Читать книгу Imię Boga - Michał Dąbrowski - Страница 7
Rozdział I
ОглавлениеDwóch mężczyzn siedziało na moście, rozciągniętym nad przepaścią wypełnioną pulsującym ogniem, pijąc wino i karmiąc latającego kota macą…
***
Piwiarnia Boravidzka pękała w szwach. Ławy zatłoczone do granic możliwości, długie stoły suto zastawione beczkami, półbeczkami, kuflami, rogami i wszelkimi innymi naczyniami, w których dało się serwować Świeże Boravidzkie. Zgodnie z tradycją tej właśnie nocy piwo uchodzące za najlepsze na północy debiutowało w piwiarniach Aazh.
Wokół gości, którzy przybyli wystarczająco wcześnie, by zająć miejsca przy ławach – na ustawionych pod ścianami trójnogich krzesłach lub beczkach już z piwa opróżnionych – tłoczyły się grupki mężczyzn z kuflami w dłoniach, to łącząc się, to znów dzieląc, zależnie od targających tą masą ludzką fal rodzących się przy kontuarze, do którego – często przy użyciu łokci, a nawet zębów – przepychali się ci, którzy przybyli zdecydowanie zbyt późno.
„O, przepraszam najmocniej!” I łokciem! I dalej! „Tu jest jakby troszkę luźniej, ale…” „Wypierdalaj, no!” „Gdzie mi z tymi łokciami, pajacu?!” Potem jeszcze kilka wyzwisk, nieoszczędzających rodzicielek miłośników zakonnego piwa i już, bójka gotowa, choć przecież braknie miejsca, by sąsiadowi porządnie w ryj dać.
Gdy jednak ci nowi zajadli wrogowie dotrą w końcu – choćby i poddając się nurtom tłumu, dając się nieść falom spoconego mieszczaństwa pragnącego zaspokoić żądzę Świeżego Boravidzkiego – do kontuaru i przez wyzwiska, wrzask tłumu oraz dudniący rechot pijanych mężczyzn usłyszą to zbawienne wołanie potężnego, brodatego karczmarza…
– Co ma być? Ej, kurwa, nie bić mi się tutaj, bez awantur, no!
Zaszłości, waśnie i gniew z czasów wędrówki ku zbawiennym brzegom znikają gdzieś, rozpływając się w niepamięci z niewielką pomocą ciemnozłocistego, nieco mętnego trunku, a wrogowie zostają przyjaciółmi po wsze czasy, rozprawiając o zaletach najnowszego Świeżego do czasu, gdy znowu dadzą sobie po mordzie. Z jakiegoś tam powodu.
Ethon i Lheiam mieli to już na szczęście za sobą. Zdobyli nawet prowizoryczne miejsca siedzące, choć tylko z pustych beczek zdobytych przy sąsiednich ławach i przy samym wyjściu do ustępu, co trochę psuło znakomity podobno aromat Boravidzkiego. Byli jednak daleko od prądów niosących tłumy, może z wyjątkiem dość silnego nurtu pędzących do ustronnego miejsca, choć sądząc po smrodzie w pomieszczeniu, część gości nie doceniała klasy lokalu i ignorowała ustęp, oddając to, co w siebie wlewali, wprost na podłogę piwiarni.
– Się popsuło – oznajmił z grymasem rozżalenia Lheiam, obserwując dno drewnianego kufla i smętne resztki Boravidzkiego.
– Ja tam na pewno nie idę – odparł Ethon, wskazując ruchem głowy za siebie na dziki tłum przy kontuarze, z którego docierały odgłosy kolejnej awantury i liczne głośne uwagi na temat sposobu prowadzenia się matek co niektórych.
– Nie, no ja też nie. – Lheiam przez dłuższą chwilę wpatrywał się w dno kufla, nim znowu się odezwał, jednak salwa rechotu z sąsiedniej ławy zupełnie zagłuszyła jego słowa.
– Co? – zapytał Ethon, gdy śmiech przebrzmiał i zastąpiły go komentarze do bardzo zabawnego dowcipu o Aazhyjczyku, Berghu i Tirreańczyku, co to weszli do karczmy.
– Mówiłem, że mam to gdzieś. Nie idę. – Lheiam musiał niemal krzyczeć, by przebić się przez harmider.
– No dobra, nikt ci nie każe… Mamy jeszcze ten bukłak przecież…
– Nie o tym mówię! – Lheiam miał poważny wyraz twarzy. Poważny Lheiam po alkoholu musiał zwiastować kłopoty.
– A o czym? No żesz w lisią dupę! – Ethon warknął z wściekłością, gdy jakiś mężczyzna, który najwyraźniej nie mógł się już doczekać swojej tury w ustępie, z głośnym westchnieniem ulgi zaczął ordynarnie szczać pod ścianą jakieś pół metra od nich. Lheiam, który był bliżej, poderwał się szybko, i odsunął na tyle, na ile pozwalał tłum. – Ustęp jest, wieśniaku!
Mężczyzna nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem, dokończył spokojnie, po czym zataczając się, wpadł w objęcia tłumu i szybko zniknął im z oczu.
– Bydło – syknął Ethon. – Moje też się kończy – stwierdził, patrząc na dno własnego kufla.
– Mówiłem o tych cholernych wykładach! – Lheiam nie odpuszczał.
– Co z nimi?
– Jak to, co z nimi? Wiesz doskonale, co z nimi!
Ethon pociągnął łyk Boravidzkiego. Smakowało szczynami. Synestezja. Pomieszanie zmysłów. Ciekawe.
– Daj spokój, prześpimy jeszcze kilka nudnych wykładów o tym, jak to złamania kości najlepiej leczyć kadzidełkami poświęconymi przez takiego, a nie innego świętego, odmawiając taką, a nie inną modlitwę. Że końskie gówno jest dobre na sraczkę, bo też gówno. Naprawdę, co za problem?
– Problem, Ethon, jest w tym, że po pierwsze przesiedzieliśmy już osiem lat takich wykładów!
Ethon czekał przez chwilę na ciąg dalszy, ale najwyraźniej punkt drugi nie miał się pojawić do czasu, aż skomentuje pierwszy.
– Ja przesiedziałem siedem – odparł tylko z lekkim uśmiechem.
– Goń się – powiedział Lheiam spokojnie. – Ja przesiedziałem osiem, ty siedem, pies to, no wiesz… W każdym razie skończyliśmy, załatwione, po sprawie. My te wykłady teraz wygłaszamy! Więc po cholerę mamy chodzić na cudze? Słuchać rzeczy, które słyszeliśmy przez osiem lat, które na pamięć znamy… Czy tam siedem, nieważne…
– Słuchaj, ja też wolałbym zajmować się poważniejszymi rzeczami, ale jak trzeba, to trzeba. Nawarzyliśmy, trzeba wypić.
– I to właśnie jest, że tak powiem, po drugie! Niczego nie nawarzyliśmy! Wszystko jest poparte badaniem, eksperymentem, metodą naukową… To są fakty! To nie jest… Opinia jakaś! Metoda naukowa oznacza…
– Lheiam, ja wiem, co oznacza metoda naukowa. – Ethon tracił już cierpliwość. Sprawa była poważna, a naiwność Lheiama irytująca. – A ty wiesz, że nie o to chodzi. Nie o to, czy yrthni mogą uśpić pacjenta i w ilu przypadkach na dziesięć, nie o to, czy ziele złotolistne jest dobre na wrzody żołądka. To się… Jakby to… To się mieści w ogólnie przyjętym stanie wiedzy, o!
Lheiam już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, ale Ethon uciszył go gestem.
– Nie palą za to na stosie… – wycedził cicho, nachylając się do przyjaciela.
Lheiam pokiwał głową i dopił resztkę Boravidzkiego.
– Thanil mówił, że… – zaczął, ale Ethon nie pozwolił mu dokończyć. Sama rozmowa o tym w zatłoczonej piwiarni mogła być niebezpieczna. Pijany i poważny Lheiam, niech go szlag.
– Na wszystkie Anioły, Lheiam! To dzięki Thanilowi mamy te wykłady, bez niego już by nas na zbity pysk wyrzucili! I właśnie dlatego musimy na nie iść, siedzieć grzecznie, podziękować i się nie wychylać. Bo jeśli tym razem mam rację… Jeśli będę w stanie to udowodnić…
– A to jest po trzecie…
– Nie, Lheiam. Nie jest po trzecie. Ja nie mam piwa, ty nie masz piwa, idziemy. Teraz. Zanim znowu ktoś na nas naszcza.
***
Bawił się jej włosami, oplatając kosmyki wokół palca. Nie było to nieprzyjemne, Lori po prostu nie miała na to ochoty. Fuknęła z niezadowoleniem, ruchem bioder odsunęła od siebie jego nagie ciało i obróciła się tyłem, wbijając wzrok w tańczący w rytm fal płomień świecy. Podłożyła lewą dłoń pod policzek, a prawą pod skroń i przymknęła oczy.
Przybyli od razu. Cała szóstka, choć część z nich zatracała już swoje rysy, rozpływała się w… Jak brzmiało to słowo? Nicość?
Nie było takiego słowa w tirreańskim. Było tylko Eoiell, „zapomnienie”. Na wszystkie Anioły, jak strasznie chciało jej się pić…
Mikkel przeciągnął się, ziewnął głośno i położył dłoń na jej biodrze. Była zdziwiona, jak bardzo ją teraz drażnił. Jeszcze przed chwilą jego dłonie sunące po jej ciele, pieszczące skórę, były tak… Upragnione? To dobre słowo?
Nie znosiła tego języka. Był szorstki, nieprzyjemny, w nim wszystko brzmiało jak charknięcie. Mikkel jak gdyby to wyczuł.
– Sea as’sa onell Lori? Oy? – wyszeptał, nachylając się do jej ucha i lekko je podgryzając.
Przynajmniej próbował. Nie wyszło, ale próbował. Chciała to docenić. Też nie wyszło.
– Zapytałeś: Ty nie zostać dobrze, a Oy jest ostre, wyzywające, nie stosuje się go w takich sytuacjach, Mikkel – odparła.
Chciała, by po prostu wyszedł i zostawił ją w spokoju, żeby mogła otworzyć butelkę, którą ukryła pod łóżkiem. Tymczasem on całował jej ramię i kąsał delikatnie. Nie było to nieprzyjemne. Po prostu nie miała już na to ochoty.
– Zostaw – syknęła. Usłuchał.
Przeczesał palcami swoje metalicznie srebrzyste włosy, a potem odsunął się i ułożył wygodniej na skórach. Przez chwilę milczeli, ale on wciąż nie zbierał się do wyjścia. Wkrótce przybiją do Nowego Portu. Wkrótce będzie musiał dać jej spokój.
– Kiedy miałem z sześć, może siedem lat, wybrałem się z ojcem na polowanie na lodowe woły. Wędrowaliśmy przez pustkowia pięć dni, nim… – Nie miała pojęcia, skąd przyszło mu do głowy, że to dobry moment na opowiadanie historii z dzieciństwa. Bo dla niej to zdecydowanie nie był odpowiedni czas na ich wysłuchiwanie.
– Mikkel, nie obchodzi mnie to – przerwała znużonym głosem.
– On zamarzł, ja przeżyłem. To w zasadzie koniec. – Czuła, że go zraniła i naprawdę było jej przykro. Nie na tyle, żeby cokolwiek z tym zrobić, ale jednak. Tymczasem Mikkel wstał i zaczął zbierać swoje ubrania rozrzucone po kabinie. – Zresztą nieważne. Nie będę… Nadużywał twojej gościnności. – Wyszedł, nawet się nie ubierając, po prostu osłaniając przyrodzenie zwiniętą w kłębek koszulą.
Nareszcie.
Lori sięgnęła pod łóżko i wyciągnęła butelkę.
Nie zdążyła jej nawet otworzyć, nim rozległo się pukanie do drzwi.
– Czego?!
– Jesteśmy na miejscu – odezwał się męski głos. To nie był Mikkel, zapewne jeden z marynarzy. – Pan oth Loath życzy sobie widzieć panienkę.
– Powiedz mu, że zaraz będę – odparła, otwierając wreszcie butelkę. Pociągnęła solidny łyk, ale gdy zamknęła oczy, oni wciąż tam byli. Zwłaszcza ten ostatni. Głupi gówniarz. Jeszcze jeden łyk. Dobrze, już ostatni. Tym razem naprawdę, przecież Theagar oth Loath czekał.
Zakorkowała butelkę, wsunęła ją z powrotem do skrzyni pod łóżkiem i zaczęła się ubierać.
Kolejne pukanie przerwało jej, gdy kończyła zapinanie ostatnich guzików dubletu.
– Powiedziałam, że zaraz będę! – parsknęła z irytacją.
– Tak, przekazali mi. – Theagar. Ruszyła do drzwi, otwierając je od razu.
– Przepraszam… Jestem już prawie…
– Nie przejmuj się – odparł z uśmiechem na pooranej zmarszczkami twarzy. – Mogę wejść? – zapytał.
– Oczywiście – odpowiedziała, odwzajemniając uśmiech. – Spóźniliśmy się na przyjęcie twojego przyjaciela – dodała, stając przed lustrem i dopinając dublet.
– Tak, żałuję. Jeszcze na pewno znajdziemy czas. – Stał z tyłu, wpatrując się w jej odbicie. – Ktoś mnie szukał – dodał jakby mimochodem, choć oczywiste było, że właśnie to był powód jego wizyty.
– Niemożliwe. Nikt z zewnątrz nie wiedział, kiedy przypływamy… Że przypływamy. – Poprawiła kosmyk długich, czarnych, kręconych włosów, który spadał na oko.
– A jednak ktoś mnie szukał. Puściłem już Martiasa.
– Więc sprawa załatwiona. – Przeklęty kosmyk wciąż sprawiał problemy.
– Chcę, żebyś się tym zajęła.
– Sam powiedziałeś, że puściłeś już Martiasa. Ja nie znam tego miasta, Theagar, a on…
– Właśnie dlatego.
– Dobrze. Co mam zrobić?
– Poznać je – odparł z zagadkowym uśmiechem, po czym obrócił się i wyszedł.
Lori westchnęła ciężko. Założyła czarny kapelusz z szerokim rondem i białym piórem, a do pasa przypięła pistolet i szablę. Rzuciła jeszcze tęskne spojrzenie na łóżko, a w zasadzie na stojącą pod nim skrzynię, po czym wyszła, wiedząc, że nigdy już tu nie wróci.
***
Ciasnymi uliczkami, wciśniętymi między rozsypujące się kamienice, zmierzali w stronę Starego Portu. Jakieś dwieście lat wcześniej Aazh wciąż leżało nad morzem, a Stary Port, wówczas nazywany po prostu portem, był dumą i chlubą Północy. Z czasem, i wraz z cofającym się morzem, cała żegluga przeniosła się do Nowego Portu nad rzeką Nherią, po drugiej stronie miasta.
Stary Port, oddalony teraz dziesiątki kilometrów od morza, został w części wyburzony, a na jego miejscu najbogatsi mieszkańcy miasta – arystokracja, duchowieństwo i potężni kupcy – postawili pałace otoczone ogrodami i parkami.
Pozostał jednak spory fragment dzielnicy, wysunięty najdalej na północ, gdzie niegdyś tętniły życiem składy i faktorie handlowe, a który teraz był azylem dla biedaków i przestępców.
Z dawnych kolorowych kamienic i składów z czerwonej cegły pozostały smętne ruiny i chwiejne szkielety budynków strawionych w pożarach, otoczone budowanymi ze śmieci chatynkami i szałasami. Mieszkańcy tego zakazanego rejonu Aazh byli biedni i cierpieli głód, a na ulicach toczyły się regularne wojny pomiędzy różnymi przestępczymi koteriami. Zachowywali jednak swą dumę: wciąż byli mieszkańcami powierzchni. Wciąż byli lepsi od ludzkiego robactwa gnieżdżącego się w ciemnych tunelach Podmiasta.
– Chcą nas po prostu upokorzyć… Tylko o to im chodzi, chcą nas posadzić w sali z bandą gówniarzy, żeby śmiesznie było, to jest… Ethon! Na wszystkie Anioły! Dlaczego pozwalamy robić z siebie neptków? – Lheiam nie odpuszczał. Przymusowe uczestnictwo w wykładach podstawowych z humorystyki naprawdę go ubodło.
– Tak, chcą nas upokorzyć, zgadza się. Tylko że, biorąc pod uwagę okoliczności, to jest niewielka cena, Lheiam. – Szli ciemną uliczką wciśniętą między rudery, co jakiś czas mijając przylepione do ścian szałasy i mieszkańców Starego Portu rozmawiających przyciszonymi głosami, na ich widok natychmiast milknących i wbijających w nich podejrzliwe spojrzenia czujnych oczu.
To z pewnością nie było odpowiednie miejsce na tę rozmowę, już nawet w Piwiarni Boravidzkiej było bezpieczniej.
– Niewielka cena? Za co niby? Za co takiego mamy płacić? Robią z nas idiotów! Kto będzie teraz poważnie traktował nasze prace? Zwłaszcza tak przełomowe jak…
– Na Proroka, przymknij się Lheiam! – syknął Ethon, rozglądając się nerwowo. Miasto, nawet ta opuszczona przez Boga dzielnica, pełne było donosicieli gotowych poinformować kogo trzeba o każdym zasłyszanym strzępie rozmowy, a dodatkowo co nieco skonfabulować w zamian za odpuszczenie grzechów i obietnicę wiecznego szczęścia w sercu gorącego słońca.
„Poważny Lheiam po alkoholu, niech go wszyscy Aniołowie!”
– Ja wiem, ja rozumiem, naprawdę! Ja się nawet z tobą do pewnego stopnia zgadzam… Tylko błagam cię, zamknij się, aż dotrzemy na Most Donikąd, dobrze?
Lheiam skinął tylko głową, odkorkował tanie wino, pociągnął solidny łyk i przekazał bukłak przyjacielowi. Ethon wciąż rozglądał się podejrzliwie, ale ich wymiana zdań chyba nie zwróciła niczyjej uwagi.
Mola w Starym Porcie były bezpieczne. Kamienne aleje unoszące się kilkanaście metrów nad ziemią na potężnych przęsłach, zwrócone ku odległemu już teraz morzu, uliczki prowadzące donikąd, urywające się w powietrzu, zapewniały doskonały, zwłaszcza w noc tak jasną jak ta, widok na okolicę.
Lheiam nie potrafił zamilknąć na długo.
– Ja po prostu chcę… Chcę ratować życie.
Ethon pokręcił głową z lekkim uśmiechem.
– I co, twoim zdaniem nie będziesz mógł tego robić, bo co? Bo głodujący biedacy z Podmiasta nie będą chcieli być leczeni przez lekarza, który musiał zaliczyć wykłady naprawcze? Lheiam, ludzie mają to głęboko! Poza tym to straszliwy truizm.
– Nie o to mi chodzi, Ethon. To jest moje po trzecie, wiesz? – Pociągnął kolejny łyk wina z bukłaka. Byli już niemal na miejscu.
– Dobra. Powiedz, co masz do powiedzenia. – Ethon dał za wygraną.
– Idziesz jutro do Thei? – zapytał Lheiam.
„Teraz zmienia temat? Naprawdę?”
– Mhmm. – Skinął głową. – I jeszcze kilka innych domowych. A bo?
– Nic. Chciałem ci tylko podziękować. Za Theę. I przeprosić.
– Człowieku, daj spokój! – Dotarli do końca najdłuższego mola, Mostu Donikąd.
Usiedli na zimnym, jakby zapowiadającym już nadchodzącą jesień kamieniu. Ethon stuknął przyjaciela w ramię bukłakiem; Lheiam przyjął go bez słów i pociągnął kolejny łyk wina, którego smak przypominał coś między mydłem a kwaśnym porzeczkowym kompotem.
– Naprawdę, nie ma problemu…
– Widzisz, a dla mnie to jest problem. Ja wiem, to dziecinne, głupie, to jest… No, wiesz zresztą doskonale, nie? Ja naprawdę nie jestem jakimś szczególnie skomplikowanym człowiekiem. Zostałem lekarzem, bo chciałem pomóc ludziom. Frazes jakich mało, ale co poradzę, prawdziwy. Tymczasem myśl o wejściu do tego domu, o spojrzeniu w jego oczy, o słuchaniu jego głosu przeraża mnie tak, że nie potrafię… Nie, wróć, nie chcę… Nie chcę pomóc własnej siostrze. Ja się go boję i ten lęk mnie przeraża… Dochodzę do tego, że boję się strachu przed nim… Chyba zaczynam się gubić, za dużo tego piwa poszło… – Lheiam potrząsnął głową i przetarł twarz dłońmi. Ethon słuchał, wpatrując się w czerń nocy rozpościerającą się przed nimi. – To jest głupie, dziecinne…
– Mówiłeś już – wtrącił się.
– Tak, wiem. Chciałem zacząć od początku. Masz to gdzieś, ja rozumiem. I myślisz, że moje frazesy o pomaganiu ludziom to… No właśnie, frazesy. Ale to prawda. Jestem pijany, więc powiem ci szczerze: mnie nie obchodzi to twoje „dlaczego”. A wiesz, dlaczego? Bo nigdy nie znajdziesz ostatecznej przyczyny. Nie istnieje ostateczne „dlaczego”, mam wrażenie. Jakie znaczenie ma to, że ktoś umarł, bo mu zabrakło żółci czarnej czy miał nadmiar krwi albo czy umarł, bo wdychał smrodliwe powietrze, albo jego cieni uczepił się Upiór, albo weszły w niego te twoje zarodniki, czy jak ty chcesz to zwać. No? Jakie to ma znaczenie?
Latający kot wylądował lekko tuż przy nich, złożył błoniaste skrzydła i zaczął się łasić, licząc na jakieś kąski.
– Mamy coś? – spytał Ethon.
Lheiam wzruszył ramionami i zaczął przeglądać zawartość swojej torby.
– Macę. Nie mam mięsa.
– Może on chce macę? Chcesz macę? – Kot najwyraźniej nie chciał, bo rozłożył skrzydła, zeskoczył z Mostu Donikąd i poszybował w stronę odległego morza. – Dobra. Pytałeś, jakie to ma znaczenie. Dobrze wiesz, ale ja i tak ci odpowiem. Tylko daj bukłak, bo mi się w tyłek zimno robi. Jesień idzie. Nie znoszę jesieni. Dzięki. Ty mi tu mówisz o jakimś „ostatecznym dlaczego”. Zakładam, że filozujesz. Znam cię trochę i rozumiem, że chodzi ci o to, że nawet jeśli wiemy dokładnie, co zabiło nieboszczyka, to nie wiemy, dlaczego akurat jego? – Lheiam skinął głową i bez słowa wyciągnął rękę po bukłak. – No dobrze, tylko że ja o to nie pytam. Nie zgłębiamy tu ścieżek przeznaczenia, Lheiam. Chcemy wiedzieć, co wywołuje chorobę, ponieważ to może nam pomóc ją leczyć, a może nawet zupełnie jej zapobiec. To raz. Dwa, że frazes czy nie, ja też zostałem lekarzem, żeby leczyć ludzi…
– Czasami mam wątpliwości – wyszeptał Lheiam, ale Ethon to zignorował.
– Dlaczego wątroba produkuje za dużo krwi w przebiegu krwawnicy? Dlaczego mózg wstrzymuje wytwarzanie flegmy przy żółtej gorączce? Bez tego jesteśmy skazani na błądzenie po omacku i…
– No to powiedz mi, Ethon… Dlaczego umiera Thea?
– Thea nie umiera.
– Thea zawsze umiera. Każdy dzień jej życia jest niespodzianką. Powiedz mi dlaczego?
– Dobrze wiesz, że nie mam pojęcia. Chcę się dowiedzieć.
– Ja czasem myślę, że to wszystko jest znacznie prostsze, że Thea umiera za grzechy naszego ojca. I że ja też muszę za nie umrzeć. Ewentualnie ja mogę umrzeć też za twoje grzechy.
– Pijany jesteś i pieprzysz jak potłuczony. Nikt nie będzie umierał. – Ethon zsunął się na ziemię i położył na zimnym kamieniu, spoglądając w rozgwieżdżone niebo.
Gdzieś daleko zawył pies, a po chwili kolejny.
– Zaczęli od tych wykładów. Kompromitują nas, a wkrótce mogą uderzyć mocniej. Możliwe, że stracimy szansę na robienie tego, czego od zawsze chcieliśmy. Może lepiej się wycofać… Ocalić jedno życie, zmienić jeden los, zamiast próbować zmienić świat. Martwi nie pomożemy nikomu.
„I jeszcze te wyjące psy… Lheiam zrobił atmosferę wieczoru, nie ma co”.
– Odklej się od wina, dobra? Dzięki. Jeśli zachowamy ostrożność i nie będziemy gadać na ulicach czy w karczmach o rzeczach, o których nie gada się na ulicach czy w karczmach, to wszystko będzie w porządku. Thanil wie, co robi.
– Zostało coś? Daj. Czasem mam wrażenie, że ty żyjesz tym „dlaczego” trochę zanadto. Że za mało myślisz o życiu, a za dużo o śmierci.
– Kolejny żenujący frazes. Dobrze ci dzisiaj idzie – mruknął z przekąsem Ethon.
– Miałem wczoraj sen – zaczął Lheiam, a Ethon westchnął ciężko.
„Dobra, czas to kończyć, bo ja już dzisiaj nie wytrzymam”.
– Śniłem, że stałem pod kościdrzewem, wokół mnie roiło się od czaszek, a w tych czaszkach rosły kwiaty. I usłyszałem jakąś melodię, a potem drzewo powiedziało do mnie: „Przepraszam”. Wtedy zrozumiałem, że nie żyję. Nie wiedziałem jak, ale wiedziałem „dlaczego”. Umarłem za twoje zarodniki.
– Jeszcze raz powtórzę: nikt nie będzie umierał. Gdyby sprawy przybrały gorszy obrót, odszczekamy wszystko, wyrecytujemy Ektariana i już. Zrobię co w mojej mocy, żeby pomóc Thei. I pozdrowię ją od ciebie. – Ethon podniósł się z zimnego kamienia, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Jesień była coraz bliżej. – Brr… Dobra, idę, bo zimno, a jutro od rana mam wizyty. Widzimy się?
– Tak, jutro wieczorem, w pracowni – potwierdził Lheiam. Siedział wciąż nieruchomo na Moście Donikąd, wpatrując się w gwiazdy, gdy Ethon stracił go z oczu, wchodząc w jeden z mrocznych zaułków Starego Portu.
***
– Dziwka! – Wysyczał mężczyzna w burym fartuchu obryzganym rybimi wnętrznościami i krwią, stojący wraz z kilkoma sobie podobnymi przy niszczejącej kamienicy, po czym splunął do rynsztoka.
Zignorowała go.
– Kurwa jebana! – Bury fartuch rozochocił się. Minęła grupkę mężczyzn bez słowa. Za jej plecami rozległy się kolejne niewybredne komentarze, a do cuchnącego rybami mężczyzny przyłączyli się jego towarzysze.
– Włosy zakryj, szmato!
– Patrzcie sukę! W spodniach chodzi! Myśli, że se kutasa dorobi!
– Właśnie, właśnie! – zarechotał któryś. – Nie masz kuśki, ty kurwo! Na co ci spodnie?
Lori patrzyła prosto przed siebie, nie zmieniając rytmu swoich kroków. Czuła przyspieszone bicie serca, ten przeklęty ucisk w gardle i w podbrzuszu, mieszankę wściekłości i odruchowego strachu, fałszywej bezsilności.
Gdyby to była Tirrea…
Na ułamek sekundy przymknęła oczy i głęboko odetchnęła.
To było Aazh, miasto białego marmuru.
Spędziła tu ledwie kilka godzin, ale jak na razie niewiele tego marmuru widziała. Z nabrzeża Nowego Portu rozciągał się przez rzekę widok na szczyty wysokich, strzelistych wież zamku cesarskiego, na architektoniczny cud piątego nabrzeża i przede wszystkim na przepiękny Most Ghustausa.
Gdy pierwszy raz go zobaczyła, zaparło jej dech w piersi. Potężne przęsła zdobione tysiącami marmurowych rzeźb świętych i męczenników, oświetlone tysiącami ognisk… Wspomnienie przywołało na jej twarz mimowolny uśmiech, przestała niemal słyszeć ordynarne wrzaski ciągnącej za nią grupki rybaków.
– Zobacz! Zobacz, suko! Takie coś trza mieć, by spodnie nosić! Co? Chciałabyś, co? Chciałabyś!
– Dziwka! – Jakaś stara kobiecina, opatulona od stóp do głowy w szary worek, na jej widok trzykrotnie splunęła do rynsztoka.
I tak od świtu. Lori mdliło od tego wszystkiego. Czuła, że długo już tego nie wytrzyma. Przedzierała się jednak z uporem między brudnymi i poobłupywanymi kamieniczkami z czerwonej cegły, zbitymi ciasno wokół wąskich uliczek, cuchnących zleżałym łajnem i gnijącymi rybami. Przez wałęsające się po nich stadka włochatych świń i skrzeczących, łuskowatych kur. Przez grupki ludzi, równie głośnych jak drób i brudniejszych od świń, tłoczących się przy szynkach i straganach na dziedzińcach pięknych niegdyś kamienic. Obserwowała przemykające wszędzie skrzydlate koty, grzejące się w świetle wstającego ciepłego słońca, szybujące nad uliczkami, łażące po gzymsach.
– Hej, a może ona ma kuśkę? Może ma? Co, chłopcy? Może zobaczymy, co, chłopcy? Ściągniemy spodnie, a tam czarna fujarka! – rechotał ktoś z grupki, która wciąż rosła za jej plecami.
Gdyby to była Tirrea… Ile musiałaby zapłacić rodzinom tych wszarzy za zabójstwo? Wdowa zobaczyłaby błysk złota i już, załatwione, po sprawie. A ona poczułaby się o wiele lepiej, gdyby mogła…
Tylko na moment.
A potem musiałaby patrzeć w ich twarze za każdym razem, gdy zamykałaby oczy.
„Dwie przecznice. Jeszcze tylko dwie przecznice”.
Zmierzała do gospody Pod Czerwonym Sumem, jednej z tych, w których podobno ktoś wypytywał o Theagara. Wszystkie poprzednie były ślepymi zaułkami, nikt nic nie…
Któryś z nich złapał ją za rękę. Natychmiast przełożyła ciężar ciała na lewą nogę, zwinęła się w piruecie i wyrwała dłoń. Lewą ręką chwyciła pistolet wiszący u pasa, przyklękła, obróciła się i już mierzyła mu prosto w twarz. Już naciskała spust. Nacisnęłaby… Gdyby nie to, że to znowu był jakiś gówniarz. Dziecko jeszcze. Takie samo dziecko jak to, które zabiła ostatnim razem, gdy wyskoczyło na nią z nożem. Zareagowała wtedy odruchowo – nie musiała tego robić, wystarczyło go rozbroić. Lata szkolenia dały o sobie znać, zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi. Ale nie tym razem.
Na widok pistoletu idąca za nią, rozochocona grupa mężczyzn czmychnęła w panice. Chłopak, który chwycił ją za rękę, nie uciekł, choć mokra plama na spodniach świadczyła o tym, że rozumiał powagę sytuacji.
Lori wciąż ze sobą walczyła. Nie zamierzała nacisnąć na spust, ale coś… Czuła, jak jej dłoń zaczyna drżeć. Dwoma szybkimi ruchami przypięła pistolet z powrotem do pasa. Była zaskoczona, że przyszło jej to z takim trudem. Była wściekła, że jakaś jej część wciąż chciała…
– Nie rób tego więcej, słyszysz? – wycedziła groźnie, patrząc chłopakowi prosto w oczy.
Wyciągnął do niej drżące ręce, w których coś trzymał.
– Co to jest?
– Dla The… Theagara oth Loath… On tu jest. I czeka – wyjąkał przerażony chłopak.
Lori chwyciła zalakowany w skórzanej kopercie list i zerknęła na pieczęć. Była nadłamana.
– Kto… – zaczęła, ale chłopak rzucił się do ucieczki. Zaklęła po tirreańsku i ruszyła za nim. Skręcił w zaułek w lewo, potem w prawo, a potem…
Zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu.
Przestąpiła nad leżącymi w rynsztoku zwłokami starego mężczyzny owiniętego dziurawą, szarą derką. Jakaś pulchna kobieta przechodząca obok splunęła na jej widok, a plwocina wylądowała tuż obok zastygłej w niemym krzyku twarzy trupa.
– Do kościoła byś poszła, ladacznico! – zabulgotała kobieta, ignorując zwłoki.
„Nienawidzę tego miasta”, pomyślała Lori.
***
Ściany falowały. W głębokiej, ciężkiej, duszącej ciemności rozlegał się szloch, płacz i krzyk. Ból wibrował w powietrzu, równie namacalny i lepki jak ciemność, jak śmierć skryta gdzieś w nieprzeniknionej czerni. Szloch przeradzał się w skowyt, skowyt w jęk, jęk w krzyk, a ściany pulsowały wraz z dźwiękiem, drgały w ciemności, biły mu pokłony, szepcząc cicho, zbyt niewyraźnie, zbyt delikatnie, aby przebić się przez udręczony głos, błagający już tylko o śmierć.
Ściany czuły zapach krwi, krwi, którą widział przez cienką szparę w drzwiach zza których dobiegał szloch i wrzask, w ciemność wlewały się ból i cierpienie, rozpacz i śmierć, wypełniając ją, dotykając swoimi cienkimi, czarnymi palcami jego twarzy, sycząc mu do ucha, podczas gdy ściany falowały w rytm spazmatycznego szlochu. Ciemność wlewała mu się w płuca, odbierając oddech.
– Niczego nie możesz zmienić… Niczego…
Ethon powoli otworzył oczy.
Leżał w bezruchu. Przyłożył prawą dłoń do bijącego w szaleńczym tempie serca. Wbijał wzrok w sufit, koncentrując się na długim, rozgałęzionym pęknięciu w drewnie. Stopniowo odzyskiwał kontrolę nad swoim ciałem. Tymczasem jego mały, ascetycznie urządzony pokój zaczęło wypełniać światło pierwszego zimnego słońca, przeganiając mrok i cień.
Wreszcie młody lekarz podniósł się z posłania, po czym stanął w oknie wychodzącym na niewielkie podwórze. Na niebie pojawiło się i drugie słońce, większe, ciepłe, złocistopomarańczowe.
Na podwórku rozległo się donośne pianie koguta, a po krótkiej chwili dołączyły do niego dzwony bijące na świt we wszystkich kościołach Aazh. Dzwony były dla niego błogosławieństwem, mimo lekkiego kaca. Przeganiały szepty, które wciąż słyszał, nawet gdy zniknęła już ciemność. Nadal widział tamten pokój i szparę w drzwiach, przez którą sączył się metaliczny zapach krwi. Za nimi był ból, cierpienie…
Za nimi była śmierć.
Ethon przeczesał palcami zmierzwione ciemne włosy i rozmasował obolałe skronie, cały czas chłonąc bicie dzwonów, pianie kogutów, szczekanie psów i pozostałe dźwięki budzącego się do życia Aazh. Wrzeszczące dzieci, jazgotliwe przekupki, skrzypiące wozy, do których zaprzęgano ryczące konie i zawodzące woły, a wreszcie i dochodzący z podwórka, skrzekliwy głos panny Go’an, która, na jego nieszczęście, dostrzegła go z dołu w oknie.
– Ethon chłopiec! Gdzie być noc? Gdzie łazić? Ethon chłopiec czeka, Go’an mówić!
Ethon był przekonany, że panna Go’an nigdy nie nauczy się rheinaazhyjskiego, choćby miała spędzić kilka kolejnych żywotów w stolicy Cesarstwa. Zapewne dlatego, że po prostu nie było jej to do niczego potrzebne. Sędziwa dozorczyni kamienicy przy Zielnej podreptała ku zajmującemu centralne miejsce na dziedzińcu drzewu przodków, kilkoma sprawnymi ruchami odpaliła mdlące kadzidła, po czym truchcikiem ruszyła z powrotem w stronę kamienicy, głośno paplając do siebie w języku Xan.
Ethon miał poważne podejrzenia, że złajanie go za „włóczenie się po nocy” było dla panny Go’an tylko pretekstem do upomnienia się o zaległy czynsz, którego, niestety, zapłacić zwyczajnie nie mógł. Wraz z przymusowymi wykładami naprawczymi uczelnia zajęła mu znowu pensje w szpitalu i na uniwersytecie, a ostatnie pieniądze właśnie poszły na nowe skórzane rękawice u Wheartha i Syna.
Lekarz westchnął ciężko. To nie był dobry dzień.
Raz jeszcze rozmasował skronie z nadzieją, że pulsujący ból zniknie do czasu pierwszej wizyty domowej, po czym podszedł do komody. Otworzył ciężką, skrzypiącą szufladę, wyciągnął szarą koszulę i narzucił ją przez głowę. Sznurując kołnierz, już słyszał na korytarzu skrzekliwy monolog w śpiewnym Xan. Dozorczyni nie miała w zwyczaju pukać, więc Ethon wyszarpnął z szuflady spodnie i gorączkowo próbował je włożyć, zanim stara Xanka wparaduje do pokoju.
Osiągnął tyle, że kiedy drzwi się otworzyły, podskakiwał na jednej nodze, na którą zdążył naciągnąć nogawkę.
– Panno Go’an! Bardzo proszę! Nie jestem ubrany! – wysapał, mocując się ze spodniami.
– Co? Go’an chłopa nie widzieć? Wiedzieć, co chłop między nogi – odparła bez mrugnięcia stara Xanka. – Pokój śmierdzieć! – fuknęła na niego, drepcząc po pomieszczeniu, skrupulatnie analizując każdą szparę w ścianie i każdą obluzowaną deskę w podłodze. Szczególną uwagę poświęciła rzuconym w kąt wczorajszym ubraniom Ethona.
– Nic nie śmierdzi, panno Go’an… Błagam, czy mógłbym chociaż włożyć spodnie?
– Śmierdzieć! Chłop sam w pokój, zawsze śmierdzieć. Chłopiec posprzątać, ale nie, to dla panny Go’an robota być, tak? Baba sprzątać, chłop brudzić, tak? – Pogroziła mu kościstym palcem, zakończonym ostrym jak brzytwa, pożółkłym paznokciem.
– Nie, naprawdę… – Ethonowi wreszcie udało się wciągnąć i zasznurować spodnie, co stawiało go w odrobinę lepszej pozycji negocjacyjnej, jeśli ktokolwiek kiedykolwiek był w dobrej pozycji do negocjacji z mierzącą nie więcej niż metr czterdzieści, pomarszczoną starszą panią, która zarządzała kamienicą przy Zielnej. – Panno Go’an, nie chcę, żeby pani sprzątała mój pokój, wręcz przeciwnie. Wolałbym, żeby pani w ogóle tu nie wchodziła…
– Ja nie wchodziła? Ja? Chłopiec Ethon chyba gorączka! Ja dom! Ja! – zaskrzeczała gniewnie ciemnoskóra Xanka, machając odzianymi w powłóczyste, kolorowe szaty rękoma.
Ethon tymczasem przeczesywał komodę w poszukiwaniu wyjściowego dubletu.
– Kamienica należy do pani, oczywiście, ja tylko chciałem zwrócić uwagę, że człowiek ma prawo być sam, na przykład wtedy, gdy rano wkłada spodnie…
Znalazł czarny dublet, nałożył go i postawiwszy kołnierz, zaczął zapinać guziki.
– Sam? Sam zło! Być wiele, to dobro! To nie dom sam, to dom wiele! Dom Go’an! Dom opiekować! Go’an opiekować! Chłopiec chcieć sam, nie wiele, chłopiec iść być inne miejsce! I niech nie myśli, że go tam karmić i troszczyć, jak Go’an, o nie! Go’an karmić dobrze, dobry gospodarz Go’an!
Stara Xanka często wpadała w udawaną egzaltację, ale Ethon nie był pewny, czy tym razem uraza w jej głosie nie była prawdziwa. Lubił Go’an. Była naprawdę miłą staruszką. Wciąż nie powiedziała ani słowa o trzech miesiącach zaległego czynszu.
– Ma pani, oczywiście, rację. Ja jestem Go’an, ja jestem dom. – Spróbował odwołać się do xańskiego stylu myślenia na tyle, na ile potrafił go zrozumieć. – A pani kuchni nie zamieniłbym na nic w świecie!
Stara Xanka rozpromieniła się, zacmokała kilkakrotnie, a liczne bruzdy i zmarszczki na jej pucołowatej, obwisłej twarzy pogłębiły się jeszcze w szerokim, odsłaniającym puste dziąsła uśmiechu.
– No! Dobry chłopiec jest, dobry, ja być ten dzień grzyby thi-an, z zając, w mech leśny. Ty jeść? Ty jeść! – Szybko zmieniła pytanie w odpowiedź, gdy Ethon dopinał ostatnie guziki dubletu. – Chłopiec jeść, taki chudy, ludzie myśleć „Go’an źle karmić”!
– Będę dziś późno, panno Go’an… – Ethon wiązał już chustę na kołnierzu, formując plastron. Jeszcze tylko buty.
„Gdzie ja posiałem buty?”
– Mam kilka wizyt, a potem jeszcze parę spraw, więc wrócę po zmroku…
– Nie problem, ja odgrzać chłopiec królik!
Buty były pod łóżkiem.
– Będę wdzięczny, serdecznie dziękuję! – Ethon uśmiechnął się do starej Xanki, która wbijała w niego świdrujące spojrzenie małych, czarnych oczu, choć bezzębny uśmiech nie schodził jej z twarzy.
– Chłopiec się nie włóczyć po nocy… Niebezpiecznie, krzywda – przestrzegła. – Go’an duma. Go’an chłopiec Doktor…
Ethon, nareszcie kompletnie ubrany, w swoich wysokich skórzanych butach – od Wheartha i Syna rzecz jasna – wstał, pochylił się i ucałował starą Xankę w czoło.
– Miłego dnia życzę, panno Go’an! Obiecuję, że dzisiaj się nigdzie nie włóczę, tylko praca! Do widzenia! – powiedział i wyszedł na korytarz.
„Uff… nie wspomniała nic o czynszu…”
***
– Co tak pachnie? – zapytała Lori od progu, wślizgując się do maleńkiej kuchni w kamienicy przy Ghadgertern.
– Perliczki w sosie grzybowym – odparł Theagar z powagą, wyczuła nawet lekki ton dumy. – Tylko nie jestem pewny wina… – dodał po chwili, drapiąc się po szpakowatej brodzie.
Wciąż na nią nie spojrzał. W kuchni zawsze był taki…
„Przeklęty aazhyjski! Jak to było? Therenoi… Odległy? Daleki?”
Usiadła na blacie, założyła nogę na nogę, a dłoń z listem, który wręczył jej chłopak, wysunęła w jego stronę. On jakby tego nie zauważył, jakby ledwie był świadom jej obecności.
– Pinot? – westchnęła, cofając dłoń. – I przestań. Nie rób tego. Nie ze mną.
– Czego, moja droga? – odparł, wreszcie obdarzając ją spojrzeniem i uśmiechem. Tym magicznym, wspaniałym uśmiechem tylko dla niej, który dawał jej poczucie bezpieczeństwa, który mówił „Jesteś w domu”.
– Nie przesłuchuj mnie. Nie buduj ciszy, którą będę musiała wypełnić.
Pokiwał głową, zerwał z powały kępkę ziół, chwycił nóż i zaczął energicznie siekać. Ciasna kuchnia wypełniła się aromatem tymianku i majeranku.
– Z tym pinotem masz rację. Myślałem o czymś bardziej lokalnym, co przeniosłoby nasze spojrzenie w przyszłość, nie w…
– Przyszłość, Theagar? Naprawdę? – wyrwało jej się. Nie chciała tego powiedzieć. Nie chciała wcierać soli w świeże rany. Zaklęła cicho pod nosem.
– Wciąż mamy przyszłość, moja droga – odpowiedział spokojnie, nie przerywając siekania ziół. – Wciąż jestem lordem oth Loath. A łaska pańska… – zawiesił głos.
– Wiem. Po prostu… – Nie wiedziała, co po prostu, więc zmieniła temat. – Ktokolwiek szukał cię po zaplutych karczmach Nowego Portu, postanowił napisać list.
– Widzę. Otwierałaś? – zapytał, wrzucając zioła do bulgoczącego w glinianym garnku nad paleniskiem bulionu.
Pokręciła przecząco głową.
– Adresowany do ciebie – zażartowała, ale jej uśmiech nie był szczery. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale nie chciała otwierać tego listu. Nie chciała, aby on go otwierał. Kawałek papieru w skórzanej kopercie ciążył jej, męczył ją i denerwował. – Miałam… Złe przeczucia. Tak jak ostatnio.
Theagar westchnął ciężko. Pokręcił głową.
– Lori, przepraszam. – Stanął obok, ujmując jej ramiona w dłonie. – Wiesz, że tego nie chciałem. Musiałem, nie mogłem podjąć innej decyzji.
– Wiem. – Spuściła wzrok.
„Wiem, ale nienawidzę tego miasta. Nienawidzę tego domu, choć nie spędziłam w nim jeszcze nawet godziny, nienawidzę tej kuchni…”
– Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze, moja droga. – Ucałował jej czoło, a ona… Cóż, poczuła się lepiej. Taki był Theagar. Zawsze potrafił sprawić, że czuła się lepiej. – No dobrze. To co my tu mamy?
Przejął od niej skórzaną kopertę. Przez moment, przez mgnienie oka chciała mu ją wyrwać. Tylko że to niczego by przecież nie zmieniło.
Stary szpieg oparł się o stół. Przez chwilę studiował nadłamaną pieczęć, cmoknął dwa razy i pokręcił głową, jak gdyby odrzucając jakąś myśl, nim wreszcie złamał ją, otworzył kopertę i wyciągnął tkwiący w niej pergamin. Studiowała jego oczy wodzące po ciasno zapisanej karcie. Wyraz jego twarzy nie zmienił się nawet odrobinę, ale już od pierwszych odczytanych słów jego skóra przybrała szarawy odcień, a zmarszczki pod oczyma pogłębiły się.
Gdy skończył, drżącymi lekko dłońmi złożył list na cztery. Zaczął bębnić palcami w papier, chodzić wte i wewte po kuchni. Znała ten stan bardzo dobrze. Ostatni raz widziała go takim, gdy otrzymali inny list – ten, po którym musiała spakować wszystko, co posiadała, wsiąść na statek płynący na północ i pożegnać się ze wszystkim, co znała.
– Co? Co się stało? – zapytała w końcu.
– Kamień – mruknął, jakby to cokolwiek wyjaśniało.
– Jaki kamień?
– Pieczęć była nadłamana. Zatopił go w laku. Ktoś go wyciągnął. Ktoś, kto wiedział, widział. Był przy tym – szeptał, jak gdyby do siebie.
– Theagar, o czym ty mówisz?
– Jak on wyglądał? Ten, który dał ci list?
– Dzieciak, jedenaście, może dwanaście lat, krótko ostrzyżony, do samej skóry. Niebieskie oczy. Szare portki, bura koszula. Biedny. I szybki.
– Nie. Czyli użył jakiegoś szczura. Dlaczego? – żachnął się Theagar. – Powiedział coś? – dodał, tym razem głośniej, tym razem do niej.
– „On tu jest. I czeka” – zacytowała, coraz bardziej zbita z tropu.
„Co było w tym liście?”
– Czeka… Na co? Na co czekasz, Enrosz?
– Theagar… O co chodzi? Co się dzieje? Kim jest Enrosz? – zapytała. Dopiero gdy skończyła, zdała sobie sprawę z tego, że wróciła do ojczystego języka.
Stary szpieg pokręcił energicznie głową, nim obrócił się w jej stronę i spojrzał jej w oczy.
– Moim martwym bratem, Lori. Moim martwym od dwudziestu jeden lat bratem.
***
Obudziło ją pukanie do drzwi. Powrót do rzeczywistości zajął kilka chwil, bo miała jakiś cudowny sen, który teraz rozpływał się w niepamięci. Umykał tym szybciej im bardziej usiłowała go przywołać.
Była bezpieczna. I była częścią. Słyszała śpiew. I…
Znowu to natrętne pukanie. Jedna z dziewczyn, z którymi mieszkała, podniosła się z posłania i mamrocząc nieobyczajnie, ruszyła do drzwi.
— Tak? — spytała zaspanym głosem.
— Nie ty, nie o ciebie chodzi… — odparła ochmistrzyni Róża, wchodząc bezceremonialnie do środka swoim kaczym krokiem. Teraz już wszystkie służki zerwały się na równe nogi, próbując jak najszybciej odziać się i zawinąć czepce.
Rudowłosa dziewczyna zrobiła to samo, kątem oka dostrzegając, iż ochmistrzyni drepce w jej stronę. Serce podeszło jej do gardła. Wyrzucą ją. Za marnowanie czasu przed lustrem, za wchodzenie do miejsc, do których nie powinna była wchodzić. Wyrzucą ją i wróci do Starego Portu bez niczego. Bez dowodu dla komendanta Drighera. Nigdy nie dowie się, co stało się z Merą i z innymi. Nigdy już jej nie zobaczy, nie dotknie…
— No, dziecko, szybko, szybciusio! Ubieraj się! — zagdakała pogodnie Róża, stając przed rudowłosą dziewczyną, składając ręce na wydatnym biuście i obdarzając ją krytycznym spojrzeniem, ale i uśmiechem.
Skoro się uśmiechała, może wcale nie będzie tak źle, może po prostu Appel albo ten drugi — ten, który nie mógł chodzić — przysłali po nią, może chcieli dać ją do innego, nowego domu. Może tego, do którego dali Merę…
Ręce jej drżały, więc ochmistrzyni westchnęła ciężko i ruszyła z pomocą przy wiązaniu czepca.
— Oj, nie umiesz ty jak porządna dziewczyna się zachować, oj nie… No, i teraz tak, hop, i jeszcze… Weź się, dziecko, naucz sama, ja nie będę ci zawsze czepca wiązać!
— Dziękuję. — Rudowłosa dziewczyna uśmiechnęła się nerwowo.
— No już. Gotowa? Rzeczy swoje zebrała?
— Rzeczy?
— No jakieś drobiazgi, pieniążki czy coś?
Pokręciła głową. Nie miała żadnych rzeczy.
— No to idziemy, hop, hop, króliczku! — zakomenderowała radośnie ochmistrzyni. — A wy koniec leniuchowania, słonka wstały, czas jest pracy! — rzuciła jeszcze w drzwiach do pozostałych dziewczyn, które wciąż mocowały się z wiązaniem swoich czepców.
Znalazły się na korytarzu dla służby. Rudowłosa dziewczyna stała niepewnie, przestępując z nogi na nogę i nie wiedząc, co zrobić z rękoma.
— Tędy, dziecko, no już — poleciła Róża, ruszając korytarzem.
— Odprawiacie mnie? — spytała przez ściśnięte gardło, decydując się wreszcie na złożenie dłoni bezpiecznie za plecami.
— Odprawiamy, dziecino, ale nie tam, skąd przyszłaś, o nie! — zagulgotała z zadowoleniem ochmistrzyni. — Do większego domu idziesz! Doceniono cię, dziecino, oj, doceniono, choć tak po prawdzie nie wiem za co!
— Czyjego domu? — Z jakiegoś powodu ani radość Róży, ani jej zapewnienia nie uspokoiły dziewczyny. Wciąż czuła rosnącą gulę w gardle, wciąż czuła napięcie w podbrzuszu.
— A! A! A! — Róża pogroziła żartobliwie palcem. — Dość tych pytań, no już, idziemy!
Ochmistrzyni wiodła ją korytarzami, aż stanęły przy szerokich drzwiach, zdobionych złotem i czerwonym atłasem.
— No dobrze, to teraz, dziecino, bądź miła i grzeczna, a obiecuję ci, że do końca życia będziesz szczęśliwa! — zachichotała Róża z nieskrywaną ekscytacją. — No szybciusio! Do środka!
Dziewczyna uchyliła drzwi i wślizgnęła się do pokoju.
— Jesteś. Dobrze — powiedział mężczyzna w czarnym płaszczu z kapturem.