Читать книгу To nie tak miało być - Michał Piedziewicz - Страница 6
Rozdział 2 Ćwierćfinał i… co dalej?
ОглавлениеŻeby się dostać do półfinału turnieju podwórkowych tak zwanych dzikich drużyn, musieliśmy stoczyć niezliczone boje. Książkę by o tym można napisać.
Nazwaliśmy się Lanovią, od nazwy naszego osiedla Łanowa Residence. Z początku byliśmy bandą patałachów, zwykłą zbieraniną. Z czasem nauczyliśmy się walczyć – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Zaczęliśmy skromnie: od zwycięskich remisów. Zwycięskich, bo na początku cieszył nas każdy zdobyty punkt, dopiero potem przyszły prawdziwe triumfy. Graliśmy w upale i w deszczu, mieliśmy pecha, ale i dopisywało nam szczęście. W fazie grupowej rozgrywek przegraliśmy co prawda dramatyczny mecz na wodzie, ale udało nam się awansować do dalszej części turnieju. Nadzialiśmy się wtedy na czarodziejów futbolu, na słynnych Zabijaków Zatorze, ale i z nimi zwyciężyliśmy – nadludzkim wysiłkiem woli. Trzy gole strzelił w tamtym meczu Oleg. W kolejnym meczu bohaterem byłem ja – lecz bohaterem negatywnym, bo to po moim zagraniu w ostatniej minucie rywale dostali rzut karny. Ale i tak awansowaliśmy do ćwierćfinału – a ćwierćfinał to już coś, jak głosi stara piłkarska prawda.
Ćwierćfinał był naszym najbardziej pamiętnym bojem. Fantastyczną formę pokazał Roland, który pod koniec odniósł, niestety, kontuzję. Nam bramki wbijała Weronika – niewiarygodnie zdolna dziewczyna. A później znów popełniłem straszny błąd… Powtarzam: książkę by o tym można napisać. Lecz i tym razem dopisało nam wielkie szczęście i po konkursie jedenastek awansowaliśmy do półfinału.
Marzenia spełniliśmy z nawiązką. Marzyliśmy o ćwierćfinale, a udało nam się osiągnąć nawet więcej. Ale czy to znaczyło, że mieliśmy osiąść na laurach? Czy nie byliśmy głodni jeszcze większego sukcesu? Byliśmy, oczywiście że tak, byliśmy głodni jak dzikie zwierzęta, z wielkiego głodu burczało nam w brzuchach. Teraz marzyliśmy o finale… A może nawet o zwycięstwie w całym turnieju?
To dlatego w nocy po meczu ćwierćfinałowym, a przed wielkim półfinałem na stadionie miejskim, długo nie mogłem zasnąć i wierciłem się w skotłowanej pościeli. Dusiły mnie zmory ambicji, zdawało mi się, że biegnę jakby po morzu z lepkiego kisielu, widziałem przed sobą piłkę, ale nie mogłem do niej dopaść, nie potrafiłem oderwać nóg od ziemi, coś mnie trzymało, wciągało… Budziłem się i znów zasypiałem. Bez końca.