Читать книгу Ołowiany świt - Michał Gołkowski - Страница 8

Оглавление

Tak ty gawari mnie, Dyry, szto my tutaj dziełajem, a?

– Jak to, szto dziełajem... – Twarz skryta pod maską przeciwgazową i goglami pokrytymi siatką maskującą obraca się do mnie. – Na bandytów będziem zasadzać się, wot szto.

Ożeż ty w mordę. No, to tego się nie spodziewałem.

– Dyry, ty powaga? – Pukam w ramię mojego towarzysza. – Ty co, żarty takie ustroił?

– Nu, jakie tobie żarty, a, Miś? – Dr opuszcza lornetkę, gotów bym przysiąc, że słyszę nutki rozbawienia w głosie zniekształconym przez membranę maski. – Toż ty sam przecież słyszał, szto na bazie gawarili. Tribik ledwo maruderom odbił się, jak paszoł na Stiepanow, a nam to po drodze przecież, więc i tak ja padumał, że oni się tu przystroją pewnie. Marudery tu zaraz przylezą, sprzątniem ich na czysto, łupami się podzielim i pójdziem twoje sprawy załatwiać. Co, nie tak się dogadywali my?

– Nu, w sumie... – Wzruszam ramionami, gdy już udaje mi się przetrawić dłuższą wypowiedź w nadal obcym języku. – Dlaczego mnie nie mówił ty?

– A ty co, pytał? Ja w twoje sprawy nie lezę, ty też mi nic nie gawarił, a ja z tobą poszedł, nie? – Znowu przykłada wizjer do lornetki, kręci ostrością. – A ty sobie lepiej jakąś kryjówkę znajdź, skąd ci będzie wygodniej strzelać. Powinni stamtąd przyjść, ale kto ich tam znajet? – Pokazuje ręką szeroko pojęty kierunek.

Schodzę z dachu po wpuszczonych w ścianę klamrach, rozglądam się po podwórku opuszczonej wiejskiej szkoły. Bandyci – no świetnie... Nawet mi nie powiedział ilu.

Wiejska szkółka, praktycznie przyklejona do ściany solidnego lasu na pagórkach, zdaje się tak nierealna i pozornie spokojna, że aż można uwierzyć, że zaraz rozlegnie się dzwonek i z klas wybiegną dzieci. Sama szkoła to w zasadzie długi korytarz z doklejonymi trzema czy czterema salami lekcyjnymi, wejściem na przestrzał, szatnią i świetlicą, do niego doczepiona przybudówka gospodarcza, obok niego budyneczek kotłowni z potężnym kwadratowym kominem, podwórko zamknięte od strony lasu czymś, co wygląda jak budynek kolonijno-kwaterunkowy – rząd mikromieszkanek z oddzielnymi wejściami od tyłu, właśnie na jego dachu siedzi Dr i wypatruje bandytów w lesie. W pewnym oddaleniu, pośród krzaków bzu, zewnętrzna toaleta i komórki. Wszystko parterowe, niskie i mocno zapuszczone – widać, że ostatnie lekcje odbyły się tu w kwietniu osiemdziesiątego szóstego, dachy już dawno osiadły i przepuściły wodę, tynk odchodzi pęcherzami od przemrożonych ścian, grzejniki i większe żelazne elementy rozszabrowano na złom jeszcze przed Drugą Katastrofą. Gdy wchodzę przez pomalowane na czerwono drzwi z małymi szybkami, ogarnia mnie przemożne poczucie nostalgicznego smutku – prosta, drewniana ławka pod ścianą, nad nią rządek żelaznych wieszaków przybitych do lakierowanej grubo deski, na jednym z nich wciąż wisi dziecięca kurteczka z wyliniałym futrzanym kołnierzem i czerwonymi wyłogami na rękawach. Widziałem już takie obrazki dziesiątki, setki razy, ale nadal chwyta mnie to wzruszeniem za gardło... W korytarzu ślady ogniska na podłodze i okopcony sufit, na podłodze poniewierają się puszki po konserwach i butelki po parszywej wódce – część całkiem świeżych, ciekawe, skąd Dr ma swoje informacje... Bandyci to zjawisko rzadkie, ale śmiertelnie niebezpieczne – część podaje się za zwykłych stalkerów, tylko czekając momentu, żeby strzelić ci w potylicę i zabrać łupy. Prawda jest taka, że nie ma żadnego oficjalnego podziału na „stalkerów” i „bandytów” – teoretycznie każdy, kto do Zony wchodzi, jest tu tak samo nielegalnie. O ile jednak „my”, stalkerzy, ryzykujemy życiem, łażąc po anomaliach, o tyle „oni”, bandyci, szukają łatwego i szybkiego zarobku, rabując naszych wracających z wypraw. Prawda, były ostatnio rozmowy, że się niebezpiecznie zrobiło; jeżeli mamy tu prawdziwą bandę, to faktycznie trzeba jak najszybciej się jej pozbyć.

Rozglądam się po sieni, patrzę na dekoracje pierwszomajowe sprzed ćwierć wieku – mój Boże... Rysunki kredkami ołówkowymi z podpisami dzieci, z których część pewnie choruje dziś na zaawansowaną białaczkę albo wręcz dawno już nie żyje. „Mój tata na fabryce” – odcyfrowuję koślawe bukwy pod wypłowiałym rysunkiem. „Sława pracy Kostja Dawidowicz” – to z kolei podpis pod czymś, co musi z racji ilości czerwonego być pochodem pierwszomajowym. Czuję się, jakbym chodził po czyimś grobie... bo też i chodzę. Martwa ziemia pozostała po martwym imperium.

Ruszam w głąb korytarza – w końcu mamy tu zasadzkę urządzić, a nie podróż sentymentalną. Niskie, groźne buczenie dobiega z drugiej sali po prawej – potężna „elektra” rozłożyła się na samym środku pokoju, mackami błękitnych wyładowań sięgając niemalże do osmalonych drzwi. Wycofuję się powoli i z szacunkiem – czasami wystarczy opadający z drzewa liść, żeby „elektra” eksplodowała orgią wyładowań, poszerzając rejon swojego działania nawet trzykrotnie i za wszelką cenę próbując wyrównać napięcie ładunków elektrycznych w całym swoim zasięgu, co zazwyczaj równa się usmażeniu wszystkiego w okolicy na skwarkę. W dalekim kącie pokoju widzę jakiś artefakt, a z okna szczerzy do mnie zwęglone zęby trup jakiegoś durnia, któremu pewnie wydawało się, że da radę go dosięgnąć, nie aktywując potężnej anomalii – chciałeś, masz.

Otwieram rozchwierutane drzwiczki – chyba kanciapa stróża, widać stąd na głucho zamkniętą bramę wjazdową i całe podwórko. Rozkładana płowoczerwona kanapa z wystającymi sprężynami, na stoliku z odklejającą się politurą stoi graniasta szklanka, proszek na dnie kiedyś był pewnie fusami herbaty; obok szklanki okulary w grubej bakelitowej oprawie i resztki książki o pomarszczonych, zżółkłych stronicach. Podważam lufą Zbawiciela oprawę – Lenin, „Dzieła zebrane”. No proszę, wykształconych woźnych wtedy mieli. Oczywiście wszędzie zwyczajowy bałagan i syf – przez dwadzieścia lat szabrownicy zrobili swoje, zanim gniew Reaktora nie przegnał padlinożerców...

Tak się zamyśliłem, że prawie nie zauważyłem gorączkowego machania Dra z dachu. Wyglądam przez wybite okno – najpierw oczywiście pokazuje mi kilka niewybrednych gestów, potem wskazuje ręką na południe-południowy wschód, podnosi cztery palce, potem robi drugą ręką gest niepewności, dokłada jeszcze jeden. No świetnie – czterech, a może pięciu. A może, dzika twoja mać, dziesięciu, kartoflu ty jeden białoruski. Czyli będą szli od strony lasu, wejdą pewnie pomiędzy kotłownią a budynkiem kolonijnym... Dr pokazuje na mnie ręką, robi gest strzelania – podnoszę kciuk, zrozumiałem, ja zaczynam koncert. Przebiegam z powrotem korytarzem, łapię na chybił trafił kilka puszek po konserwach, ustawiam w piramidkę przy sali z „elektrą”. Anomalia wyraźnie się ożywia, czując świeży metal – trzaski wyładowań i zapach ozonu napełniają powietrze, ale na szczęście się nie aktywuje. Poczekaj, zaraz ci coś przyniosę... Przez chwilę chcę zadekować się od razu w stróżówce, ale zmieniam zdanie – nie będę zaczynał od obrony ostatniej rubieży, tam się potem wycofam. Zamiast tego przykucam przy drzwiach wejściowych – a co, na bezczelnego, w końcu ze strzelbą gładkolufową i tak się nie schowam. Poprawiam pas z nabojami, czekam.

Cisza i spokój. Na dworze zaczyna siąpić lekki deszczyk, taki, co nie przemoczy od razu, ale z czasem przesiąknie przez wszystkie warstwy niby-wodoodpornej odzieży – niedobrze, nie będzie ich słychać... Widzę Dra, jak rozpłaszcza się na dachu ze swoim G36 – pokaźna rura hybrydowego urządzenia wylotowego nakręconego na karabinek szturmowy daje broni prawie że długość niedużej snajperki – wtula się w róg, widzę, że celuje w tym kierunku – żeby mi tylko w plecy nie strzelił z rozpędu...

Są. Po prostu wychodzą jak gdyby nigdy nic zza rogu kotłowni, nie dalej jak piętnaście kroków ode mnie – niby normalne twarze, ale jest w nich coś takiego, że... Widać po prostu, że uczciwą pracą ich właściciele się nie skalali. Nie lubię do ludzi strzelać, ale nie czas na medytację – biorę przez szybkę na cel środkowego w grupie i pociągam za spust.

Potężne szarpnięcie gładkiej lufy, huk, brzęk tłuczonego szkła, wrzask bólu i zaskoczenia, chmura sinawego dymu... Nie czekam ani chwili – podrywam się i przebiegam korytarzem, gdy drzwi za mną eksplodują fontanną odłamków i szczap, przerabiane na sito kulami dziewięć milimetrów. Suuuki, mają pistolety maszynowe... Wbiegam do wyłożonej tandetnymi kafelkami łazienki, rozkraczam się nad wpuszczonym w ziemię niby-sedesem i bez celowania strzelam na wyczucie przez zamalowaną farbą olejną szybę – okno wylatuje na zewnątrz kaskadą szkła, ja schylam się i wybiegam na korytarz, gdy płytki na ścianach pękają i zamieniają się w ceramiczny tłuczeń pod ogniem dochodzącym z zewnątrz. Cholera, słyszę tam co najmniej jeszcze jednego kałasza, i to chyba pełnowymiarowego. Kanonadę kontrapunktuje głęboki bas wystrzału z ukochanego przez bandziorów obrzyna, na korytarzu wypadają aż dwa okna – czysty fart, gdybym był dwa kroki z przodu, to akurat bym to przyjął w plecy. Kule świszczą dokoła i rykoszetują od ścian, rzucam się szczupakiem na podłogę i przejeżdżam kawałek ślizgiem po odłamkach szkła, podczas gdy ściana po prawej dostaje gwałtownego ataku ospy wietrznej kalibru siedem sześćdziesiąt dwa. Nie no, nie wstanę teraz... Strasznie amunicji nie szanują, Ruski głupie. Czołgam się w tym szklanym deszczu, naciągam na głowę kaptur, ale i tak mam za kołnierzem pełno szklanego lodu. Byle do gaci nie naleciało, idiotyczna myśl błyska mi w głowie, gdy dopełzam w końcu do cieciówki. W samą porę – kolejna seria z kałasza masakruje drzwi wejściowe i kibelek, pewnie będą teraz szturmować... Dr, zasnąłeś tam czy co?!

Słyszę kroki bandyty, który wlatuje do szkoły, puszczając na oślep serię z kałacha w mój korytarz. Ściana rezonuje uderzeniami, na głowę osypuje mi się tynk, podnoszę oczy – o w trąbę, trzy kule na wylot... Co oni, z gówna tę szkołę budowali? Bogu dzięki durak nie pomyślał, bo jakby zaczął strzelać w ścianę na wysokości kolan, to nie ma przebacz – skosiłby mnie bez dwóch zdań. Nie ruszam się, nie oddycham, nie ma mnie. Dr, do cholery jasnej! Co on, zabić się tam dał na tym dachu?

Słyszę kroki na potłuczonym szkle, poślizg, szuranie – pewnie bandyta wbiegł do łazieneczki, z której palnąłem przez okno. Jeszcze kawałek... Pojedynczy strzał, kula wyrywa kawał ściany przy mojej głowie, do ucha pomimo kaptura nasypuje mi się garść piachu – jak mnie nie zastrzelą, to się tu w końcu od pyłu uduszę... Ale bandzior przebiegł na drugą stronę korytarzyka do salki obok – dokładnie tak miało być. Wychylam się i strzelam w piramidkę z konserw, chmura śrutu rozwija się w powietrzu, uderza prosto w żelazne puszki, posyłając je w głąb sali, gdzie już czeka na nie wiecznie głodna „elektra”...

Trzask wyładowania i skowyt bólu z pomieszczenia obok zlewają się praktycznie w jedno. Ha, ha, ha... Anomalia uderza po raz drugi, kolejny i jeszcze, coraz słabiej, z każdym strzałem błękitne języki wyładowania rozpełzają się po zawilgoconych ścianach i podłodze korytarza, sięgając aż do dwóch sąsiadujących sal. Tjaaa, można se nawet mieć trampki na gumowej podeszwie, ale jak się z deszczu wchodzi, to sory gregory, nie ma przebacz. Początkowy skowyt przechodzi w jęk i skiełczenie, w końcu cichnie zupełnie. Pozwalam sobie na chwilę słabości i zanoszę się kaszlem, starając się wykasłać z płuc pół kilo ceglanego pyłu. No dobra, dwa niepotwierdzone trafienia na moją korzyść, a co dalej?

Dobrą chwilę czaję się w mieszkanku woźnego, próbując usłyszeć coś przez miarowo siąpiący deszcz i szum kropel na zalegających ziemię liściach. Tutaj chyba wiele już nie wymyślę... Nie czuję się zbyt pewnie, mając za plecami okno otwarte na oścież, no ale się nie rozdwoję przecież, trzeba robić jakieś założenia, jak się do Zony wychodzi z partnerem – nasze jest takie, że Dr kryje mnie z dachu naprzeciwko... I właśnie dlatego nie lubię chodzić po Zonie z partnerem – człowiek robi sobie jakieś założenia, a potem przez nie ginie przedwczesną śmiercią. Gdybym był sam, to pewnie prześlizgnąłbym się do najbliższej klasy, stamtąd oknem na zewnątrz... I coś dalej. Nie ma sensu robić planów w Zonie – ona tylko na to czeka, żeby nam nogę podstawić. Dobra, kij z tym, pora się ruszyć.

Podnoszę się i wystawiam tylko głowę za drzwi, gdy pocisk wystrzelony z dworu wbija się w futrynę może dłoń ode mnie, obsypując mnie deszczem drzazg. Padam plackiem na ziemię, jednocześnie słysząc z zewnątrz głos Dra:

– Miszka, to ja, sorka! Ty żyw, a?...

– Ty Rusku cholerny! – drę się po polsku, leżąc na podłodze. – Mendo ty komunistyczna, posrało cię już zupełnie na tym dachu!...

– Misz, nu, ty nie drzyj się, nie złość, a?... – pojednawczo woła z dachu mój, pożal się Boże, snajper. – Ja dwóch ubił, chyba wszystko budziet...

– Ty kacapie zasrany! – Wstaję, nie przestając się drzeć, wygrażam pięścią przez okno. – Bambusie ty białoruski, byś mnie tu zastrzelił, kołchoźniku pierdzielony!...

– Eeej, smatri, ty nie tak ostro, Kurwa, bo zaraz i tobie puliu w łob zagonim! – Zjeżam się, słysząc nielubiane, pierwsze przezwisko, jakie dostałem w Zonie trzy lata temu. – Uważaj, burżuju Polaczku jeden ty!...

– Nu, dobra, Dyry, dawaj złaź... Ty wszystkich ubił?

– A skąd mnie wiedzieć, a? Dwóch prikoncził ja... – Dr obserwuje świat nadal przez przyrządy celownicze karabinka. No tak, ma tłumik, to go nie słyszałem...

– Nu ja też dwóch, znaczy się wszyscy. Mój jeden tutaj w klasie, drugij ten, co wnaczale... a twoi gdzie?

– A adzin tam, za rogiem. – Pokazuje mi ręką. – A wtaroj cię od zadu zachodził, to ja mu bęc! kulkę, no i tyle melodii.

– Nu to i będzie wsjo. Dawaj złaź, chabar będziem dzielić.

Ściągamy cztery trupy do korytarza wejściowego – dwa z małymi, punktowymi dziurkami po kulach pięć pięćdziesiąt sześć milimetra, jednego posiekanego moim śrutem i ostatniego, lekko przypieczonego... Sądząc po minie, facet zszedł w ostatecznym rachunku na zawał. Dwa kałasze, jeden MP5, obrzyn i dwa makarowy – niezły arsenał mieli, jak na zwykłych bandziorów; przebieramy towar, odkładając na jedno miejsce rzeczy niepotrzebne – ktoś przyjdzie, znajdzie i może mu się przyda. Ja biorę sobie tylko amunicję do strzelby i naboje dziewięć milimetrów – wreszcie będzie czym z glocka strzelać, a tak to leży i się kurzy tylko... Dr pakuje resztę uzbrojenia i przydatnych rzeczy w plecak jednego z bandytów, wnosi to wszystko na swój daszek i upycha w kominie – zabierzemy w drodze powrotnej; trupy odciągamy dalej w las, za dwa dni nawet śladu po nich nie będzie. Doładowujemy broń, ruszamy na zachód – do wieczora powinniśmy zajść. O ile mapy po Łysym się nie mylą i o ile ja też się nie mylę.

Ołowiany świt

Подняться наверх