Читать книгу Imię Boga - Michał Dąbrowski - Страница 6

CZĘŚĆ I

Оглавление

Miasto rozciągało się przed nią w całej swej nocnej chwale. Tysiące świateł bijących z okien kamienic i pałaców dzielnicy ogrodów, rozjaśniających noc pomarańczową łuną ognia. Światła Aazh. Światła wielkiego i potężnego Cesarstwa rozciągającego się na pół kontynentu. Światła jej domu, jej miasta, którego murów nigdy nie opuściła, a jednak tak naprawdę widziała je pierwszy raz. Jak swoje odbicie w lustrze.

Z wysokiego balkonu pałacu widziała świat zupełnie inny niż dotychczas znała, znacznie większy, nieporównywalnie bogatszy i jaśniejszy aniżeli ten, który oglądała z mrocznych, wąskich zaułków Starego Portu.

Ze zdumieniem odkryła, że przeraża ją ten ogromny, świetlisty świat. Był zbyt wielki i taki jasny. Ciepła łuna świateł przypominała szalejące płomienie, a ona była w tym wszystkim tak nieistotna. Tak zupełnie, kompletnie nieistotna, tak maleńka w tym świecie panów i pań, królów i cesarzy, opiekunów, kolegiatów i metropolitów…

Nigdy nie czuła tego aż tak dojmująco. Wszystko, co zrobiła, aby odnaleźć Merę i pozostałe… Tak bez znaczenia… Przecież niczego nie mogła zmienić.

Westchnęła ciężko, rozmasowując bolącą łydkę.

— Piękne, prawda? — Usłyszała za sobą łagodny męski głos. Obróciła się jak spłoszone zwierzę i ujrzała niskiego, korpulentnego mężczyznę w czarnej szacie duchownego. Jego okrągła twarz, zwieńczona błyszczącą, plackowatą łysiną, poorana była zmarszczkami. Uśmiechał się do niej wąskimi ustami.

— Ja… Przepraszam najmocniej, już wracam do pracy…

— Och, nie, nie… Spokojnie. Bal ma się już ku końcowi. Każdy potrzebuje chwili odpoczynku, a już ty na pewno. Roznosiłaś wino, dobrze pamiętam?

Skinęła głową. Nie rozpoznawała go, starała się odnaleźć jego twarz wśród zapamiętanych z balu ważnych gości, ale nie mogła go sobie przypomnieć. Mężczyzna tymczasem podszedł do balustrady, stając blisko niej i wpatrując się w nocną panoramę Aazh.

— To ja już pójdę — wyszeptała speszona.

— Zostań, proszę. Dotrzymaj towarzystwa staremu człowiekowi. I nie przejmuj się, to przecież mój dom.

— Pa… Pański dom? Myślałam, że…

— Myślałaś, że kogoś ważniejszego? — Uśmiechnął się do niej uspokajająco. — Tak, to mój dom. Nie lękaj się więc ochmistrzyni Róży. Nie lękaj się nikogo, gdy dotrzymujesz towarzystwa staremu dziadowi, co lubi czasem popatrzeć na miasto, któremu poświęcił całe swoje życie.

Mówił z uśmiechem, a jednak w jego głosie nie wyczuwała radości. Nie wiedziała, co powiedzieć, więc tylko dygnęła, w pełni świadoma, jak bardzo jej nieudolny ukłon nie pasował do tego wspaniałego pałacu.

— Nazywam się Kai Rassindh. Bez „oth”, co, jak widzę po wyrazie twojej twarzy, zauważyłaś — dodał po chwili. Milczeli. On wpatrując się w łunę aazhyjskich świateł, ona zdenerwowana, zerkająca na niego ukradkiem. — Zastanawiasz się pewnie, skąd ten pałac, skoro przed moim nazwiskiem nie ma „oth”? Jak człowiek z ludu zdołał wspiąć się tak wysoko? Spokojnie, dziecko, wcale mnie nie obraziłaś. Widzisz… Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Tak się po prostu złożyło. Lubię myśleć, że taka była Jego wola, ale to aroganckie, więc… Przytłaczające, czyż nie?

— Przytłaczające, panie?

— To wszystko. — Machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. — Potrafi być przytłaczające dla kogoś, kto nie przywykł do oglądania świata z góry, z wysokości czwartego piętra. Wysokość powoduje, że wszystko wydaje się małe, a przez to ogromne. Z wyjątkiem nas samych. My sami wydajemy się sobie ogromni, więc mali.

— Tak, Wasza Świątobliwość — odparła, choć nie do końca rozumiała. Ona nigdy nie zdawała się sobie „ogromną”.

Żachnął się.

— Świątobliwość. Ba! Opiekun Imienia to Jego Świątobliwość. Zna on Imię Boga, a więc dostępuje go bezpośrednio. Częściowo przynależy do świata duchowego, stąd „Świątobliwość”. Ja, dziecino, jestem Metropolitą Aazh, zwykłym krzewicielem wiary, kaznodzieją sprawującym pieczę nad innymi kaznodziejami. Więc nie dość, że nie musisz się do mnie tak zwracać, to wręcz ci nie wolno.

— Przepraszam, mój panie… Ja tylko… Nasz krzewiciel zawsze mówił, że…

— Arogancja, dziecko. Arogancja jest bodaj najgorszym z grzechów, bo zapuszcza korzenie nawet w Kościele, wśród tych, którzy mają strzec świata przed grzechem. — Zamilkł na chwilę, wpatrując się w horyzont. — Powiedz mi… Jak sądzisz, dziecko, czy arogancją jest wiara, iż wiemy lepiej od innych, co jest dla nich najlepsze?

Czuła, że powinna mu odpowiedzieć, ale nie umiała.

On jednak niezrażony mówił dalej.

— Nie. Oczywiście, że nie wiesz. Masz ten przywilej, że nie musisz wiedzieć, nie musisz się nawet nad tym zastanawiać…

— To po co zadajesz biednej dziewczynie retoryczne pytania, Kai?

Z sali wyszedł kolejny duchowny, znacznie młodszy i przystojniejszy.

— Vheroon. Myślałem, że już wyszedłeś — odparł starszy mężczyzna z wyraźnym zakłopotaniem.

— Dlatego w końcu pojawiłeś się na własnym przyjęciu? — zapytał ze śmiechem drugi krzewiciel. — Unikasz mnie?

Kai rzucił rudowłosej dziewczynie przepraszający uśmiech.

— Biegnij już, dziecino. No, już.

Dygnęła szybko obu duchownym i uciekła do środka, wpadając na stojącego w drzwiach wysokiego mężczyznę otulonego czarnym płaszczem z kapturem.

— Przepraszam… — szepnęła jeszcze, wymijając go.

— Nie szkodzi — odparł.

Jeszcze długo czuła na plecach jego spojrzenie.

Imię Boga

Подняться наверх