Читать книгу Śmiechu warte, czyli z czego śmiał się PRL - Michał Zawadzki - Страница 6

Оглавление

Rozdział I
Śmiechu warte

Rozrywka pod specjalnym nadzorem

Spotyka się Leonid Breżniew z Jimmym Carterem. Rozmowa schodzi na temat wolności słowa w obu imperiach. Carter mówi:

– U nas jest największa wolność słowa na świecie! Amerykanie mogą, na przykład, śmiać się z mnie, prezydenta USA.

– Obywatelom radzieckim też wolno śmiać się z prezydenta USA – odpowiada I sekretarz KPZR.

Wariacji na temat tego dowcipu powstało tyle, ilu było pierwszych sekretarzy i liderów Stanów Zjednoczonych. Sens dowcipu jednak w każdym przypadku pozostawał taki sam. W demoludach, czyli krajach socjalistycznych, dumnie zwanych „demokracjami ludowymi” (notabene mającymi z demokracją tyle wspólnego, co krzesło elektryczne z krzesłem), wolność słowa była mrzonką. Choć formalnie gwarantowały ją ludowe konstytucje, a rządowe media odmieniały przez wszystkie przypadki, to jednak prawda czasów i prawda ekranu[1] znacząco się różniły. Jak wielki wzbudzało to dysonans w społeczeństwie, niech świadczy dowcip, który zachował popularność po kres Polski Ludowej – do roku 1989.

– Czym się różni polska konstytucja od amerykańskiej?

– Właściwie niczym, bo obie gwarantują wolność wypowiedzi, tyle że nasza nie gwarantuje wolności po wypowiedzi.

W warunkach, które stwarzał PRL dzięki takim instytucjom jak między innymi wszechobecna i wszechwładna cenzura (do roku 1981 oficjalnie zwana Głównym Urzędem Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk) trudno było się beztrosko i swobodnie bawić i śmiać. Ponurzy urzędnicy niewesołego budynku przy ulicy Mysiej 3 w Warszawie – gdzie cenzura rezydowała – mieli wielkie zadania, których realizacja sprowadzała się do cięcia i kreślenia każdego tekstu, dzieła lub innego utworu, zanim trafił on do oficjalnego obiegu. Wszystko to, by – jak uzasadniano istnienie tego organu – (…) [chronić] nasze społeczeństwo, naszych chłopów, robotników, inteligencję i młodzież przed zatrutymi miazmatami lektury faszystowskiej, reakcyjnej, kryminalnej lub bezwartościowej. (…) Są to zadania ogromne[2]. I od 1945 roku do 1990 roku, gdy Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk (po 1981 roku z oficjalnej nazwy cenzury zniknęło słowo „prasy”) został zlikwidowany, cenzura wywiązywała się z nich całkiem dobrze. Inna sprawa, że ze szkodą dla inteligencji, czy wręcz zdrowia psychicznego odbiorców propagandowej papki. Leopold Tyrmand w „Dzienniku 1954” zanotował na tę okoliczność: (…) włączyłem radio (…). Nadmiar szmiry otwiera nowe perspektywy wesołości. Zaś kino-rewia w Przasnyszu przed wojną była arcytworem subtelności i smaku wobec bogactwa kiczu, jaki zawierają w sobie wiadomości o współzawodnictwie pracy i poprawie bytu robotników w Polsce. (…) Kilka lat w komunizmie uczy o bycie, którego nie ma w żadnych systemach filozoficznych. Jest to byt prasoworadiowy. Samoistny, niezależny ani od percepcji, ani od żadnego kryterium rzeczywistości, ale sub specie aeternitatis [z punktu widzenia wieczności – przyp. red.][3]. Tylko czy dziś nie mamy w mediach podobnej sytuacji?

Jeszcze Polska nie zginęła, póki się śmiejemy

Nie oznacza to jednak, że Polska Ludowa była krainą mroku i wiecznego smutku, niczym dziś, nie przymierzając, Korea Północna. Bynajmniej – popularnych rozrywek dla mas: dansingów, „tamtych prywatek”[4], wiejskich potańcówek, niezliczonych akademii ku czci, muzycznych audycji radiowych czy festiwali było multum i miło wypełniały wolny czas milionom Polaków. Nie brakowało też przecież ambitniejszych produkcji, na przykład filmowych, telewizyjnych, literackich czy estradowych. Co więcej, nierzadko bardzo dalekich od socjalistycznej prawomyślności. Kilka pokoleń urodzonych i wychowanych w realiach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej śmiało się przecież i bawiło, kpiło z władzy, ustroju i mentalnego brudu, jaki PRL przyniósł. I to nawet w czasach, gdy za antypaństwowy dowcip można było dostać kilka lat na prowadzenie rozmyślań o wadze tego „występku” przeciw władzy.

Do kiosku z gazetami codziennie przychodzi mężczyzna. Bierze do rąk „Trybunę Ludu”, ogląda pierwszą stronę, odkłada i wychodzi. Kioskarz w końcu nie wytrzymuje i zagaduje jegomościa.

– Co pan tak tylko pierwszą stronę czyta? Czego pan szuka?

– Nekrologu – odpowiada klient.

– Panie, ale to na ostatniej stronie!

– Ten, którego szukam, na pewno będzie na pierwszej.

Jak zauważyła niezapomniana gwiazda estrady, pierwsza dama humoru, Hanka Bielicka: jeszcze Polska nie zginęła, póki się śmiejemy, i jest w tym zdaniu filozoficzna głębia. PRL się skończył, a nostalgiczne i okraszone uśmiechem wspomnienie tamtego okresu wciąż jest żywe. Można nawet się pokusić o stwierdzenie, że dzięki wentylowi w postaci rozrywki udało się nam PRL przeżyć. To wielka zasługa kultury śmiechu, która przez niemal czterdzieści pięć lat wzrastała na wyjątkowo żyznym gruncie.

Żyzny grunt dla kultury

Trzeba w tym miejscu dodać – a młodym przypomnieć – że w niemal całym okresie PRL w oficjalnym obiegu kultury popularnej dominowała lekkostrawna szmira lukrująca szarzyznę i bolączki ludowej ojczyzny oraz ciężkostrawna produkcja skierowana przeciw: imperialistom, kułakom, bumelantom, „niebieskim ptakom” lub „bananowej młodzieży” i każdemu, kto nie dość entuzjastycznie podchodził do wcielanych w życie wiecznie żywych idei Marksa i Lenina. Przykładów na to nie brak. Socrealistyczne, tworzone „zgodnie z linią” filmowe produkcyjniaki z lat pięćdziesiątych dominowały w kinach, a najbardziej zaangażowane z nich to między innymi „Dwie brygady”[5] Eugeniusza Cękalskiego oraz „Piątka z ulicy Barskiej”[6] Aleksandra Forda. Schematyczne do bólu opiewały bohaterstwo rodzimych stachanowców[7] oraz oddanych sprawie zetempowców i ukazywały podłość reakcyjnych wrogów (do wyboru: akowców, bikiniarzy, prywaciarzy i kapitalistów). Tej ideologii podporządkowane były także lżejsze gatunki wyrazu. Nawet naprawdę zabawna komedia muzyczna z 1953 roku (pierwszy powojenny polski film w kolorze!) „Przygoda na Mariensztacie”[8] – wyreżyserowana przez Leonarda Buczkowskiego na podstawie scenariusza Ludwika Starskiego – została skażona socrealistycznym ujęciem rzeczywistości. Miłość Hanki (Lidia Korsakówna) i Janka (Tadeusz Schmidt) rozkwita, ale to nie ich ślub ma stanowić grande finale tej – skądinąd uroczej – opowieści. Nadrzędnym celem (i w zasadzie też praprzyczyną poznania się i miłości protagonistów) jest odbudowa stolicy, murarski trud i przemiana Hanki w dziarską robotnicę z kielnią w dłoni…

I choć robotniczo-chłopski sojusz zajmował poczesne miejsce w socrealistycznej sztuce w każdym wydaniu, umęczone wojną i powojennym kryzysem społeczeństwo chciało czegoś więcej niż nieustannych tyrad o złych kapitalistach i eposów o „wyklętym ludu ziemi, który powstaje z kolan”[9], by w wyniku „dziejowej konieczności” wreszcie odgryźć się „prześladowcom z pańskiego dworu”[10]. Znamienne jest więc, że mimo ideologicznych obostrzeń i odgórnego wymuszania tematyki „produkcyjnej”, polska kultura popularna dostarczała obywatelom także rozrywkę na niezłym poziomie. „Skarb” Leonarda Buczkowskiego[11] , przezabawna komedia pomyłek opowiadająca o perypetiach mieszkańców na wpół wypalonej przez bomby kamienicy, którzy szukają tytułowego skarbu, był jednym z pierwszych powojennych polskich filmów! Powstał w 1948 roku, zaledwie trzy lata po zakończeniu niemieckiej okupacji, a w role bohaterów wcieliły się największe ówczesne (i przyszłe) gwiazdy – Jadwiga Chojnacka, Jerzy Duszyński, Danuta Szaflarska, Adolf Dymsza, Alina Janowska oraz, między innymi, Ludwik Sempoliński. Nawet dziś, sześćdziesiąt osiem lat później, „Skarb” bawi lekkością dowcipu, i to mimo tragicznego kontekstu, w jakim została osadzona jego akcja. Co więcej, zaraz po zakończeniu wojny, w 1945 roku, wybitny satyryk Jerzy Jurandot stworzył łódzki Teatr Syrena – stricte komediowo-rewiowy, na którego deskach grali między innymi: Adolf Dymsza, Edward Dziewoński i Stefania Grodzieńska. Warto nadmienić, że o ile we wczesnych latach pięćdziesiątych nie można było marzyć w sztuce o ucieczce od tematyki przesyconej „izmami”, to śmierć Józefa Stalina w 1953 roku dała nadzieję na zmianę stanu rzeczy. W Polsce tak zwana odwilż przyszła formalnie dopiero w 1956 roku, gdy władzę po śmierci Bolesława Bieruta objął Władysław Gomułka. Jednak już wcześniej – na obficie nawożonej absurdem glebie PRL – zaczęły pojawiać się pierwsze kiełki. Otóż od 1954 roku na trójmiejskich uczelniach (Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku i Wyższej Szkole Ekonomicznej w Sopocie) działał kabaret Bim-Bom w składzie: Zbigniew Cybulski, Jacek Fedorowicz, Wowo Bielicki i Bogumił Kobiela. Kilka miesięcy wcześniej w Warszawie działalność zainaugurował najbardziej znany twór kabaretowy, czyli STS – Studencki Teatr Satyryków, przez którego zespół przeszły takie sławy satyry (i nie tylko satyry) jak Agnieszka Osiecka, Stanisław Tym, Krystyna Sienkiewicz, Zofia Merle czy Krzysztof Kowalewski. I nie uprawiali oni jedynie czystej sztuki dla niej samej – im bardziej najczarniejszy okres powojennej Polski, stalinizm, zmierzał ku końcowi, tym ostrzej wyśmiewali rzeczywistość – reklamowaną przez władzę jako najlepszą pod słońcem. Nikomu nie trzeba uzmysławiać, jak wielka była przepaść między propagandowymi hasłami i deklaracjami a codziennością widzianą oczyma milionów Polaków.

W latach PRL podziemie było w nas, w ludziach, w społeczeństwie. Dlatego tak szukaliśmy, tropiliśmy i cieszyliśmy się każdą polityczną aluzją, szpilą wbitą systemowi. Aluzyjka potrafiła podnieść całą widownię! – tłumaczy Zofia Czerwińska, jedna z najbardziej rozpoznawalnych aktorek komediowych (nie tylko) czasów PRL. Jak wspomina, w czasie głębokiej komuny mimo wielu ograniczeń, które narzucał system, o wiele łatwiej niż dzisiaj bawiło się publiczność – głodną każdego „smaczku” o socjalistycznej rzeczywistości. Żarty o „de” zawsze cieszyły się dużą popularnością, ale był przecież też humor polityczny – jeszcze bardziej atrakcyjny. Dowcipy polityczne podważały choć na chwilę dogmaty, na których stał PRL. To była walka z systemem i sposób na kontestację szarej rzeczywistości – dodaje Zofia Czerwińska, a Kazimierz Kaczor dopowiada: Mało śmieszyła nas ta rzeczywistość, ale po paru latach istnienia w tamtym ustroju zadziwiające wciąż było, że wychodziło się kupić parę butów – bo podobno rzucili do domów towarowych – a wracało się z dziesięcioma rolkami papieru toaletowego. Albo kupowało buty w innym rozmiarze, a potem wymieniało z innymi kupującymi. I dzięki temu o wiele łatwiej było się w tamtych czasach śmiać, bo podział był bardzo jasny – my i „oni”. Jeśli się śmieliśmy, to z „onych” oczywiście, a nieustającym przedmiotem żartów dla nas wszystkich byli milicjanci. Bardzo wdzięczny temat i wszystko się do nich przyklejało. Ale trzeba powiedzieć, że naprawdę sumiennie na to sobie zapracowali. Nie chcę powiedzieć, że wszyscy stróże prawa byli tacy jak w żartach, ale zdecydowana większość tak.

Najweselszy barak

Oczywiście, nie każdy żart mógł się pojawić w repertuarze kabaretowym, a już na pewno nie w mediach, jak dziś byśmy powiedzieli, masowych – filmie, (raczkującej) telewizji i radiu. Nad tym, aby niepożądany żart nie pojawił się eterze, dbał sztab bezwzględnych cenzorów i partyjnych zarządców w wydawnictwach, zespołach filmowych lub teatrach. Szczęśliwie pokłady tematów do obśmiania były niemal niewyczerpane, a każdy dzień w drodze do bezklasowego raju dostarczał nowych. Jak pisze Iwona Kienzler, autorka dziewiętnastego tomu „Kroniki PRL 1944–1989”, kabarety i teatry działające od zarania Polski Ludowej, pełniły rolę nieistniejących wolnych mediów[12]. Powołaniem twórców stało się komentowanie rzeczywistości i wykazywanie absurdów, o których oficjalne media milczały. Co ciekawe, po 1956 roku władza zdała sobie sprawę z tego, że potrzebny jest wentyl bezpieczeństwa, co zaowocowało bujnym rozkwitem kultury śmiechu; nie wprost kontestującej system, lecz operującej językiem ezopowym i gestem i dającej upust temu, co ludzi – kolokwialnie mówiąc – wkurzało. Jak pisze o tym Iwona Kienzler: Ludzie się pośmiali z absurdów socjalistycznej rzeczywistości i spokojnie poszli do domu. Nawet cenzorzy (…) na widowni (…) uważali, że dowcipy na temat władzy należy potraktować pobłażliwie. Zdarzało się jednak, że cięto teksty, czasem zamykano kabareciarzy (…)[13]. Satyrycy wszelkiej maści nie stali się nagle pupilkami ludowych włodarzy Polski (notabene nad wyraz często pozbawionych elementarnego poczucia humoru, jak Gomułka). Dalej siedzieli ze wszystkimi w jednym baraku. Ale przynajmniej w najśmieszniejszym w całym obozie.

Śmiechu warte, czyli z czego śmiał się PRL

Подняться наверх