat dziewięć, starsza dziewczynka sześć, a najmłodsza pięć. O tem jednak, co wszystkich najwięcej obchodziło, to jest: czem właściwie trudni się ów jegomość, z książki meldunkowej się nie dowiedzieli. W rubryce bowiem: czem się trudni? napisane było: privatier. Takiego zatrudnienia nie znali meszkańcy przedmieścia. Mizerne jakieś indywiduum, które dawniej było lokajem w jakimś hrabskim domu, a teraz wynajmowało się do pogrzebów i do obsługi podczas publicznych objadów, wytłómaczyła im, że „privatier“; to znaczy człowiek, który się niczem nie zajmuje i żyje z kapitału, ale że owi lokatorowie wcale na kapitalistów nie wyglądali, więc szewc, któremu się z tego powodu ów privatier bardzo podejrzanym wydawał, chcąc się zabezpieczyć względem komornego, zaraz trzeciego dnia, nie mogąc się doczekać przybycia jego do siebie, poszedł sam na górę dopominać się o swoją należytość.

Poszedł tam dosyć butny i z gęstą miną, ale mina ta zrzedła bardzo, skoro się znalazł w mieszkaniu nowych lokatorów. Najprzód mieszkanie samo przyczyniło się wielce do zmieszania poczciwego szewca; nie przypuszczał bowiem nigdy, że te graty wytarte i poniszczone, na które przedwczoraj z takiem lekceważeniem poglądał, mogły tak dobrze wyglądać w pokoju; umiejętnie ustawienie ich zdziałało ten cud. Ciężkie amarantowe firanki, zawieszone z wielkim gustem i po tapicersku udrapowane, rzucały pewien arystokratyczny zmrok na cały pokój, tak. że nie było widać wypełzniętych materji na meblach. Mnóstwo drobnych gracików, ustawionych ze znajomością efektu w różnych częściach pokoju, wypełniało go i nadawało pańską powierzchowność. Szewc nie poznał własnego mieszkania. Froterowana podłoga i kilka dywaników potęgowały jeszcze bardziej to wrażenie i nakazywały respekt gospodarzowi. Również i lokatorowie w tem otoczeniu nabrali więcej powagi. Dama siedziała przy oknie i długą a wąską ręką, której niesłychana białość i delikatność uderzyła szewca, haftowała ornat, czy coś po dobnego, a mąż jej w tureckim szlafroku w duże kwiaty siedział przy biurku zajęty pisaniem. Może ten szlafrok, widziany na ręku handelesa na ulicy, nie byłby zwrócił wcale uwagi szewca, ale tu, w tym pół-zmroku w towarzystwie ministeryalnej twarzy, zaimponował mu okropnie; stracił biedak fantazję i odwagę, z jaką tu przyszedł, a gdy lokator, patrząc na niego z góry, spytał, czego sobie życzy, nie śmiał wprost przyznać się do tego, i, mnąc w ręce swoją haftowaną czapeczkę, wyjąkał z nieśmiałością, że przyszedł się spytać, czy państwu czego nie porzeba.

— Mówiłem asanowi, żebyś dał schody wymyć.

— Właśnie kazałem.

— No, to na teraz nie mam żadnego zlecenia więcej, jak co będzie, to zawiadomię; nie masz pan potrzeby fatygować się kilka razy do nas.

Szewc ani wiedział, kiedy znalazł się za drzwiami, tak go te słowa, powiedziane niby grzecznie, a jednak rozkazująco, prędko wypchnęły z pokoju. Dopiero w sieni odzyskał trochę rezonu, wsadził z fantazją czapkę na łysinę i, schodząc na dół, klął na wszystkich panów, z którymi trzeba robić tyle ceregielów.

— No i cóż? — spytał go ów ex-lokaj na podwórzu — zapłacił?

— Nie mówiłem mu o to, bo jakoś nie wypadało tak obcesowo. To widać jacyś porządni ludzie, bardzo z państwa wyglądają.

— Tylko coś krucho z nimi, kiedy się tutaj wynieśli z miasta.

— On mi mówił, jak wynajmował mieszkanie, że dla świeżego powietrza, bo żona tego potrzebuję. Musiałem im nawet kazać dorobić drugi klucz do ogródka, żeby mogła sobie tam siadywać.

— Ha, może to jedni z tych, co się spłókali na giełdzie i teraz muszą się oszczędzać. W każdym razie, choć oni to niby na biednych patrzą, to zawsze jeszcze może bogatsi od nas chudeuszów.

— Tak, ich bieda lepsza jeszcze może od naszego majątku. Zanim taki pan zmarnieje, to biedaka dziesięć razy djabli wezmą.

Tą uwagą, zakończoną westchnieniem i potakiwaniem głowy, uspokoił szewc zupełnie swoje skrupuły i postanowił cierpliwie czekać na komorne, by nie obrazić niegrzecznością dostojnego lokatora.

Pańskie dziady

Подняться наверх