Читать книгу Ołowiany świt - Michał Gołkowski - Страница 9
ОглавлениеIdziemy przez las, poboczem jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi drogi. Ze dwa kilometry temu minęliśmy pozostałości jednej z wiosek – gdzieś na północ od linii kolejowej przez Kołybań – wiosek, które ongiś niczym perełki rozrzucone po stole zalegały pośród lasów i błot w widłach Dniepru i Prypeci, a teraz straszą tyko czarnymi szybami okien i poprzekrzywianymi płotami wokół obejść, zarośniętych zmutowanym barszczem Sosnowskiego i brzytwa-trawą. Wydaje mi się, że nawet wiem, gdzie jesteśmy według mapy, ale to maksymalny stopień pewności, jaki da się uzyskać tutaj, w Zonie.
– Ćśśś... cichaj, Misza... – Dr podnosi rękę w ostrzegawczym geście.
Posłusznie zatrzymuję się, nie wykonując żadnych zbędnych ruchów – tutaj jest Zona, nie wojsko, i tylko dureń brałby się od razu za broń. Dr teraz prowadzi: on szuka drogi między anomaliami, on zbiera ewentualne artefakty i to on decyduje, co robi reszta grupy, czyli ja. Jeśli każe poczekać, będę czekał; jak powie „skacz”, to skoczę, nie myśląc nawet – prosta zasada przewodnictwa. Teraz ewidentnie nasłuchuje czegoś, starając się przebić wzrokiem otaczającą nas gęstwinę krzewów, zsuwa z czoła na oczy swoje technogogle, sięgając jednocześnie prawą ręką za plecy po karabinek. Posłusznie też ściągam z ramienia Zbawiciela, odbezpieczam...
– Słyszał ty? – zwraca się do mnie półgębkiem, majstrując przy przełącznikach wizjera.
– Niet, ja nic nie słyszał... – Rozglądam się uważnie po terenie, którego akurat nie zasłaniają mi rozrośnięte ponad miarę chaszcze. Cicho... Chociaż, może coś jednak...
– Coś tam za krzakami budziet... – Dr powoli podnosi lufę swojej giety, ja też machinalnie unoszę strzelbę. – Dosyć, bljadź, spore...
– Dyry, a dokładniej można? – pytam konspiracyjnym szeptem. – „Spore” znaczy sabaka czy „spore” znaczy juchociąg?
– Dokładniej to nie wiżu. Lieżyt w trawie, może śpi... Chodź, obejdziemy delikatnie.
Ostrożnie stawiając stopy, uważając, żeby nie nadepnąć na ani jedną suchą gałązkę i nie strącić nieopatrznym ruchem szyszki z drzewa, obchodzimy dużym kołem niebezpieczne miejsce. Przy okazji konotuję sobie w pamięci, żeby zagadnąć Dra o jego technogogle – czy to jednak prawda, że ma w nich zamontowany termowizor. Ja tam technologii w Zonie nie ufam w ogóle, ale zabaweczka fajna, chętnie popatrzę, jak tylko...
– Kaban!! – ostrzegawczy okrzyk Dra, trzask łamanych gałęzi, tratowanych krzaków i wściekły, ponury ryk wielkiego zwierza zlewają się w jedno. Naciskam spust od razu, gdy tylko potężne, szarobure cielsko wyłania się ze ściany zieleni – porcja wolframu idzie nieco za wysoko, orząc bydlakowi bruzdę na karku i więznąc gdzieś w pokładach tłuszczu na masywnym grzbiecie. Repetuję, słysząc serię Dra i widząc przelatujący mi przed twarzą strumień gorących łusek, ale na drugi strzał nie ma już czasu, bo stwór wpada prosto między nas. Dr rzuca się w bok, ja też odskakuję i czterysta kilo morderczych mięśni, kości i ścięgien przelatuje na wyciągnięcie ręki, kosząc z rozpędu kilka młodych brzózek. No do cholery, za jakie grzechy...
Prypeć-kaban, czyli wielki dzik mutant, to chyba największy i najgroźniejszy przedstawiciel lokalnej fauny, mający jeszcze sporo wspólnego ze swoimi nie tak znowu odległymi protoplastami z normalnego świata. Natura – albo właśnie nie-natura – obeszła się stosunkowo łagodnie z tym gatunkiem, oszczędziwszy mu drastycznych zmian w budowie ciała: żadnych kolców jadowych, chitynowego pancerza ani orientowania się za pomocą ultradźwięków, nic z tych rzeczy. Po prostu zwykłego, i tak już wystarczająco groźnego dzika powiększyła o jakieś sześćdziesiąt–siedemdziesiąt procent, wyposażywszy go w warstwę tłuszczu grubości dłoni dorosłego mężczyzny, szczecinę mogącą zedrzeć ciało z kości, paszczękę, do której zmieściłby się dorodny arbuz, i móżdżek wielkości orzecha włoskiego, czyniąc ze zwierzęcia praktycznie bezmyślną, potwornie agresywną i cholernie skuteczną maszynę do zabijania wszystkiego. Oczywiście tutejsze dziki, podobnie jak ich niezmutowani kuzyni, to też wszystkożercy – na co dzień zjadają, jak sama nazwa wskazuje, wszystko, nie gardząc też padliną – a że padlina to zasadniczo martwe zwierzę, a natura lubi chodzić na skróty, to prypeć-kabany szybko nauczyły się, że najłatwiejszym sposobem uzyskania padliny jest zabicie czegoś żywego. Chociażby nas.
Gdy kaban wyhamowuje i zawraca, Dr puszcza w niego jeszcze jedną serię, krwawymi wypryskami tnącą bok zwierza. Odyniec ryczy wściekle, ja, nawet nie wstając z ziemi, przełączam Zbawiciela na automat i posyłam jeden za drugim trzy ładunki śrucin prosto w ogromny łeb – większość pewnie odbije się od grubej płyty czołowej albo uwięźnie w karku, ale liczę na łut szczęścia i trafienie w oko. Kaban potrząsa łbem, rozbryzgując dokoła posokę i kawałki sierści, Dr nadal faszeruje go ołowiem. Gdy zwierz spina się w końcu i rusza na niego, wyraźnie wolniej i słabiej już niż z początku, podskakuję z boku i praktycznie z przyłożenia strzelam mu poprzez sterczące, kosmate ucho w czaszkę. Nogi potwora uginają się, ogromne cielsko siłą bezwładności ryje bruzdę w ziemi, w końcu nieruchomieje nieopodal.
– Ożeż ty jego w mordę, to bydlę cholerne... Dyry, ty okej? – Ciężko dysząc i nie spuszczając z celownika wyglądającego na martwego kabana, ale kto go tam wie, spoglądam kątem oka na towarzysza.
– To suka świnia, zaczepił mnie... – Dr ogląda z dezaprobatą zwisającą w strzępach nogawkę kamuflażowych spodni. – K szczaściu wyłożenia nie porwał, ale kamuflażem można sobie żopu wytrzeć...
– Dyry, bandaż nada? – Patrzę mimo wszystko zaniepokojony, wypatrując, czy z nogi zaraz nie buchnie krew.
– Daj mi spokój, Misza! Bandaż to akurat sam umiem... – burczy na mnie towarzysz. – Ty lepiej dzikowi kopyta odpiłuj, puścimy posljezawtra przesyłką, chociaż za naboje się zwróci...
Wzdycham ciężko, ale wyciągam z bocznej kieszeni piłkę sznurkową i zabieram się do ponurej roboty – faktycznie, odkąd szaleni naukowcy z Jantarnego wynaleźli receptę na przerobienie kopyt prypeć-kabana na coś niezmiernie potrzebnego klientom na Zachodzie, popyt na ten egzotyczny składnik zdecydowanie wzrósł. Nie wiem co prawda, czy Dr ma rację – nawet jeśli zdejmę wszystkie cztery (co może nie być łatwe, bo kaban akurat przednie nogi przygniótł całym swoim ciężarem), to uzyskany z tego zarobek pewnie nie wystarczy na pokrycie kosztów amunicji potrzebnej do upolowania zwierzaka. Eh, okrutny świat wolnego rynku.
– Misz, a ty bądź ciszej tam trochę. Zaraz nas cała okolica usłyszyt... – ofukuje mnie Dr, próbujący na szybko zszyć nogawkę. Nie rozumiem, o co mu chodzi.
– Ty co, Dyry, zdurniał? To ty tam tiechnikoj swoją szumisz.
Wymieniamy spojrzenia. Ja rzucam w diabły kopyto, Dr nawet nie kończy szycia, łapiemy broń i puszczamy się biegiem, próbując prześcignąć narastające dudnienie i łomot...
Stado musiało paść się gdzieś niedaleko, pewnie usłyszało nasze strzały i ryki odyńca. Przyznaję, nielicha wataha – gdy przebiegamy przez piaszczystą polankę, ryzykuję spojrzenie za siebie i widzę przynajmniej pięć–sześć burych kształtów, we wściekłym pędzie tratujących wszystko na swojej drodze. Widzę, jak Dr w biegu wyciąga zawleczkę i ciska za siebie granat – stłumiony huk eksplozji ergiedeszki odbija się echem od drzew, coś tam ryczy i wyje z tyłu, ale chyba wybuchło za stadem, bo pogoń nie ustaje.
– Dyry, tuda biegnij! Na górku dawaj! Tam bardziej bezpieczniej budziet! – kalecząc mowę swoją i obcą, pokazuję ręką na majaczący wśród lasu piaszczysty pagórek. Nadkładamy tylko kawałek drogi, żeby ominąć spory „grawikoncentrat” – nietrudno go zauważyć po nienaturalnie wykręconych i ściągniętych do centrum pniach sosen i brzózek, których wszystkie gałęzie nieustannie drżą w wiejącym do epicentrum sfery grawitacji wietrzyku – i wylatujemy na wzniesienie, pośrodku którego na betonowym postumencie dumnie stoi rusztowanie żelaznej wieżyczki obserwacyjnej z przeszkloną budką na szczycie, pewnie pozostałości po straży pożarnej ubiegłej epoki... Albo i obecnej, bo przecież do dwa tysiące szóstego wszystko działało tu w zasadzie normalnie. No, bardziej normalnie niż teraz. Na szczyt wbiegamy na zupełnym bezdechu, Dr już zaczyna piąć się w górę po szczebelkach, ja przypadam na kolano, gotów kryć naszą pozycję ogniem... diabliiiiiiii, nie doładowałem! tylko trzy naboje zostały... czy dwa w ogóle... Tak czy inaczej, biorę na cel dziki, które powinny być tuż-tuż, a są...
– Hej, Dyry, weź no pasmatri! – wołam do partnera, którego tyłek i wielkie buciory widzę ponad sobą. – One czego, boją się?
Dr patrzy na mnie, na polankę w dole, potem znowu na mnie. Powoli schodzi i nie odzywając się ani słowem, siada na betonowej wylewce, patrzy na kabany, które najwyraźniej boją się podejść do naszej górki – odbiegają kawałek, wracają niepewnie, kładą uszy i stroszą sierść, fukają i prychają, ale żaden z nich nie zbliża się bardziej niż do granicy wyznaczonej przez piach.
– Miszka, weź się razem ze mną rozejrzyj, nie stoi nam za plecami przypadkiem chłeptokrwij? – pyta matowym głosem.
– Niet. Ja też tak już myślał, ale nie stoi. – Rozglądam się na wszelki wypadek.
– No i charaszo. Ty będziesz? – Wyciąga do mnie paczkę papierosów.
– Da niet, nie trzeba. – Odżegnuję się gestem. – A ty co, po co ty kurisz?
– A cholera jego znajet, może to ostatni. – Zaciąga się dymem i wyjmuje z kieszeni licznik Geigera. – Jak się boją, to niech nie podchodzą...
– Jakie tło radiacji? – pytam, gdy Dr dłuższy czas milczy.
– A tło żadne. Wychodzi, że tu promieniowania nie ma.
– Jak to nie ma promieniowania! – Denerwuję się, wyrywam mu z ręki licznik i podnoszę do góry, prawie przytykając urządzenie do żelaznych prętów konstrukcji. Od razu rozlega się miłe dla ucha trzeszczenie głośniczka, a wskazówka zaczyna miarowo podrygiwać na skali. – Zepsuło ci się barachło, a tło tutaj normalne, twoja mać!...
– To nie tło, tylko ty oddajesz, Miszka. – Dr spokojnie odbiera mi licznik, który w jego rękach od razu cichnie. – Rozumiem ja, że ty po ostatniej wyprawie odpromieniował się jak należy, sprzęt wyszorował, radionuklidy z organizmu wygonił, a?
Patrzę na niego osłupiały. Prosta, szczera twarz byłego pediatry z Mińska jak zwykle wyraża czystą, słowiańską uczciwość człowieka o gołębim sercu, który swego czasu nie spał po siedemdziesiąt dwie godziny tylko i wyłącznie po to, żeby sprawdzić reakcje organizmu na deprywację snu. Bez słowa odbieram od niego porcję tabletek antyradu, rozgryzam i popijam wodą z manierki – blee, tak samo ohydne, jak za pierwszym razem. Podnoszę głowę ku szaremu niebu, żeby się nie porzygać...
– Dyry, to tutaj! My tut!... sjuda... zdzieś... cholerny świat, cholerny język! To to miejsce!
– Nu da? – rozgląda się Dr powątpiewająco. – No to się cieszę. Szto dalsze, jaśnie pan przewodnik?
– Pasmatri ty lepiej, niedowiarek! – Rozkładam mapę na betonie, wygładzam gorączkowo rękami, wyciągam z kieszeni zafoliowaną kserówkę skrinszotu z notatek Łysego. – Wot las, wot droga biegnie, a tu polanka, gdzie ty granat rzucił. A my tutaj jesteśmy, wot, a tut na skrinszocie – na cień patrz! Widać, że to ta samaja wieżyczka!
– Wieża się mówi, wieżyczkę to masz w beteerze, poligloto ty od siedmiu boleści. – Dr krytycznie potrząsa głową, jak zawsze niezadowolony z mojego koślawego rosyjskiego. – No, to znalazł ty. Ty cieszysz się, ja cieszę się twoim szczęściem. To co, wracamy?
– No jakie wracamy, ty co, z głupim się na rozum obmieniał? – teraz to ja się oburzam. – Ty miał swoich bandytów, teraz ja sobie poużywam! Ty zostań, pilnuj, czy kto nie idzie, czy kabany nie pryjdut, a ja na wierch polezę, może tam co ciekawego budziet!
– Burżuj polski, bljadź, na rozkazy mu się zebrało... – mendzi sobie pod nosem Dr, gdy ja wspinam się po żelaznej drabince na górę. Zauważam, że wzdłuż jednej z nóg wieżyczki biegnie spora wiązka grubych na palec kabli – zdecydowanie za gruba, jak na dwieście dwadzieścia woltów, żeby znudzony strażak mógł sobie poczytać nocą „Nasz Dziennik” czy co oni tam na Białorusi i Ukrainie szmatławego mają. Dochodzę do samej góry, mocuję się chwilę z zatrzaskiem żelaznej klapy, w końcu metal ustępuje i przez wąski właz winduję się na górę...
Gdy tylko podnoszę wzrok, prosto w lewe oko spogląda mi lufa karabinu. Przez krótką chwilę zastanawiam się, czy zaryzykować sięgnięcie po strzelbę, czy raczej puścić się rękoma i zlecieć w dół, ale potem widzę właściciela broni. Pokryty resztkami zasuszonej skóry szkielet żołnierza w spłowiałym, zetlałym mundurze z wiszącym na plecach AK-104 siedzi sobie na żelaznym taboreciku z łokciami opartymi o blat stolika i wciąż przyłożoną do oczu lornetką, jak strażnik, na wieki już zastygły na swojej pozycji. Piękny kawałek propagandy by z tego był – „wierni poza grób”... Tfu! Znowu mnie na trupy naszło...
Podciągam się, zamykam za sobą właz, żeby nie wpaść w niego przypadkiem, rozglądam się – wow, ale widok. Widać stąd chyba całą Zonę, a na pewno dużą jej część – tam Dniepr, za nim Kordon i odcięta granicą normalnego, jaśniejszego nieba Duża Ziemia. W tamtą stronę będzie gdzieś Kijów, co wieczór z niepokojem wysłuchujący podawanych rutynowo komunikatów o Strefie Zamkniętej wokół CzEJ, czyli po rusku CZAES – Czernobylskoj Atomnoj ElektroStancji. Tam jest Białoruś i jej niby-rezerwat, tak naprawdę gigantyczny kordon wojskowy i megapoligon dla całej FR, gdzie Putiny i inne Miedwiediewy mogą bezkarnie testować wszelkie rodzaje najbardziej nawet idiotycznych wunderwaffe pod pozorem obrony ludzkości przed nienazwaną grozą skądkolwiek. A tam widać megality Prypeci i kominy Reaktora, gdzie...
Złe przeczucie uderza mnie jak grom z jasnego nieba. Spoglądam na martwego wojaka, który z lornetką przyklejoną do oczodołów patrzy dokładnie w tym co ja kierunku. Przyklejoną to bardzo dobre słowo – gumowo-plastikowe oprawki okularów potężnej wojskowej lornety niczym stearyna na słońcu rozmiękły, spłynęły i wtopiły się w kości policzkowe, dzięki czemu cały szkielet zachowuje jeszcze podpartą pozycję siedzącą. Czyżbyście, towarzyszu Iwanow, mieli wątpliwy zaszczyt oglądania Drugiej Katastrofy? Ciekawe, jak to było, gdy...
Mówiłem wam, że Zona nasłuchuje głosów głupców? No to właśnie mówię. Nie kończę nawet myśli, gdy niebo nagle ciemnieje i gdzieś spod ziemi dobiega niski, przeciągły huk – coś jak pociąg przejeżdżający pod Śródmieściem, ale o wiele bardziej basowo; jednocześnie nad dachami i kominami Czarnobyla, nad dalekim Sarkofagiem rozwija się jakaś dojmująco piękna i straszna zarazem zorza, niczym płatki czarnej róży otwierającej się do niewidocznego słońca. Patrzę na swoje ręce i widzę, że kolory lekko zblakły...
– Dyry!!! – otwieram klapę i drę się, zaczynając schodzić na dół. – Dyry, słuszaj...
Urywam w pół słowa, bo ostatni raz spoglądam na siedzącego na wieżyczce martwego żołnierza i dostrzegam naszywkę na jego ramieniu. Naszywkę, którą już gdzieś kiedyś widziałem... Waham się, czy zdążę, ale głupia ciekawość wygrywa – wracam na górę, razem z fragmentem rękawa odpruwam emblemat i trzymając go w zębach (bleeeeee nie myśleć nie myśleć nie myśleć), najszybciej jak mogę schodzę, zjeżdżam praktycznie na dół.
– Dyry, wybros idzie! – wołam do kompana po drodze. – Mamy jeszczo czas, ale mało!
– Na mapę smatri! – Dr gorączkowymi ruchami rozwija sztabówkę, pokazuje palcem na naszą pozycję. – My tutaj gdzieś, tam na północy masz Pirki! Dobiegniem, zdążym?
– Dobieżać to zdążym, ale nie wiem, czy w anomalię się po drodze nie wpierdolim! – staram się przekrzyczeć narastające porywy wiatru. – Możet w dzierewnie...
– Po wsiach piwnice płytko, tam nam mózgi do cna wypali! A ja tu takoje coś znalazł... – Pokazuje palcem niewyraźną plamę cienia na wydruku zdjęcia. – Powinno gdzieś tam być, jak ja butem w piachu pogrzebał, to pod nami lity beton jest!
Patrzę we wskazanym przez Dra kierunku, potem na niego, raz jeszcze na zbocze. Bez słowa wciskam mapę i zdjęcia za pazuchę, wyrywam saperkę z pokrowca i zbiegam do połowy po piaszczystym zboczu.
Próbowaliście kiedyś kopać piasek na czas? No, zabawa przednia, powiadam wam. Ja robię specnazowską łopatką, jakbym nigdy niczego innego się w życiu nie uczył, Dr grzebie rękami, jakby od tego jego życie zależało – no bo zależy, i jego, i moje. Łopatka zgrzyta o beton – widać już zręby betonowej ścianki podpierającej część zbocza, pojawia się zarys litery U, jak w osłonkach studzienek kanalizacyjnych w górach. Wiatr świszcze i huczy dokoła nas, niebo nasyca się szkarłatem, ołowiane chmury przelewają się nad nami, gdzieś daleko przetacza się odległym echem grzmot...
– Jest! Jest właz!! – drze się Dr, gdy spod warstwy piachu pomiędzy żelbetowymi wspornikami widać róg solidnej, żelaznej klapy wpuszczonej w betonową płytę. Pot zalewa nam oczy, gdy rękami staramy się wyczyścić obrys sześćdziesięciocentymetrowego, kwadratowego włazu, zamkniętego na solidną kłódkę zalaną plastikiem... Dr wyskakuje z wykopu, ja po prostu wyrepetowuję resztę magazynka, trzęsącymi się dłońmi próbuję odpiąć kieszonkę ładownicy, wyciągam garść nabojów kulowych, łuski lecą mi przez palce, w końcu udaje mi się wepchnąć jeden do komory nabojowej, repetuję Zbawiciela i wypalam z bliska prosto w kłódkę... Myśl o rykoszecie kuli kalibru dwanaście miga mi w głowie i gaśnie, na szczęście zbyt późno, gdy resztki kłódki już odlatują na bok, a my we dwóch siłujemy się, żeby odkleić klapę od warstw uszczelek i towotu... Z miękkim, przeciągłym mlaśnięciem luk puszcza i odjeżdża do góry na hydraulicznych zawiasach. Praktycznie wpycham Dra przodem, sam zrzucam tylko za nim rozsypane na ziemi łuski i spuszczam nogi w dół, na żelazną drabinkę... Gdy ciągnę za sobą pieruńsko ciężką klapę włazu, w niebie nade mną rozlega się potworny huk, świat pogrąża się w oślepiającym purpurowym blasku z zielonymi odcieniami, a ja uwieszam się całym ciężarem ciała na uchwycie klapy, ciągnę i szarpię, czując, jak mózg zamienia mi się w papkę, a potem tylko lecę, lecę w dół, w ciemność...