Читать книгу Pańskie dziady - Michał Bałucki - Страница 5

II.

Оглавление

PIERWSZE ZBLIŻENIE.

Kilka dni zimna i deszczu trzymało mieszkańców domku w zamknięciu; ale zaledwie się ociepliło i słońce wysuszyło błoto, wszystkie okna się pootwierały i życie z całą wrzawą rozbudziło się, jak w pszczelnym ulu. Głównym punktem tego ruchu był podwórzec. Tam żona owego ex-lokaja, Tomasza, powystawiała balje, cebrzyki i cały aparat do prania. Połowę podworca poobwieszała bielizna do suszenia. Pod parkanem woziwoda naprawiał swój wózek, nawet szewc ze swoim niskim warsztatem i wklęsłemi stołeczkami przeniósł się na podwórzec, bo mu jakoś raźniej i weselej pracować na świeżem powietrzu.

Najwięcej jednak życia i hałasu dodawały dzieci, a było tego co niemiara. Sam szewc miał ich pięcioro; u stolarza była także niemała konsolacya począwszy od takiego pędraka, co jeszcze w kołysce wrzeszczał, aż do dwunastoletniego chłopca, który zaczynał już terminować w ojcowskim warsztacie, U krawca, oprócz chłopca już sporego, były trzy dziewczynki, jedna od drugiej zaledwie o cal niższa, tak, że gdy szły razem wyglądały jakby Je kto w schodki powykrawał Oprócz tego przychodziło jeszcze z przeciwka dwoje dzieci mydlarza i Józiek, wielki zawadyak, syn jakiegoś obieżyświata, który mieszkał w sąsiedztwie.

Kiedy to wszystko zaczęło biegać po podwórzu i hałasować, to harmider się robił taki, że aż ogłuszał. Ale mieszkańcy oswojeni byli z tym wrzaskiem i nie robiło to na nich żadnego wrażenia; owszem, każdy dodawał jeszcze swoją cząstkę do tej ogólnej wrzawy. Stolarze, heblując deski, gwizdali, że aż w uszach świdrowało; krawiec, siedząc przy oknie, wyciągał wraz z igłą wysokie nuty kościuszkowskiego poloneza; szewc tłukł się młotkiem, targał chłopaków za uszy i klął na nich, ile razy się zdarzyło, siarczystemi piorunami. Wszystkie te różnorodne głosy łączyły się w jakąś chaotyczną wrzawę, do której należało się przyzwyczaić, aby ją znieść można było. Dziewczęta, poowijawszy patyki jakiemiś gałgankami. szmatami, improwizowały sobie w ten sposób wcale niekosztowne lalki, z któremi prowadziły rozmowy, niańczyły je i cieniutkie. mi głosami wyśpiewywały im do snu różne piosenki, jakie tylko umiały. Inne na kupie piasku pod studnią zatykały gałązki, tworząc w ten sposób ogrody, po których spacerowały na kolanach, aby przez te krótkie ich spódniczki długim ogonem wlokły się po piasku, udawały w rozmowie dorosłe osoby i mówiły sobie: pani. To znowu, znalazłszy pod murem zdechłą mysz, sprawiały jej suty pogrzeb w piasku, naśladując nosowy głos śpiewających księży. Nalepiej jednak z nich wszystkich bawiła się najstarsza córka krawca, Polcia, licząca już rok dziewiąty. Ta nie potrzebowała z patyka urządzać sobie lalki, miała żywą laleczkę, jednoroczne dziecko stolarki, która je powierzała jej do niańczenia, będąc sama zajętą szyciem. Trzeba było widzieć, z jaką dumą paradowała z tym ciężarem, od którego się aż pociła, bo dziecko było, na psa urok, tłuste i nabite; dziewczyna jednak za nic w świecie nie zrzekłaby się tej godności, którą ją zaszczycono, chętnie dźwigała malca całemi godzinami, bo schlebiało jej, że może udawać matkę. Zawinąwszy siebie i dziecko w kraciastą chustkę, chodziła, huśtając je do snu i zawodząc przytem piskliwym głosikiem śpiewki, które u piastunek słyszała.

Chłopcy zaś inne urządzali sobie zabawki. To huśtali się na deskach, które suszyły się na podwórku, to znowu, siadłszy okrakiem na patykach, harcowali na nich, niby na rumakach, trąbiąc przez rączki, zaciśnięte w kułak, a stary, ślepy Azor, stróż domowy, brał także czynny udział w tej zabawie, biegał koło dzieci niby adjutant jaki i wyszczekiwał z uciechy, strasząc po drodze kury, które z głośnem gdakaniem uciekały przed nim na parkan. Innege dnia bawiono się w żołnierzy. Józiek majstrował dla całej armii z zapisanego papieru stosowane kapelusze, ubierając je wiórami; patyki zastępowały miejsce pałaszy i karabinów, a chustka od nosa, lub kawałek szmatki na żerdzi reprezentował chorągiew, pod którą z zapałem stawała armia, umundurowana w spodeńki na krajce, koszule i boso. Rekruci, to jest malcy, którzy od niedawna spodeńki nosić zaczęli, mieli je zwykle z tyłu zapinane, i to najcześciej z kawałkiem koszuli, wyłażącym przez rozporek, co się w dziecięcym języku nazywało kometą. Największą jednak uciechą dzieci było, gdy się mogły dostać do ogródka.

Ogródek był nieduży, bo zaledwie kilka sążni kwadratowych, i do tego tak zacieniony drzewami, że nic w nim, prócz chwastów, się nie udawało. Z tyłu tylko, gdzie było trochę więcej słońca, sadzono ziemniaki i jarzyny, zresztą nic w nim nie było, prócz dzikiego agrestu i kilka jabłoni, omszałych od starości ,które co kilka lat zaledwie rodziły małe jabłka, tak kwaśne, że aż usta wykrzywiały. Zresztą same łopuchy, pokrzywy i inne zielska zapełniały ogródek. Ale właśnie to miało urok dla dziatwy; zapuszczony ten ogródek był dla nich rodzajem dziewiczego lasu, gdzie można było tak wybornie bawić się w skrycie, w zbójców, wspinać się po drzewach i udawać kukułki.

Nie zawsze jednak były otwarte drzwi do tego raju, bo właściciel domu, — a był nim, jak wiemy, szewc, Jacenty Kozik, —miał tam swój gołębnik i stawiał w nim samotrzaski na ptaki. Tylko wtedy, gdy szedł puszczać gołębie na wabia, i do tego jejeszcze, gdy był w dobrym humorze, pozwalał „małym zbereźnikom“ wchodzić za sobą do ogródka. Trzeba było widzieć wtedy, jak malcy zalecali mu się, pochlebiali, gdy z kluczem od furtki zjawił się na podwórku. Stary szewc stroił niby poważną i surową minę, ale pod wąsem uśmiechał się zadowolony, że aż mu perkaty nos ruszał się od tego, bo nadskakiwanie nawet takich bębnów ma swój urok, i dworactwo łaskocze nerwy nawet szewckie. Napawało go to dumą, że o jego mizerny ogródek taka dobijatyka i, podniósłszy klucz, jak berło, do góry, zapowiadał swemu małemu ludkowi w mowie tronowej, żeby samotrzasku nie tykali, po ziemniakach nie deptali i marchwi nie wyrywali. Potem dopiero otwierał furtkę, szedł na przełaj udeptaną przez chwasty ścieżką do gołębnika, gdzie stawał na czatach z ogromną żerdzią, zaopatrzoną na końcu w kolorową chustkę, którą powiewał, ile razy gołębie, nalatawszy się wkoło, chciały spocząć na dachu, i zmuszał je tem do dalszego lotu, a dziatwa albo gapiła się na to z paluszkami w buzi, alboż też,, rozsypawszy się po zaroślach, wesoła, krzykliwa, bawiła się w różne gry.

Rej pomiędzy nią wodził z początku Jasiek, syn krawca. Chodził on już do szkoły od dwóch lat, w szkole i na ulicy bardzo przykładnie się zachowywał, ale gdy wrócił do domu, zdejmował buty i surdut, bo ojciec nie pozwalał terać tych drogocennych rzeczy; z butami zostawiał także powagę ucznia trzeciej klasy normalnej i biegł między dzieci poswawolić i zabawić się. Dziatwa go lubiła i słuchała, bo był najstarszym między malcami. Ale z pojawieniem się Jóźka Jasiek zeszedł na drugi plan, bo Józiek, był zawadjak, bitnik, i umiał krzykiem i pięścią wyrobić sobie pierwszorzędne stanowisko w gromadce liliputów. Jasiek zrzekł się praw swoich na rzecz przybysza, nie tyle może ze strachu przed jego pięścią, bo on także miał niepoślednią siłę i mógłby mu czoło stawić, ale więcej przez wrodzoną dobroć serca i respekt, jaki miał dla jego przebiegłości i sprytu. Józiek bowiem, choć miał dopiero lat dwanaście, nie z jednego już pieca chleb jadał; był i we Lwowie, i w Jarosławiu, i w Tarnowie, gdzie się włóczył z ojcem swoim, który łaził wszędzie szukać dla siebie zajęcia jakiego. Czem on już nie był! Najprzód w wojsku, potem, po wysłużenia lat służby, ożeniwszy się, był woźnym przy sądzie, następnie budnikiem przy kolei, potem kelnerem, to znowu bileterem przy budzie z woskowemi figurami, nawet katarynkarzem. Wszysktich tych zajęć czepiał się nie na długo, bo mu brakło wytrwałości i ochoty do pracy, a że miał głowę pomysłową więc coraz coś nowego wymyślił. W Krakowie chodził po restauracjach i kawiarniach z koszem daktyli, fig, czekolady, pomarańcz i innych bakaiji, i grał o nie z gośćmi w „parę nie parę“ i „małe i duże“, ale raz szczęście mu nie dopisało, przegrał do jednego gościa cały kosz bakalji, resztę pieniędzy przepił z desperacji, a że na kredyt towaru mu dać nie chciano, porzucił tę spekulacją i wziął się do czego innego. Robił pono papierosy i dostarczał ich kelnerom. To przecież nie mogło mu dać takiego zysku, aby mógł tak żyć, jak żył. Wydawał, jak na człowieka w jego położeniu, bardzo wiele, a nikt nie wiedział, zkąd brał na to. Mówiono na przedmieściu, że należy do jakichś podejrzanych spółek, że często wychodzi z domu za jakiemiś interesami, z któremi ukrywa się przed ludżmi. Nikt jednak nie był zdolny dowieść mu nic złego, nikt nic nie wiedział pewnego. Starano się wyciągnąć coś od Jóźka, którego widziano nieraz idącego na taką sekretną wyprawę, z której wracali zawsze z pieniędzmi, bo zaraz sprawiali sobie suty balik za to z pieczenią i ponczykiem; ale łepski Józiek nie dał się wyciągnąć na słowo i pytających zbywał nic nie znaczącemi odpowiedziami.

Nic dziwnego, że, włócząc się tyle po świecie z ojcem i mając z niego wzór, młody chłopak prędko dojrzał, był przebiegły nad wiek, a przytem rozwinął w sobie energją i samodzielność, którą imponował swoim małym towarzyszom. To też słuchall go bezwarunkowo, i jemu we wszystkiem ustępowano pierszeństwa. Jeżeli bawiono się w zbójców, on był hersztem; jeżeli w wojsko, on dawał komendę; on także organizował tajemne wyprawy na jabłka do sąsiedniego ogrodu i urządzał partyzantki przeciw włóczącym się po przedmieściu handelesom, szczególniej w zimie, kiedy śnieg dostarczał gotowej amunicji.

Od czasu wprowadzenia się nowych lokatorów, zabawy na podwórzu ożywiły się jeszcze więcej, bo chłopczyk i dwie jego siostrzyczki przypatrywały się im nieraz z ganku, a malców zachęcało to do większych jeszcze figlów, bo dzieci lubią, gdy są podziwiane. Głównie Józiek starał się zwrócić uwagę na siebie: przeskakiwał przez swoich towarzyszy, ustawiwszy ich poprzednio w równych odstępach, to znowu jak linoskok chodził po drążku wózka woziwody, lub wspinał się na deski, a z boku nieznacznie rzucał przenikliwe spojrzenia ku gankowi, aby widzieć, jakie to wrażenie robiło na patrzących; ale gdy spostrzegł, że przypatrywali mu się z lekceważącą obojętnością, a chłopiec parę razy, nawet kiedy on wysilał się na najzręczniejsze popisy, odwrócił się i poszedł sobie najspokojniej do pokoju, obudziła się w nim obrażona miłość własna i dzieci na ganku stały się odtąd przedmiotem jego złośliwości.

Zaczął od wykrzywiania się im, pokazywania języka, potem prześladował ich przezwiskami, których miał obfity słownik, a w końcu, kiedy tem niezdołał ich rozjątrzyć i tylko pogardliwem milczeniem odpowiadały na te wszystkie jego zaczepki, zaczął jednego dnia bombardować ich kamykami. Dziewczęta przestraszone schroniły się co tchu do pokoju, brat poszedł także za niemi, ale przedtem przechylił się za poręcz ganku i na złośliwego napastnika plunął.

Józiek śmiał się z tego, pysznił się głośno, że zmusił gagatków do ucieczki; ale to było udane zadowolenie, bo w duszy nie mógł strawić tego pogardliwego plunięcia z góry i czekał tylko sposobności, żeby dumnemu paniczykowi odpłacić za to. Paníczyk jednak i siostry jego, niewiadomo, czy ze strachu, czy z innego powodu, przez kilka dni nie pokazali się w ganku.

Dopiero w tydzień potem jedna z dziewczynek, młodsza, wyszła z pokoju, a że Jóźka nie było wtedy właśnie na podwórzu, mogła więc spokojnie przypatrywać się bawiącym dzieciom. To też przypatrywała się dosyć długo, wsunąwszy jasnowłosą główkę między szczeble ganku. Jedną rączką chwyciła się poręczy, a w drugiej trzymała ową dużą lalkę, z którą przyjechała na nowe mieszkanie.

Jedna z dziewczątek, grzebiących w piasku stawy i rowki, spojrzawszy przypadkiem do góry, dostrzegła to cudo, pokazała jej drugiej, trzeciej, i wnet wszystkie dziewczęta, ile ich tam było, podniosły główki, gapiły się w niemem podziwieniu na dużą i prześliczną lalkę, jakiej jeszcze w życiu nie widziały.

— Lalka! patrz, jaka ładna! — mówiła jedna do drugiej, trącając ją łokciem — ach, jaka ładna, jaka ładna!

— A jak ubrana!

— I ma włosy prawdziwe!

Któraś śmielsza od innych zawołała na dziewczynkę, stojącą na ganku, aby podniosła lalkę do góry, żeby jej się lepiej przypatrzyć mogły. Panienka uwzględniła ich żądanie i, o ile jej rączki pozwalały, podniosła lalkę do góry, uśmiechnięta z zadowolenia, że jest przedmiotem takiej admiracji. Ale poręcz ganku zasłaniała większą część lalki, i to najważniejszą dla kobiet, bo suknią, która była z żółtej, świecącej materji, ubierana haftami i tiulami.

Dziewczęta, aby się temu lepiej przypatrzeć, podeszły do samych schodów, a panienka z lalką zwróciła się w tę stronę i trzymała ją przed sobą na pokaz.

Tak stały czas jakiś; ona dumna z powodzenia lalki, one zachwycone jej pięknością; jedna, której takie podziwianie z daleka nie zadawalało, wyszła kilka schodków w górę, aby lepiej widzieć, a panienka kilka schodków zeszła niżej, aby się lepiej przypatrzyć mogły. I tak postępując po kilka schodów, zbliżyły się dziewczęta i poczęły znowu w niemym zachwycie obserwować z bliska to, co już widziały z daleka. Panienka pocisnęła sprężynę, lalka ruszyła oczyma. Dziewczątka spojrzały po sobie i powtórzyły wiadomość o tym cudzie głośno. Panienka pocisnęła lalkę niżej, a lalka zagadała najwyraźniej: „mamo“.

— Mówi! — zawołały osłupiałe z podziwu dziewczęta.

Potem jedna odważyła się dotknąć jedwabnych sukien lalaki, za nią drugą, trzecią, i wnet między panięnką a dziewczętami zawiązała się znajomość przez lalkę. Panięnka odgrywała przy lalce rolę matki, i według przysłowia: „dziecko za rękę, to matkę za serce“, dziewczątka ujęły ją zajęciem, jakie okazywały jej dziecku (chciałem powiedzieć: lalce), i przylgnęła do nich. Sama nie wiedziała, jak znalazła się wraz z niemi na samym dole. Lalki już nie miała w rękach, prowadziły ją dwie inne dziewczyny pod ręce, z respektem i uszanowaniem, jakby księżnę jaką, prosto do owego ogródka na piasku. Panięnka szła za nią z twarzyczką rozpromienioną, uśmiechniętą, trzymając średnią córkę krawca za rękę, która, niewiedzieć, jak i kiedy, znalazła się w jej rączce. Dziewczynce tej było na imię Tekla.

— A tobie jak na imię? — zapytała panienki.

— Mnie, Antosia.

— To tak, jak naszej Antosi, — tu wskazała na najmłodszą siostrę, idącą tuż za lalką i podtrzymującą jej ogon, by się nie walał po ziemi.

Weszły na kupę piasku; lalkę posadzono na honorowem miejscu, a wszystkie usiadły wkoło z ogromną powagą , jakby jakie damy w salonie, choć wcale po salonowemu nie wyglądały. Wszystkie, nie wyjmując najstarszej, Polci, miały nóżki bose i do tego brudne, sukienki perkalowe i koszulki także niezbyt czyste, bo to była sobota. Lalka w swojej przepysznej, jedwabnej toalecie i panienka w różowej, bareżowej sukience, białym kołnierzyku i czarnych bucikach wyróżniały się ogromnie wśród tego otoczenia kopciuszków.

Wizyta lalki w ogrodzie na piasku zajęła nietylko dziewcznyki, ale i chłopców zwróciła uwagę. Przerwali zabawę w żołnierzy, przysunęli się po jednemu do studni i tam, zbici w jedną gromadkę, przypatrywali się jeden przez ramię drugiego eleganckiej lalce i jej właścicielce, Jaśka szczególniej to zajmowało; miał on do tego jeszcze inne powody: bardziej niż lalka zajmowało go to, że panienka w różowej sukience trzymała jego siostrę, Telkę, za rękę, i że najmłodsza, Antosia, siedziała tuż obok lalki i głaskała ją po włosach; czuł się dumnym i szczęśliwym z tego, choć nie śmiałby sobie zdać sprawy, dlaczego to go tak cieszyło.

Kiedy tak stał zagapiony w grupę dziewczątek z uśmiechem zadowolenia na twarzy, usłyszał naraz za sobą głos Jóźka:

— Co wy tu macie, co się tak patrzycie? — i niebawem, roztrącając łokciami tych, co mu zawadzali na drodze, dostał się do środka. Zobaczył dziewczynę z góry, jak jastrząb, nachmurzył się i spytał:

— A ta czego tu chce? My nie potrzebujemy takiej lafiryndy!

My się bawimy jej lalką! — zawołały dziewczęta, stając w obronie przestraszonej.

— Niech sobie razem z lalką idzie do dyabła!

To powiedziawszy, porwał lalkę z rąk dziewczą. tek, rzucił ją na środek podwórka i zabierał się z. Antosią zrobić to samo. Krzyki oburzenia wyrwały się z dziecięcych piersi przeciw napastnikowi, który, nie zważając na to, chwycił grubiańsko ramię dziewczyny swoją żylastą ręką, ale Jasiek w tej chwili odtrącił go i, zasłaniając sobą napastowaną, stanął w grożnej postawie naprzeciw Jóżka.

— Czego chcesz od niej? — zapytał. — Co ona ci zrobiła?

— Ja nie chcę, żeby ona bawiła się z nami!

— Ale ja chcę.

— Ty? — spytał Józiek, mierząc go roziskrzonemi od wściekłości oczyma. Nie był przyzwyczajony do tego, żeby mu kto opór stawiał, to też oburzyła go harda postawa Jaśka. — Ty? — powtórzył z naciskiem i, zbliżywszy się do niego z wyzywającą, pogardliwą miną, uderzył go pięścią pod brodę.

W tej chwili jednak Jasiek rzucił się na niego, chwycił go za kołnierz koszuli obu rękoma i, ścisnąwszy tak mocno, że Józiek aż posiniał, odrzucił go w tył na kilka kroków.

Wrzawa powstała przy tej scenie i krzyki dzieci zwróciły uwagę starszych; ojciec Jaśka wychylił się oknem, a widząc Jóżka upadającego w znak i syna swego, w groźnej postawie idącego za nim, zawołał głośno:

— Jasiu! co ty robisz? Czemu go bijesz?

— To niech nie napastuje nikogo, kiedy mu nikt nic nie mówi — bronił się Jasiek.

— Tak, tak, on napastował — potwierdziły cienkiemi głosikami dziewczęta.

Krawiec przestał strofować syna, widząc, że nie miał racyi, upominał tylko łagodnie, żeby się nie bili, że dzieci powinny być grzeczne. Józiek zaś, podniósłszy się z ziemi, nie miał ochoty wznawiać walki, doświadczywszy siły Jaśkowej. Nigdy nie przypuszczał, że jej tyle posiadał, bo zawsze dotąd mu ustępował. Teraz przekonał się namacalnie, że ustępstwa Jaśka nie były słabością. To go do wściekłości doprowadzało, że nie mógł postawić na swojem, że wobec wszystkich był tak haniebnie upokorzony. W oczach, iskrzących od gniewu, i zaciśniętych zębach widać było, ile go to kosztowało, że nie mógł na razie pomścić się za to na Jaśku. Ten tymczasem, ochłonąwszy z gniewu, obejrzał się na dziewczęta, a widząc Antosię, idącą ku schodom z lalką i dygocącą jeszcze z przestrachu, poszedł za nią i głosem, niepodobnym całkiem do tego, jakim przemawiał do Jóżka, odezwał się miękko i łagodnie:

— Niech się panienka nie boi, on panience nie będzie już śmiał zrobić nic złego.

Antosia zatrzymała się na te słowa i popatrzyła na niego z zaufaniem.

Wtem na ganku pojawił się ojciec. Zobaczywszy córkę, rozmawiającą z bosym chłopcem, zawołał surowym głosem:

— Antoinette! — i coś dalej mówił do niej w tym samym języku, którego syn biednego rzemieślnika nie rozumiał, ale treści słów się domyślał. Dziewczyna w czasie tej burzy słów ojcowskich drapała się szybko po stromych schodach na górę, i już odtąd więcej nie pokazała się między dziećmi na podwórzu.

Czasami tylko widywały ją one przechodzącą z matką, siostrą i bratem do ogródka, od którego mieli swój klucz osobny. Zazdroszczono jej tego; dzieci czuły się pokrzywdzonemi, że nie wolno im wchodzić do ogródka, równie jak owym panienkom z góry. Niektóre z nich zaczęły teraz przyznawać Jóżkowi, że miał słuszność, gdy nie chciał się bawić z właścicielką lalki, kiedy ona taka wielka pani. Tylko siostry Jaśka stawały w jej obronie bardzo gorliwie. Jaś nic się nie odzywał, ale cieszyło go, że siostry ujmowały się za nią. Rad był, żeby i ona się dowiedziała, jak bardzo ją jego siostry polubiły.

Przypadek zrządził, że mógł jej to raz powiedzieć. Ojciec Antosi bowiem, widząc go kilka razy idącego do szkoły, skorzystał z tego i dawał mu różne polecenia do miasta: to kupić marek pocztowych, to przynieść gazety, to papieru. Jasiek z ochotą spełniał te czyności i w skutek tego miał często sposobność bywania na górze, i widywał tam małą Antosię. Nigdy jednak nie miał odwagi zagadać do niej przy rodzicach.

Ale raz zastał ją samą w sieni, przyrządzającą w malutkich cynowych naczyniach śniadanie dla lalki. Jasiek szedł właśnie z gazetami do jej ojca Przechodząc mimo dziewczynki, uśmiechnął się do niej przyjaźnie; dziewczynka odpowiedziała mu takim samym uśmiechem.

— Zjedz to... to dobre — rzekło dziewczątko przyciszonym głosem, z obawy, żeby ojciec lub matka nie słyszeli.

— Panienka taka dobra... bardzo dobra — mówił Jaś, patrząc z zajęciem na jej drobną twarzyczkę, bladziutką w tej chwili, jakby z alabastru była — moje siostry bardzo lubią panienkę.

— Tekla i Antosia... prawda? wiem które. Mnie także Antosia.

— Mam jeszcze trzecią, Polcię.

— Tej nie znam.

— Ta co to z dzieckiem chodzi często.

— A, ta.

Na tem skończyła się rozmowa, bo drzwi od pokoju skrzypnęły i Jasiek poszedł dalej swoją drogą.

Pańskie dziady

Подняться наверх