Читать книгу Imię Boga - Michał Dąbrowski - Страница 8
Rozdział II
Оглавление…do komnaty, w której z sufitu zwisał olbrzymi gad ze skrzydłami. Pomieszczenia pełnego książek…
***
— I nic więcej? Czego chce? Dlaczego teraz? Gdzie go znaleźć? – Mikkel nie potrafił lub nie chciał ukryć zwątpienia w głosie.
– Nic więcej – potwierdził krótko Theagar obrócony do nich tyłem, zajęty mieszaniem bulionu w glinianym garnku nad paleniskiem.
– Prócz nadłamanej pieczęci – dodała Lori, zakręcając winem w kieliszku.
– Nie podoba mi się to – warknął Mikkel, nerwowo krążąc po maleńkiej kuchni kamienicy przy Ghadgertern. Jego staromodna zbroja podzwaniała i zgrzytała przy każdym ruchu. – Martias? Masz coś? Cokolwiek?
– Niefortunnie, wiem tyle co pan, panie son Svetlo. Nie indagowałem, lapsus ten naprawię.
Martias Danhall był człowiekiem niskiego pochodzenia. Bliskim najniższego z możliwych. Był dzieckiem Podmiasta, labiryntu wydrążonych w skale korytarzy, w których – jak szczury w wiecznym mroku – żyli ludzie nieposiadający nic oprócz szałasu ze śmieci. Martias jednak, w przeciwieństwie do przytłaczającej większości swych pobratymców, zdołał się z tej ciemności wyrwać i zrobić karierę u boku Theagara oth Loath.
Nosił się na bogato; tym razem miał na sobie wzorzystą kamizelę z brązowej skóry, a pod nią czerwono-złotą koszulę z motywami roślinnymi. Aby ukryć rzadkie kępki włosów na przypominającej trupią czaszkę głowie, nosił wytworny czerwony kapelusik, ozdobiony jaskrawym piórem jakiegoś egzotycznego ptaka. Mówiąc, dobierał słowa, które miały świadczyć o jego wykształceniu i obyciu. Często robił to niewłaściwie, więc Lori po prostu go nie rozumiała, nikt jednak nie zwracał mu na to uwagi. Podobnie jak nikt nie pytał o upiorne blizny po szyciu otaczające jego usta.
– Czy mamy cokolwiek, co potwierdzałoby jego tożsamość? Theagar, twój brat zginął dwadzieścia lat temu…
– Dwadzieścia jeden lat, trzy miesiące i cztery dni… – wtrącił Martias.
Mikkel ze zniecierpliwieniem machnął ręką.
– Nieważne! Dlaczego teraz? Theagar, twoje przesłuchania w komisji wywiadu zaczynają się dzisiaj i dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie pojawia się twój martwy brat?
– Być może… – zaczęła Lori, patrząc prosto w srebrne, nieludzkie oczy Mikkela, zdradzające jego ardońskie pochodzenie. – Być może właśnie dlatego. Wcześniej nie potrzebował naszej pomocy, a my nie potrzebowaliśmy jego. Wszystko się zmieniło, Mikkel. Jeśli on przez cały czas był na kontynencie…
– A może to pułapka?! Bo masz rację, wszystko się zmieniło! Jesteśmy nadzy, Loreanzza! Jesteśmy bezbronni! Przeklęte niech będą Anioły, czy to wszystko brzmi dla ciebie wiarygodnie?
– No cóż, jeśli dla ciebie coś brzmi niewiarygodnie, to z pewnością to oznacza, że autor listu jest kłamcą i oszustem – odcięła się. Unikał jej wzroku. Warczał na nią. To, co wydarzyło się między nimi poprzedniej nocy, było błędem. Zresztą nie pierwszym.
– Jedno „to” – poprawił ją z przekąsem srebrnooki Ardończyk. – „To z pewnością znaczy” albo „znaczy to z pewnością”.
– Aha… A wiesz, co znaczy „pieprz się”?! – syknęła, ale Mikkel tylko parsknął i pokręcił głową.
– Dość. Nie jestem idiotą – uciął Theagar spokojnie, ale stanowczo. – Tak. To jest niepokojące, to wszystko jest niepokojące. I właśnie dlatego się tym zajmiemy.
– Jak, Theagar? – westchnął po chwili Mikkel, klekocząc zbroją. – Nie wiemy nawet, od czego zacząć.
– Wiemy – stwierdziła Lori. – Pieczęć była nadłamana, ktoś usunął z niej kamień. Według listu ten kamień, szmaragd, to Oko Lwa z rodowego pierścienia oth Loath. Jedno z dwóch. A my…
– A ja mam drugie – dodał Theagar, wciąż klęcząc przy swoim bulionie, jak gdyby cała ta rozmowa niewiele go obchodziła, Lori znała go jednak zbyt dobrze. – Ojciec dał mi kamień, gdy opuszczałem dom. Identyczny w każdym calu.
– Ktokolwiek ukradł kamień z pieczęci, będzie próbował go sprzedać. Szmaragdem brzucha nie napełni – ciągnęła Loreanzza. – Znajdziemy kamień, odszukamy złodzieja, a w końcu i Enrosza.
– Chybko przygotuję repertorium lokalnych paserów. – Martias wygiął swoje chude ciało w egzaltowanym ukłonie.
– Rozumiem. – Mikkel pokiwał w końcu głową i kilkakrotnie przesunął dłonią po swoich krótkich, metalicznych włosach. – I nic, co powiem, nie zmieni twojego zdania?
– Nie, Mikkel. Nie tym razem. Muszę wiedzieć – odparł Theagar, nareszcie podnosząc się znad paleniska i zwracając oczy w ich stronę. – Dobrze wiesz, że muszę wiedzieć.
Ardończyk pokiwał głową.
– Zajmę się wszystkim. Ty tymczasem zajmij się komisją.
– Dziękuję, przyjacielu. – Theagar uśmiechnął się blado. – Nigdy go nie poznałem, wiesz? Wymieniliśmy kilka listów, gdy był jeszcze chłopcem. Znałem jego matkę, byłem na ślubie. Pełną gębą Berżka, z klanu wilka z Eragh. Rude włosy, zwierzęce skóry, naszyjniki z kości… Przywiodła całe stado szamanów i wiedźm, a chleb i wino przyjęła podobno na długo po ślubie. Ojciec pisał, że Enrosz był jej odbiciem, te same berskie włosy, te same rysy, twardy jak kamień. Mój brat, Bergh. Jeśli jest szansa, choćby… Chciałbym go zobaczyć, nim umrę. Lori?
– Tak?
– Sean es’ease avarre. Thenna?
– Thenne – odparła cicho, po czym szybko osuszyła kieliszek wina.
***
Gabinet Thanila byłby przestronny, gdyby nie był tak zagracony. Pod ścianami stały regały pełne zwojów i książek, szklanych słojów wypełnionych zakonserwowanymi zwierzętami i roślinami, suszonymi ziołami i sproszkowanymi minerałami. Obok nich były przyrządy chirurgiczne i balwierskie oraz przeróżne wynalazki i cuda nowoczesnej techniki, ściągane przez aharańskiego lekarza z najdalszych zakątków znanego świata. Pod łukowatym sufitem podwieszone były modele maszyn latających i wypchane zwierzęta – największe z nich, pustynny krokodyl z ojczyzny Thanila, mierzył trzy metry od czubka wydłużonego nosa do końca cienkiego, płaskiego ogona.
Ethon, wkraczając do gabinetu swojego mistrza, zawsze odnosił wrażenie, że wciska się do ciasnej komórki na rzeczy przedziwne, niedziałające i do niczego niepotrzebne. Do tego wciąż bolała go głowa, a w pomieszczeniu było gorąco i duszno.
– Jesteś spóźniony – stwierdził Thanil, nie podnosząc głowy znad leżącego na stole pergaminu, zapisanego pismem w alfabecie aharańskim. Nie był sam. Przy dużym oknie, z okrągłych płytek kolorowego szkła łączonych ołowiem, stał mężczyzna w czarnym habicie duchownego, zdobionym zielonymi nićmi na znak statusu członka Kolegium, grupy najwyższych dostojników Kościoła Jedynego Boga.
– Wiem, przepraszam – odparł Ethon, zamykając za sobą drzwi gabinetu. – Nie mogłem się przebić przez Rzemieślniczą…
– Coroczny targ na świętego Boravida, na Nowym Rynku. I zamknięty do remontu most zachodni – odparł mężczyzna w habicie, podczas gdy Thanil nawet nie podniósł wzroku znad czytanego przez siebie tekstu.
Ethon nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Dotarłeś jednak w końcu – pomógł mu Thanil.
– Musiałem zejść do Podmiasta, Bóg Jedyny raczy wiedzieć, kiedy to się rozładuje… – Nie ugryzł się w język wystarczająco szybko. Inwokowanie Boga było grzechem. Ethon spojrzał, lekko spłoszony na stojącego przy oknie kolegiata, ten jednak sprawiał wrażenie, jakby wcale tego nie usłyszał.
– Gdzie Lheiam? – zapytał Thanil, zwijając pergamin. Ethon wzruszył ramionami.
– Nie wiem, chyba ma dziś dyżur w pracowni.
– Ty miałeś dziś dyżur w pracowni. – Thanil poprawił go spokojnie, długimi palcami gładząc swoją spiczastą czarną brodę, poprzetykaną cienkimi pasemkami siwizny. Nie patrzył już na swojego ucznia, wzrok skierował na podwieszonego pod sufitem aharańskiego krokodyla. – Ethon, to jest kolegiat Vheroon. Vheroon, oto mój uczeń, Ethon oth Oehrlingen.
– Miło mi poznać! Wiele o tobie słyszałem, Ethon. – Duchowny odwrócił się od okna i sprężystym krokiem podszedł do młodego lekarza, już w połowie drogi wyciągając do niego dłoń. Był zaskakująco młody jak na kolegiata. Nie mógł mieć więcej niż czterdzieści lat. Przystojny, na ile Ethon potrafił to ocenić. Gładko ogolona twarz, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, czarne, miejscami błyskające srebrem włosy. Przywodził na myśl marmurowe posągi herosów z czasów Pierwszego Imperium z galerii uniwersyteckiej. Młody lekarz z pewnym wahaniem przyjął wyciągniętą dłoń, obyczaj nakazywałby mu raczej paść na kolana i ucałować czubki palców Vheroona.
– Jestem zaszczycony, kolegiacie – odpowiedział. Duchowny zrobił zgorszoną minę i machnął lekceważąco ręką.
– Proszę, mów mi Vheroon. Zostawmy tytulaturę dla ludu. Już od dawna pragnąłem cię poznać. To ty jesteś autorem naszej najnowszej koncepcji eksperymentalnej? – Ethon pobladł. Spojrzał w stronę Thanila, który, jak gdyby nigdy nic, przeglądał kolejne pergaminy. Vheroon zauważył zdenerwowanie rozmówcy i roześmiał się. – Spokojnie, panie oth Oehrlingen! Jestem jednym z mecenasów pańskich eksperymentów, przyjacielem, nie wrogiem!
– Vheroon jest głęboko zainteresowany rozwojem nauki. W szczególności interesuje go alchemia, ale nie szczędzi nam też pomocy w kwestiach związanych z medycyną – dodał Thanil.
– Chemia, nie alchemia – sprostował z uśmiechem Vheroon. – Nie zajmuję się poszukiwaniem kamienia filozofów, nie próbuję zamieniać żelaza w złoto i posługuję się metodą naukową, a nie magią i ezoteryką. Thanil dobrze o tym wie, ale najwyraźniej nie potrafi się powstrzymać przed lekkim ośmieszeniem mnie.
– Vheroon ma dla ciebie dobre wieści, młody człowieku. – Aharańczyk zmienił temat.
– Doprawdy?
Kolegiat energicznie pokiwał głową.
– Ach! Otóż udało mi się wreszcie uzyskać dla was nowy obiekt badawczy. Zdaję sobie sprawę, iż długo to trwało, ale…
– Ty? Ty jesteś „źródłem”? – wypalił Ethon tak zdumiony, że zupełnie zapomniał o formach grzecznościowych.
– Jednym ze źródeł. – Mrugnął porozumiewawczo. – W każdym razie czas oczekiwania się skończył! Już dziś możecie odebrać obiekt, a ja zrobię, co w mojej mocy, aby podobne… przestoje się nie powtórzyły. – Vheroon mówił z tak zaraźliwym entuzjazmem, że Ethon od razu poczuł nić porozumienia z tym dziwnym, pełnym naukowej pasji kolegiatem. – Kwestie finansowania omówisz, jak rozumiem, ze swoim przyjacielem? – rzucił duchowny, tym razem do Thanila, który w odpowiedzi skinął głową.
– Oczywiście – odparł Aharańczyk. – Ty tymczasem dowiedz się, dlaczego cena poszła w górę. Mój przyjaciel jest hojny, ale jego hojność ma swoje granice.
– Czy dane mi będzie poznać kiedyś twojego hojnego przyjaciela? – zapytał Vheroon z kwaśnym uśmiechem.
– Wątpię. Mój przyjaciel ceni sobie anonimowość, podobnie jak ty.
– Ha! Cóż, niech i tak będzie. Pamiętaj jednak, że musiałem się zgodzić na wszczęcie przeciw tobie śledztwa w sprawie herezji, więc bądź ostrożny. Ethon, naprawdę, to zaszczyt cię poznać, widzę przed tobą wielką przyszłość. Błogosławione Imię Boga!
– Albowiem jest ono Tajemnicą – odparł Thanil.
Kolegiat skinął głową na pożegnanie, po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
– Kolegiat? Naprawdę? – wydusił Ethon.
Thanil uśmiechnął się lekko.
– Przyjaciół mam wielu i bardzo różnorodnych – odparł. – Tymczasem, wracając do Lheiama, bo nie chciałem o tym mówić przy naszym przyjacielu.
– Wiem, przepraszam. Poprosił mnie, żebym go zastąpił. Uznałem, że…
– Źle uznałeś. Lheiam musi się nauczyć, że sympatie, antypatie i rodzinne swary nie mogą dyktować lekarzowi, kogo będzie leczył. Pomocy udzielić musimy każdemu. Tym, których kochamy i tym, których nienawidzimy. Lekarz nie ma swobody, jaką dysponuje wielu innych. Spoczywa na nas odpowiedzialność za ludzkie życie.
– Rozumiem, ale to nie do końca tak… Lheiam nie chce tylko widzieć swojego ojca. Przecież nie zostawił Thei bez pomocy, tylko poprosił mnie, abym go zastąpił…
– A gdybyś odmówił?
– Gdybym odmówił, zrobiłby to, czego nas uczyłeś. To, co do niego należy.
– Właśnie. Tymczasem, skoro ty wyręczyłeś go od tego, jakże ciężkiego zadania, czyli spotkania z ojcem i siostrą, Lheiam nie robi tego, co do niego należy. Utrwala złe nawyki, które staram się wyrugować. Odwiedzamy dziś zresztą nie tylko Eicków. Bhegdanowie, chociażby. Khalea Bhegdan bardzo lubi Lheiama, jego obecność jej pomaga. Tymczasem on przedłożył wygodę nad komfort swoich pacjentów. Następnym razem odmów, Ethon. Niech twój przyjaciel robi, co do niego należy.
Młody lekarz skinął głową. Rozumiał Lheiama doskonale, ale rozumiał też argumentację Thanila. Aharańczyk był ich mistrzem, jego wola winna być dla nich prawem. Ethon tak bardzo zżył się z nim, że myślał o nim jak o przyjacielu, a nie przełożonym. Czasem potrzebował przypomnienia.
– Wiem, przepraszam. To się więcej nie powtórzy.
Przez chwilę milczeli. Thanil z zamyśleniem wpatrywał się w drobinki kurzu tańczące w wąskich smugach słonecznych promieni, wpadających do pomieszczenia przez płytki okien.
– Dlaczego ten kolegiat… – zaczął Ethon.
– Vheroon – przypomniał Aharańczyk.
– Dlaczego kolegiat Vheroon powiedział, że to „zaszczyt mnie poznać”?
– Połechtał twoją próżność? – zapytał Thanil, uśmiechając się kącikiem ust.
– Trochę – przyznał młody lekarz. – Nie sądziłem, że tacy ludzie wiedzą o moim istnieniu.
– Wiedzą. Wiedzą bardzo dobrze. Narobiłeś trochę szumu, choćby rozprawą o grzybach yrthni. Ma to swoje dobre strony, ale i złe. Vheroon jest człowiekiem bardzo uważnie śledzącym wszystko, co dzieje się w naukach, to jego pasja. Znamy się od dawna i jest jednym z niewielu ludzi, którzy dokładnie wiedzą, jaki jest twój wkład w niektóre „moje” opracowania. Już od jakiegoś czasu nalegał na spotkanie z tobą.
– Jednej rzeczy nie rozumiem… Jeśli mamy po naszej stronie członka Kolegium, jeśli Cesarz sprzyja rozwojowi nauk medycznych, jeśli Opiekun Imienia zgadza się w tej kwestii z Cesarzem…
– To dlaczego musimy kryć się z naszymi badaniami głęboko pod ziemią, dlaczego twoje wyniki prezentujemy pod moim nazwiskiem, dlaczego nie wolno nam się zdradzić z metodami, które stosujemy i nie możemy zastosować takich, jakie byśmy chcieli? Dlaczego, wreszcie, wysyłany jesteś na przymusowe wykłady, które znasz na pamięć i odbierają ci wynagrodzenie?
– W skrócie – roześmiał się Ethon.
– Dlatego, że jeden kolegiat to nie Kolegium. Dlatego, że jego pozycja, a nawet życie byłyby zagrożone, gdyby jego udział w naszych badaniach wyszedł na jaw. Dlatego, że Cesarz gra w niebezpieczną grę z Kościołem i własnym ludem, który nie rozumie wielu jego idei. Dlatego, że Asghar Oestaus, Pheomold i Vheroon nie są wieczni. Dlatego wreszcie, że nawet tak otwarty Cesarz jak Oestaus mógłby nie zaakceptować wielu z naszych działań, nie wspominając już o Jego Świątobliwości Pheomoldzie IX.
Zaległa długa cisza. Ethonowi robiło się coraz bardziej gorąco. Miał już dość dusznego, zakurzonego gabinetu, a ból głowy nie przestawał go męczyć.
– Możemy już iść? – zapytał w końcu.
Thanil skinął głową w zamyśleniu. Wreszcie wstał z obitego żółtym suknem fotela, przeciągnął się i poprawił złocistą szatę, po czym ruszył w stronę drzwi, kuśtykając lekko i wzbijając tumany kurzu swoim ciężkim, aharańskim płaszczem pustynnym.
***
Pod szyldem z wyblakłym napisem „Różne Różności u Wenckla”, tuż obok drzwi do pasera, siedział na ulicy mężczyzna w brązowej tunice i nachalnie się w nią wpatrywał. Gdy przeszła obok, uśmiechnął się, odsłaniając łańcuch przeżartych zgnilizną zębów, i włożył prawą rękę w luźne, związane sznurem spodnie, wykonując oczywiste ruchy.
Żołądek podszedł Lori do gardła. Weszła do środka, słysząc jeszcze z ulicy pojękiwania mężczyzny. Nad drzwiami zadzwonił mały dzwoneczek.
– Już, już, już, już, już, już, już… – Gdzieś w głębi lokalu rozległ się głos pasera, nadający litanii „już ów” melodyjkę popularnej karczemnej przyśpiewki, która znana była też w Tirrei.
Sklep u Wenckla mieścił się w wąskiej, podłużnej izbie, zastawionej labiryntem szaf i półek, na których stały, bez żadnego wyraźnego porządku, najróżniejsze przedmioty. Były tam słoiczki ze starannie naklejonymi papierowymi etykietkami, głoszącymi np. „Niezawodny środek na przyrost penisa” czy „JESZCZE LEPSZY najlepszy środek na porost włosów”.
Była biżuteria: pierścionki, kolczyki, naszyjniki i ozdobne puzderka na nią, a zaraz przy nich pęki suszonych ziół i części ciała zwierząt, jak choćby królicze uszy, które, a jakże, rzekomo leczyły dolegliwości żołądkowe.
Były wreszcie święte obrazki i relikwie, też okraszone hasłami typu „Puzderko z włosami świętego Khada: Doskonałe na porost włosów i dolegliwości żołądkowe”.
„No proszę, dwa w jednym”.
Wreszcie z ciemności panującej w głębi pomieszczenia wychynął niski, tłusty mężczyzna z imponującym wąsem i równie imponującą łysiną nad krzaczastymi brwiami.
– Czym mogę służyć jaśnie wielmożnej pani? Zaproponowałbym eliksiry miłosne, ale tak pięknej damie pewnie niepotrzebne, no nie? – roześmiał się rubasznie tłuścioch. Przynajmniej handlarze przypominali tych w Republikach.
– Słusznie, eliksirów miłosnych nie potrzebuję – odparła Lori, udając zainteresowanie jakimś marnie wykonanym naszyjnikiem, wysadzanym czymś, co miało uchodzić za granaty. – Interesują mnie kamienie.
– Ach, to doskonale szanowna pani trafiła, doskonale! Nikt w Aazh nie ma tak znakomitego wyboru drogich kamieni jak stary Wenckl! Nikt, powiadam! O! Ten naszyjnik, który tak się spodobał na przykład! To jest naszyjnik wykuty przez karłów w górach czarnych, hen, hen, daleko na południu! Należał niegdyś do księżniczki, która dostała go od elfiego księcia, co go zła wiedźma…
– Panie Wenckl… – Lori przewróciła oczami. – Bardzo proszę…. Nie jestem idiotką. Nie do mnie z karłami, elfami, wiedźmami i księżniczkami, jasne?
– Ekhem… Tak, tak… Oczywiście… Po prawdzie to ten naszyjnik nie jest wart pani uwagi, tak między nami. Ale, ale! Co powiedziałaby szlachetna pani na takie cudeńka? – Wenckl wtłoczył z trudem swoje wielkie cielsko pomiędzy jedną z szaf a kontuar, na którym leżały przeróżne błyskotki i dziwnie wyglądające instrumenty, po czym wyciągnął sporą skrzynię, wolną ręką odgarnął mechaniczne dziwactwa z lady i ustawił na niej kufer. – Tutaj mamy, powiem szczerze szlachetnej pani, bo widzę, że ze znawcą mam do czynienia, kamyki jakości światowej, światowej naprawdę!
Otworzył skrzynię, w której na ciemnozielonym suknie spoczywało kilkanaście ładnych i dobrze skrojonych kamieni. Najwięcej było rubinów, bardzo popularnych wśród klienteli Wenckla, ale były też szafiry, jeden całkiem ładny brylant i dużo taniego, powszechnie występującego w Rheinaazh, painitu. Ani jednego szmaragdu.
– I co? Widzimy coś interesującego? Czarna czerwień painitu wspaniale podkreśliłaby egzotyczną urodę szlachetnej pani! A może interesują nas diamenty, hę? Mam jeszcze kilka, dla wyjątkowych klientów, na zapleczu. To, co tu widzimy, to nie wszystko, o nie!
– Interesują mnie szmaragdy. Prawdziwe, a nie kamyki udające szmaragdy – oznajmiła Lori nieco zrezygnowanym tonem. Wyglądało na to, że będzie musiała szukać dalej.
Oczy Wenckla rozszerzyły się wyraźnie i zatrzepotał wąsem.
– O, o, ooooch! To doskonale pani trafiła! Szmaragdy co prawda teraz nie w modzie, bo to jesień idzie, a jesienią szmaragdy nie są takie popularne, ale tak się akurat składa, że zakupiłem jeden piękny, choć nie przesadnie duży, ledwie kilka dni temu… Piękny szmaragd, piękny doprawdy! Szanowna pani raczy chwilę poczekać, chwileczkę tylko, zaraz przyniosę – zagulgotał rozradowany, po czym gnąc się w ukłonach, ruszył tyłem ku ciemności, z której wcześniej wychynął. Lori rozpięła kilka guzików dubletu i z wewnętrznej kieszeni wyjęła Oko Lwa. Szmaragd Enrosza powinien być identyczny. Przyjrzała się uważnie niewielkiemu zielonemu kamykowi.
Po chwili usłyszała ciężkie kroki i sapanie Wenckla. Zamknęła szmaragd w dłoni.
– O! O! O! Niech szanowna pani tylko spojrzy, jakie cudeńko, jakie piękne, jak się błyszczy pod światło, niechaj pokażę panience…
– Mogłabym? – Uśmiechnęła się niewinnie do tłuściocha. Zmierzył ją spojrzeniem. Nie mógł nie dostrzec szabli wiszącej u jej pasa, najwyraźniej jednak uznał, iż Lori nie zrobi z niej użytku. Ponownie zatrzepotał wąsami.
– Ależ oczywiście, oczywiście, szanowna pani, proszę uprzejmie…
Wiedziała, gdy tylko kamień wylądował w jej dłoni. Były identyczne. W każdym calu, doskonałe kopie. A więc wreszcie go znalazła. Straciła rachubę, ile takich lokali już odwiedziła. O wiele za dużo.
– Mogłabym wiedzieć, skąd pochodzi kamień?
– Ależ oczywiście! Wydobyty w Wolnych Księstwach, nie pamiętam niestety, w którym konkretnie, tyle tego jest, tam każda mieścina się od razu księstwem zowie, ha, ha! – Wenckl roześmiał się głośno z własnego żartu.
– Nie o to pytam. Od kogo go pan kupił?
– O, nie, bardzo mi przykro, szanowna pani, ale dobry handlarz nigdy nie zdradza swoich źródeł! Następnym razem poszłaby pani bezpośrednio do sprzedawcy, a ja z czegoś żyć muszę! – Choć szeroki uśmiech nie schodził z nalanej twarzy pasera, widziała, że pytanie wzbudziło jego niepokój. Przeczuwał, do czego prowadziło. Dalsza gra nie miała sensu, a nawet jeśli, ona nie miała już na nią ochoty.
– Kto ci sprzedał ten szmaragd, Wenckl? – Oba kamienie schowała w kieszeni dubletu.
– Ekhem… – Handlarz kaszlnął nerwowo. – Tożsamości moich dostawców nie zdradzam klientom nigdy, jak już mówiłem. Mógłbym… Mogłaby szanowna pani zwrócić mi kamień? Teraz, jeśli łaska?
– Nie, Wenckl. Nie mogłabym. Spędziłam o wiele za dużo czasu, szukając go. Zapłacę ci, oczywiście, ale muszę wiedzieć, kto ci go sprzedał. Za tę informację jestem gotowa zapłacić jeszcze więcej, bo imię twojego złodzieja interesuje mnie bardziej niż sam szmaragd.
– Ha! Bzdura! Bzdura, kobieto! Wszystkie moje dobra pochodzą ze źródeł legalnych! Legalnych, mówię! – Uprzejmość Wenckla także już się wyczerpała, a jego wielka, tłusta gęba poczerwieniała tak, że przypominała nieudolnie podrobione granaty z naszyjnika.
– Jestem pewna – stwierdziła zimno Lori. – Wenckl, chcę wiedzieć, kto sprzedał ci ten kamień. Ile zapłaciłeś? Grzywnę? Pół grzywny?
– Nie twój zasrany interes, kobieto! Oddawaj szmaragd i wynocha z mojego sklepu! Wynocha, rzekłem!
– Zapłacę ci pięć grzywien za kamień i informację. To moja pierwsza i ostatnia propozycja. Jeśli na nią przystaniesz, będziesz, tak na oko, bogatszy o cztery grzywny. Jeśli nie, będziesz biedniejszy o kilka, podobno ważnych dla mężczyzny, części ciała. W końcu i tak powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć. To jak będzie? – wycedziła Lori, chwytając pasera za poły przepoconej lnianej koszuli i zbliżając twarz do jego twarzy. Zionął czosnkiem, alkoholem… I strachem. Bali się jej tutaj. Znacznie bardziej, niż w Tirrei.
– Ja… Tu chodzi o reputację… Aaaa! – zakwiczał Wenckl, gdy poczuł chłód ostrza przy swoim kroczu. – Dobrze! Powiem! Wszystko powiem!
– Więc mów! – Przycisnęła nóż mocniej.
– Khari! Chłopak nazywa się Khari, moja matka była stryjeczną ciotką jego… Nie pamiętam zresztą! Zabierz ten nóż! Przecież mówię, mówię na Aniołyyyy!
– Nie drzyj się. Jeszcze nie skończyliśmy – wyszeptała Lori. – Gdzie go znajdę?
– A bo ja wiem? Na imię Boga Jedynego, wszechmogącego, miłosiernego, zabierz nóż! Zabierz nóż! Nie wiem, nie mam pojęcia!
– Mało wiesz, Wenckl. Za mało, żeby zarobić… A jak nie złoto, to…
– Nie! Czekaj! On czasem pracuje dla Jhannika! Jhannik może wiedzieć!
– Zaczynam się niecierpliwić, Wenckl. Jaki Jhannik?
– Jhannik Appel. Ze Starego Portu. Sprawy załatwia. Filantrop, mówią, ale on taki filantrop jak ja cesarzowa Eil’ellanu… Mieszka przy dawnej Złotnickiej, nie pamiętam, gdzie dokładnie, ale przy dawnej Złotnickiej!
– Dobra, Wenckl. Jeśli twój Jhannik nic na ten temat nie wie, to ja tu wrócę, rozumiesz? I wtedy nie będę taka uprzejma.
Paser pomachał gorączkowo głową na znak, że owszem, rozumie. Puściła go, a nóż błyskawicznie zniknął we wnętrzu rękawa. Wenckl osunął się na podłogę. Lori stanęła nad nim i sięgnęła po sakiewkę.
– Słowo się rzekło. Twoje trzy grzywny. – Rzuciła mu złote monety, które potoczyły się z brzękiem po podłodze.
– Miało być pięć… – wysapał Wenckl.
– Miało być. Zanim musiałam wyciągnąć nóż.
Wyszła ze sklepu i odetchnęła głęboko.
Mężczyzna siedzący pod szyldem „Różne różności u Wenckla” zniknął. I dobrze. Sean es’ease avarre.
***
Wykończoną drewnem komnatę sypialną Khalei Bhegdan wypełniała trudna do zniesienia mieszanka woni potu, odchodów i lawendy. Pęki suszonego ziela wisiały pod zdobnym ornamentami sufitem, wypełniały wazony z tenejskiego szkła na szafkach, komodach i stoliku z ciemnego, ciężkiego drewna, importowanego z dalekiego południa, ale nic nie mogło zamaskować smrodu, który wnikał głęboko w grube, zielone sukno pokrywające ściany i zdobione złotą nicią, zielone kotary odcinające dostęp światła i powietrza do sypialni.
Ethonowi żołądek podchodził do gardła. Thanil tymczasem, z absolutnym spokojem i zatroskanym wyrazem twarzy, przysiadł na ogromnym łożu pani Bhegdan i delikatnie ujął miękką, tłustą i wilgotną od potu dłoń.
– I jak się pani dziś czuje? Wygląda pani lepiej, rumieniec na twarz wrócił, nieprawdaż, Ethon?
Młody lekarz ledwie powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. „Rumieniec wrócił…” Khalea Bhegdan wyglądała dokładnie tak samo, jak zwykle, jak za każdym razem, czyli jak osoba, która nie wstawała z łóżka od niemal roku, gdyż najzwyczajniej w świecie jej nogi z najwyższym trudem mogły unieść zwaliste cielsko.
– Tak, zdecydowanie lepiej – odparł mimo wszystko, z uśmiechem, który miał wyglądać na szczery i niewymuszony.
Dom Handlowy Bhegdan, szósta co do wielkości kompania handlowa w mieście, był ważnym darczyńcą na rzecz Szpitala Uniwersyteckiego, a faktem powszechnie znanym było, iż choć oficjalną władzę w kompanii sprawował mąż pani Bhegdan, Abia, jego kontrola nad przedsiębiorstwem ograniczona była do przekazywania poleceń żony.
– Jestem po prostu… – Khalea Bhegdan zaczęła teatralnym szeptem, aby po dwóch słowach zrobić przerwę na długie, donośne ziewnięcie – …taka zmęczona… Panie doktorze, pan doktor to nawet nie wie, jak ja cierpię…
– Wczoraj w nocy spać nie mogła, kruszynka, bo wysypka się pojawiła na… Wiedzą panowie… – Niski, żylasty Abia Bhegdan stał w progu, jak gdyby bał się, że nienasycona żona go pożre, i niespokojnie miętosił kapelusz w dłoniach, szukając odpowiedniego słowa. – Na zadku – zdecydował w końcu, bardzo zadowolony z wyboru, co niestety doprowadziło do tego, że Ethon nie zdołał powstrzymać kolejnego parsknięcia śmiechem.
– Przepraszam najmocniej… – Młody lekarz starał się zamaskować śmiech kaszlnięciem. – Duszno tu u pani, pani Bhegdan, może byśmy przewietrzyli troszkę? Powietrza czystego byśmy wpuścili, słońca tak ładnie świecą, a wkrótce jesień będzie…
– No właśnie, słońca mnie rażą, wie pan, panie doktorze… Oczy mi rażą i pocę się wtedy strasznie, o, o tak się pocę! – Khalea zrezygnowała już z teatralnego szeptu osoby umierającej, zastępując go egzaltowanym krzykiem. – I ta wysypka, to, mój mąż to się niefortunnie wyraził, jak to on. Głupich nie sieją, się kiedyś mówiło, pan nie pamięta, bo pan młody. Idź ty! Idź, idioto! Pójdziesz, doktorom nie pozwalasz pracować, ty mnie do grobu chcesz wpędzić, ty!
– Dobrze, kruszynko… Jakbyś czegokolwiek potrzebowała…
– A pójdziesz ty, jak będę potrzebowała, to będę! Pójdziesz! – Gdy tylko drzwi zamknęły się za Abią, pani Bhegdan wróciła do swojej wysypki. – No i mnie drapie, proszę szanownego doktora, drapie i przestać nie chce, a ja spać nie mogę ani ułożyć się wygodnie, bo ciągle drapie…
– A co z tym powietrzem? Wpuścimy trochę? – Ethon nie dawał za wygraną.
Thanil skinął głową.
– Rozumiem… Mam jednak propozycję. Rozumiem, że światło razi panią, to się często zdarza osobom chorym. Natomiast ja, szanowna pani, będę musiał dobrze zobaczyć tę wysypkę. I nocnik dobrze by było opróżnić, bo jak go zostawimy, to zalęgnie się złe powietrze i może się pani pogorszyć, a tak ładnie pani już zdrowieje. – Aharańczyk mówił, a pani Bhegdan kiwała głową coraz gorliwiej.
– Panowie doktorzy wiedzą najlepiej, otwierać te okna, otwierać, skoro to pomoże, to ja przecierpię. Ja przyzwyczajona już do cierpienia jestem. Całe życie, powiem panom, całe życie człowiek cierpi…
Otrzymawszy pozwolenie, Ethon odsunął ciężkie, zielono-złote kotary, wstrząsając przy tym tumany kurzu, po czym otworzył na oścież okiennice i z radością złapał haust powietrza. Owszem, powietrze Aazh także śmierdziało wszystkim, co tylko kiedykolwiek Bóg Jedyny łaskawie obdarzył smrodem, ale i tak było czystsze. Odetchnąwszy głęboko, Ethon podszedł do łoża, na którym Khalea Bhegdan niestrudzenie rozprawiała o swoim cierpieniu, a Thanil, wciąż trzymając ją za rękę, kiwał miarowo głową z pełnym troski zrozumieniem.
– Pani Bhegdan, przepraszam najmocniej, gdzie pani trzyma nocnik? Z której strony?
– A nocniki to dwa z prawej i dwa z lewa. O tu, tu, tak jest… No więc, panie doktorze, proszę mi powiedzieć prawdę, czy ja umieram?
– Ależ nie, pani Bhegdan, oczywiście że nie, nie dopuścimy do tego… – uspokajał Thanil.
Khalea Bhegdan nie była w zasadzie chora, więc nie bardzo mogli ją leczyć. Dietę zapisali już dawno, na tyle dawno, że ewidentnie jej nie przestrzegała. Miała wstawać i chodzić po sypialni, siedzieć zamiast leżeć, ale oczywiście, na co wskazywała wysypka i odleżyny, nie robiła tego. Miała dbać o higienę, regularnie opróżniać nocnik – rzecz jasna nie sama, tylko zlecić to służbie – ale nawet tego zrobić nie chciała, bo naczynie, które Ethon niósł w stronę okna, na pewno nie było opróżniane w ciągu ostatniej doby, a może i dwóch. Khalea Bhegdan ciężko pracowała na to, aby przedwcześnie umrzeć. A jednak żyła i biorąc pod uwagę sytuację, była w nie najgorszym stanie.
– Uwaga tam na dole, nocniiiik! – zawołał Ethon, wylewając cuchnącą zawartość miedzianego naczynia przez okno.
– Co?! Noż kurwa! – Wrzask z ulicy wskazywał, iż nie wszyscy zastosowali się do ostrzeżenia.
– Krzyczałem, że nocnik! – zawołał Ethon do jegomościa ubranego w czerwono-zielony płaszcz i takiż dublet, który podskakiwał na ulicy, miotając teraz wściekle przekleństwami i próbując zetrzeć z siebie zawartość nocnika.
– Chamie ty, co to ma znaczyć, ja tu idę! Co za „krzyczałem”? Ja ci zaraz krzyknę, wypierdku jeden, gównem po mnie? Gównem? Ja szlachta jestem, wypierdku!
Ethon ograniczył się do popularnego w północnym Rheinaazh wulgarnego gestu wykonywanego małym palcem lewej ręki, po czym ruszył po drugi z czterech nocników.
– A jak z dietą, pani Bhegdan? – zagadnął Thanil. – Jakieś problemy? Jak apetyt?
– Źle, doktorze, oj źle… Oj, ja nic już nie jem… Nic zupełnie…
Ethon pokręcił głową i wymienił spojrzenie z Thanilem.
– Spróbujemy czegoś, to powinno pomóc… Jest takie ziele, którego pani jeszcze nie zażywała i…
– A jak smakuje to ziele? – Pierwsze pytanie pacjentki. „Jak smakuje”?!
„Gorzkie jest, na litość anielską!”
– Jest całkiem znośne… – Thanil przyszedł z pomocą.
– Och, no dobrze, dobrze, zrobię wszystko, co panowie doktorzy powiedzą…
***
Ulica Złotnicka była, wedle opowieści Martiasa, jedną z bogatszych i piękniejszych ulic starego Aazh, miasta przytulonego do morskiego wybrzeża. Jak wskazywała nazwa, była wówczas siedzibą cechu złotników, miejscem ekskluzywnym, gdzie chcieli mieszkać bogatsi członkowie patrycjatu i byli gotowi słono za to zapłacić. Szeroka, przynajmniej jak na warunki starego Aazh, kamienice wysokie na dwa, a nawet i trzy piętra, udekorowane malowidłami ściennymi, płaskorzeźbami i reliefami, z oknami ze szkła. Było gwarno i kolorowo, tak jak Rheinaazhyjczycy lubią.
Potem jednak Aazh stało się stolicą odbudowanego z gruzów Cesarstwa. Miasto rosło w oszałamiającym tempie, a tymczasem morze cofało się powoli, acz nieubłaganie, aż port morski stał się bezużyteczny. Żegluga i handel przeniosły się do nowego, rzecznego portu. Stary Port powoli umierał, a chwała ulicy Złotnickiej przeminęła bezpowrotnie. Z czasem kamienice utraciły swoje żywe barwy i popadły w ruinę. Malowidła wyblakły, płaskorzeźby się kruszyły, szklane okna nie miały już szyb. Nie było feerii barw, pozostała jedynie brudna szarość, a gwar zmienił się w zawzięte milczenie tych, którzy żyli wśród ruin dawnej świetności.
Lori potrafiła sobie wyobrazić Złotnicką taką, jaką była sto pięćdziesiąt, dwieście lat temu. Potrafiła dostrzec wyblakłe kolory, wyostrzyć je i ujrzeć zarysy malowideł. Dostrzec nawet szyldy warsztatów złotniczych wiszące nad portalami zrujnowanych kamienic. Potrafiła. Dało się.
Mimo wszystko widziała jednak to, co widziała. I nienawidziła tego miasta.
Jhannik Appel, mecenas i filantrop, dobrodziej Starego Portu, miał reputację człowieka, który poświęcił życie odbudowie tej dzielnicy. Wspierał nędzarzy, karmił głodnych, znajdował pracę tym, którzy jej nie mieli. Był tylko jeden problem. Nawet Martias nie mógł odgadnąć, skąd ów filantrop brał pieniądze na te wszystkie zbożne cele.
Appel – jako człowiek skromny i nieobnoszący się ze swym bogactwem – rezydował w jednej z częściowo odnowionych kamieniczek. Był to dwupiętrowy wąski budynek, nad którego portalem widniała płaskorzeźba przedstawiająca niegdyś pląsające aniołki. Z płaskorzeźby nie zostało wiele. Tu pulchna nóżka, tam skrzydełko. Co gorsza, niewiele zostało też z drzwi. Ktoś je wyłamał, i to dość niedawno. Stał przed nimi Strażnik Miejski w niebiesko-złotym płaszczu i kolczudze zarzuconej na żółtą koszulę. Długą halabardą zastawiał wejście do kamienicy. Na ulicy kłębił się niewielki tłumek obdartych mieszkańców, którzy szeptali do siebie z przejęciem.
Lori westchnęła z rezygnacją. Z kieszeni dubletu wyciągnęła swoje papiery opatrzone pieczęcią Cesarskiego Biura Spraw Zagranicznych i osobistą pieczęcią Theagara. Liczyła na to, że Strażnik nie umie czytać i przestraszy się pisma na tyle, że wpuści ją bez zbędnej zwłoki.
– Co tu się dzieje? – zapytała stojącego przy drzwiach halabardnika.
– A co ci do te…? – Zamilkł w pół słowa. Czytać najwyraźniej nie umiał, ale pieczęć rządową rozpoznał. – Coś ty za jedna?
– Loreanzza Aveanna. Mam sprawę do Jhannika Appela.
Strażnik uśmiechnął się nieprzyjemnie.
– Za późno! Nie ma już Appela! Ubili! Na śmierć ubili!
Lori zaklęła w myślach. Nie podobały jej się takie zbiegi okoliczności.
– Kto? Kiedy? – zapytała, chowając dokumenty do wewnętrznej kieszeni.
Strażnik wzruszył ramionami.
– Mówiłaś, że masz sprawę do Appela. Nie ma już Appela, nie masz już sprawy. A teraz zmykaj stąd, zanim użyję siły!
– Kto tu dowodzi? – zapytała, ignorując jego pohukiwania oraz ciche wyzwiska, które powoli zaczynały do niej docierać od strony grupki gapiów.
– Idźże, kobieto, tłum podburzasz! – burknął Strażnik, zaciskając palce na drzewcu halabardy.
– Widziałeś pismo. Widziałeś pieczęć. Naprawdę chcesz się dowiedzieć, co się z tobą stanie, jeśli nie odpowiesz na moje pytania?
Strażnik jeszcze przez chwilę wodził spojrzeniem między nią a coraz bardziej rozzuchwaloną grupką gapiów. Wreszcie obrócił się, wszedł przez rozbite drzwi i zatrzymał się po kilku krokach.
– Komendancie! – zawołał. – Jakaś urzędowa do pana! Pieczęć cesarską okazała!
– Co? – Tubalny głos z piętra dobiegł nawet do czekającej na zewnątrz Lori.
– Pieczęć! Z wami mówić chce! – wydarł się Strażnik.
– Aha… A to niech wchodzi!
***
Orthan Willes stęknął z bólu, gdy Ethon ściągał ostatnią warstwę brudnych bandaży z jego lewej nogi. Willes doznał otwartego złamania, spadając z konia, i tylko zdolnościom Thanila zawdzięczał fakt, że wciąż był wśród żywych.
– Noga się goi, panie Willes – zawyrokował Aharańczyk, przyglądając się uważnie ranom pooperacyjnym, po czym powąchał nogę pacjenta. – Wygląda na to, że się zrasta. Mięso nie gnije, nie ma poważnego krwawienia…
– Dobrze. To dobrze… – wydyszał Orthan Willes. – Tylko, psia mać, boli… Przepraszam za słownictwo – dodał przez zaciśnięte zęby.
– Damy panu na ból coś mocniejszego: pył z suszonych grzybów yrthni. Zmieszany z alkoholem powinien pomóc. Jest skuteczniejszy niż samo wino. Tylko proszę nie przesadzić, tylko szczypta, bo jeśli weźmie pan za dużo, może się pan już nie obudzić – ostrzegł Ethon, przesypując ostrożnie proszek z yrthni do szklanej fiolki. Willes pokiwał głową na znak, że rozumie.
– Będzie pan musiał jeszcze trochę poleżeć, ale jeśli dobrze pójdzie, za dwa, trzy tygodnie będzie pan mógł chodzić, oczywiście z początku o lasce – rzekł Thanil.
– Dziękuję – wyszeptał Willes, sięgając po przygotowany przez Ethona kielich pełen mocnego, czerwonego wina z Wolnych Księstw ze szczyptą proszku z yrthni.
– Przemyj nogę winem, nałóż bandaże, ja zaś skorzystam z tego, iż państwo Willes zatrudniają tak znakomitego kucharza – powiedział Thanil, wstając od łóżka chorego. Ethon skinął głową, odbierając od pacjenta pusty już kielich.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki