Читать книгу Kamil Glik. Liczy się charakter - Michał Zichlarz - Страница 5

Babcia modli się za wnuczka

Оглавление

„Boże, nie odbieraj mi dziecka!”, krzyczał zdesperowany Jacek. Babcia Krystyna pobiegła do kościoła przy Katowickiej i błagała Boga o życie wnuka. Kamil miał wtedy niespełna półtora roku.

Gdy przyjechał z mamą do babci, był cały siny. Usta, twarz. I te dziwne plamy. Nie dał się nawet z wózka wyciągnąć. „Synowa z synem pojechali do sanatorium dla dzieci po chorobie Heinego-Medina. Niestety, nikogo tam nie było. Potem skierowali się do szpitala”, wspomina Krystyna Glik.

W szpitalu lekarz kazał rozebrać chłopca. Wybroczyny pokrywały całe jego ciało. Doktor pokręcił głową. Nie wierzył, że maluch jest w stanie jeszcze ustać na nogach. „To bardzo silny chłopak”, powiedział. Ale jego reakcja sugerowała, że sytuacja jest dramatyczna. W tym samym czasie sześcioro dzieci w okolicy zmarło na sepsę.

„Kazali nam czekać na wyniki do 23.00. Kiedy przyszły, okazało się, że to cała litania. Wszystko było zajęte! – opowiada z przejęciem Krystyna Glik. – Kamil płakał, a zrozpaczony Jacek krzyczał. Ile ja wtedy wylałam łez… Potem dowiedziałam się od pielęgniarki, że dwa razy robili mu punkcję kręgosłupa. Pobierali płyn rdzeniowy. Miał być nawet przewieziony do szpitala w Katowicach, żeby sprawdzić, czy ropy nie ma w głowie. To był cud, cud od Boga, że z tego wtedy wyszedł”.

Od początku był silnym chłopcem – zapewne po pradziadku. Paweł Glück był kowalem, a jednocześnie uprawiał sześciohektarowe gospodarstwo w Schedlitz na Opolszczyźnie, miejscowości, którą po wojnie przemianowano na Siedlec.

„Zaczęło się od niewyleczonej do końca anginy. Dostał za słabe antybiotyki i wszystko przeszło z gardła do krwiobiegu. To był czerwiec, lipiec 1989 roku”, wspomina Grażyna Glik, mama Kamila.

Lekarze zdiagnozowali sepsę i zapalenie opon mózgowych. „11 dni spędził w szpitalu dziecięcym, który znajdował się wtedy tam, gdzie teraz jest Urząd Skarbowy, przy ulicy 11 Listopada. To były czasy, kiedy nie można było towarzyszyć dziecku, mimo to oboje z mężem praktycznie cały czas, na zmianę, przebywaliśmy z nim w szpitalu. Leżał w izolatce, a my zaglądaliśmy przez okno. Byliśmy przejęci. Chodziliśmy do kościoła, żeby się modlić, bo jak trwoga, to do Boga. Organizm był jednak młody i jakoś z tym wszystkim sobie poradził. Potem pamiętam, jak ordynator mówił, że jeden procent dzieci na świecie wychodzi z tego wszystkiego tak szybko, jak Kamil”, mówi pani Grażyna.

Osiedle Przyjaźń w Jastrzębiu-Zdroju, jedno z najstarszych w tym górniczym mieście. Powstawało w latach 60. ubiegłego wieku naprzeciwko Kopalni Węgla Kamiennego „Jastrzębie”. Niewysokie, dwu- czy trzykondygnacyjne bloki mieszkalne kontrastują z tymi na innych jastrzębskich osiedlach, budowanymi z wielkiej płyty w kolejnych dekadach i przeznaczonymi dla przybyszów z całej Polski, którzy w PRL-u masowo przyjeżdżali na Górny Śląsk. W zamyśle komunistycznych władz powstająca miejscowość miała być „wzorcowym miastem socjalistycznym”, jak Tychy czy Nowa Huta.

Jastrzębie-Zdrój przez lata było znanym uzdrowiskiem, którego początki sięgają 1861 roku. Dziś trudno w to uwierzyć, ale sto lat temu nazywane było perłą Górnego Śląska. Wszystko dzięki odkrytym solankom. Natrafiono na nie przy poszukiwaniu złóż węgla. W krótkim czasie powstały stylowe domy, łazienki kąpielowe, sala inhalacyjna, pijalnia wód czy park zdrojowy. Bad Königsdorff-

-Jastrzemb, bo taką nazwę nosiła wtedy miejscowość, cieszył się wielką popularnością i zyskał uznanie dzięki dobrym wynikom w leczeniu.

Jeszcze przed II wojną światową działały tam 54 obiekty uzdrowiskowe, z których usług korzystało ponad pięć tysięcy kuracjuszy rocznie. Znajdowało się tam na przykład Sanatorium im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, które służyło inwalidom z czasów I wojny światowej i byłym powstańcom śląskim. Do dziś można zobaczyć stylowe budynki z tego okresu, jak choćby Dom Zdrojowy czy wspomniane sanatorium, które teraz jest Wojewódzkim Szpitalem Rehabilitacyjnym dla Dzieci.

Po wojnie Jastrzębie-Zdrój stało się znane dzięki węglowi. Do dziś w mieście fedruje kilka kopalń, na przykład „Jas-Mos”, „Borynia” czy „Zofiówka”, a o konflikcie z początku 2015 roku pomiędzy górnikami a zarządem Jastrzębskiej Spółki Węglowej mówiła cała Polska.

Pierwszą kopalnią, która zaczęła fedrować, była KWK „Jastrzębie”. Jej otwarcia dokonał sam Władysław Gomułka, I sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Było to 4 grudnia 1962 roku. Towarzysz „Wiesław” z uznaniem wypowiadał się o „nowatorskim obiekcie, w całości opartym na polskich rozwiązaniach technologicznych”.

Osiedle Przyjaźń, czy raczej osiedle mieszkaniowe przy ulicy Połomskiej, bo taką nazwą posługiwano się na początku, zaczęto budować w sąsiedztwie, zanim jeszcze Jastrzębie-Zdrój uzyskało prawa miejskie w 1963 roku. Tam przybywali pierwsi pracownicy nowo powstałej kopalni.

„Nie wszędzie było jeszcze światło, wszystko się rozbudowywało, ale dla mnie ważne było, żeby się urwać z »prywatki« w Rybniku. Wynajmowaliśmy tam z mężem po ślubie mieszkanie w trzech miejscach, a to ostatnie to był koszmar – kilka osób w jednym pokoju. W Jastrzębiu byliśmy wreszcie na swoim”, wspomina pani Krystyna Glik, która na jastrzębskim osiedlu mieszka wraz z mężem od lat 60.

Wiesław Śmigielski, trener Kamila z osiedlowego zespołu piłkarskiego, na osiedlu Przyjaźń mieszkał od 1966 roku przez kilkadziesiąt kolejnych lat. „Przeprowadziliśmy się akurat z Chorzowa. Był Zdrój, Przyjaźń, lasy i pustynia. Nic prawie nie było, a wszystko się rozbudowywało, wszystko było na dorobku. Na osiedlu były bloki, sklep, bar i tyle. Na początku nawet kościoła brakowało, musieliśmy chodzić do Zdroju. Z kolei ring bokserski był umieszczony w cechowni KWK »Jastrzębie«, bo hali sportowej też oczywiście jeszcze nie postawili”, opowiada.

Marcin Boratyn, kierownik Galerii Historii Miasta, autor wielu opracowań o historii Jastrzębia-Zdroju, opisuje, jak w sierpniu 1974 roku miasto odwiedził zastępca sekretarza generalnego ONZ Enrique Peñalosa. Dziś trudno w to uwierzyć, ale zaliczył je do największych światowych osiągnięć urbanistycznych i uznał za wzór dla innych ośrodków miejskich.

„Pierwsza połowa lat 70. to powstawanie osiedli i duża atomizacja przyjeżdżających tutaj ludzi – opowiada Boratyn. – Warto dodać, że połowa z tych werbusów potem wyjechała. Nie dali rady pracować na kopalniach czy po prostu się nie przystosowali. W 1975 roku pojawiają się pierwsze symptomy zastoju, a pięć lat później wybuchają strajki. Miasto stało się stolicą śląsko-dąbrowskiej »Solidarności«. Wielu przyjezdnych mieszkało w hotelach robotniczych. Pomstowali na komunistyczny system, bo w pracy byli poniżani, a na tematy polityczne na kopalniach nie można było dyskutować. Ludzi zmuszano też do harowania w soboty i niedziele. Miejscowi byli raczej wycofani. Ślązaków nauczyła tego przeszłość. O tym się za dużo nie mówi, bo nie było ofiar, ale pierwsze użycie siły, po wprowadzeniu stanu wojennego, miało miejsce na KWK »Jastrzębie«. Rozpoczął się strajk okupacyjny i to tam najpierw pojawiły się oddziały ZOMO, które jechały od strony Wodzisławia.

15 grudnia był dniem wypłaty. Górnicy byli zgromadzeni w okrągłej cechowni, gdzie się modlili. ZOMO wpadło około 8-9 rano. Użyto gazu, a z robotnikami obchodzono się bardzo brutalnie. Było kilkuset rannych. Potem pacyfikowano Moszczenicę i Manifest Lipcowy. Na tej drugiej kopalni użyto już broni. Następnego dnia był Wujek w Katowicach. W latach 80. wiele osób w mieście było represjonowanych”.

Kamil mieszkał na osiedlu Przyjaźń z rodzicami, Grażyną i Jackiem – górnikiem w KWK „Jastrzębie” – a później też młodszym bratem Mateuszem, przez kilkanaście lat.

„Najpierw mieszkaliśmy przy ulicy Górniczej, tuż obok kopalni. Mieliśmy tam jeden pokój, a wprowadziliśmy się w 1990 roku. Potem przenieśliśmy się do większego mieszkania”, opowiada pani Grażyna Glik.

Mama piłkarza pochodzi z miejscowości Ryńsk. To wioska położona niedaleko Torunia. Tata pracę na kopalni rozpoczął w wieku 18 lat, w 1985 roku. Pobrali się dwa lata później. Kamil urodził się 3 lutego 1988.

Dramatyczna historia ze szpitalem miała potem jeden pozytywny skutek. „Kamil dostał leki odpornościowe i później jakoś zupełnie nie było problemów z przeziębieniami. Był na nie odporny i nie chorował”, zwraca uwagę mama.

Jako kilkulatek całe dnie spędzał na dworze, goniąc z dzieciakami. „Był tylko rower, rower i rower”, wspomina Grażyna Glik. Kaśka, jak wołają na nią znajomi, dalej mieszka na tym jastrzębskim osiedlu przy ulicy Kopernika. Nieopodal, na ścianie jednego z sąsiednich bloków, wisi tabliczka z napisem „Zakaz gry w piłkę nożną”.

W niedużym mieszkaniu na parterze jest sporo piłkarskich fotografii Kamila. Kręci się też w nim ulubiony piesek piłkarza i jego żony, Kejsi.

Pytam, kiedy Kamil zaczął się uganiać za piłką. „Jak odstawił rower, to pojawiła się piłka. Mógł mieć wtedy z pięć, sześć lat”, odpowiada pani Grażyna, zaciągając się papierosem.

Kamil jest podobny do matki – te same rysy twarzy, kolor włosów, oczy. Jego mama jest wysoka, to po niej odziedziczył dobre warunki fizyczne. Oboje mają blond włosy i wyraziste spojrzenie. „Ostatnio znajoma, która w telewizji widziała jeden z meczów, mówiła: »O Jezu, jaki on jest podobny do ciebie«”, mówi Grażyna Glik.

W rodzinie grało się w piłkę. Dziadek Walter kopał amatorsko w LZS-ie Siedlec, małym klubiku z Opolszczyzny, a tata i wujek w nieistniejącym już Społem Jastrzębie. Z ganianiem za futbolówką nie było problemów. „Tuż obok bloku jest nieduże boisko, a dalej koło kopalni kolejny plac do kopania. To tam grał i trenował pod okiem Wiesława Śmigielskiego”, opowiada mama piłkarza.

Osiedle Przyjaźń przez lata nie miało dobrej opinii. Nie brakowało tam chuliganerii i po zmroku trzeba było uważać, żeby przypadkiem nie dostać po głowie. „Można powiedzieć, że czas się tam zatrzymał. Osiedle, jakie było, takie jest i teraz: dość ponure, szare i na pewno uznawane w mieście za niezbyt przyjazne, choć sama nazwa wskazuje inaczej. Bogactwa, że tak powiem, to tam nie było i nie ma, za to charakter się sam wypracował”, mówi Kamil.

Na osiedlu bójki się zdarzały, ale nigdy nie było to nic poważnego. W szpitalu nie wylądowałem. Kłótnie nie dotyczyły dziewczyn, raczej spraw boiskowych. Coś ktoś komuś odpowiedział i się zaczynało. Do tego dochodziły porachunki osiedlowe. Tu trzymała ze sobą jedna grupka, a tam kolejna. Grupka z mojego bloku nie przepadała za inną, no i dochodziło do scysji. Takie zwykłe młodzieńcze przepychanki. Nic poważnego.

(Wyróżnione wypowiedzi pochodzą z rozmów z Kamilem przeprowadzonych w 2016 roku. Pozostałe zbierałem w latach wcześniejszych – przyp. autor.)

Jak w wielu takich miejscach, nie tylko w Polsce, odskocznią był sport. Wiesław Śmigielski był przewodniczącym rady na osiedlu Przyjaźń. Mieszkał tam przez 40 lat. „Osiedle miało straszną opinię – wspomina. – Było jednym z najgorszych w mieście. Starsi nic nie robili, siedzieli na ławkach albo w barach, a w rodzinach patologia. Zachęcałem chłopaków do grania, namawiałem ich do przyjścia na boisko. To byli chłopcy z trzeciej, czwartej klasy czy młodsi. W ten sposób można było coś zrobić, mieć nad nimi kontrolę. Traktowałem ich jak swoje dzieci. Mieliśmy całkiem sporo chętnych, z których kilku gra teraz w dorosłej piłce, jak Kamil Glik, Tomek Świerzyński czy Kamil Szymura. Glik od początku był za piłką. Zadziorny, z charyzmą, miał charakter. Nie lubił dawać się ogrywać. Nie pozostawał dłużnym, jak ktoś mu coś zrobił. Kłopotów wychowawczych nie sprawiał, ale na boisku trzeba było go temperować, bo kłócił się z sędziami, jak to w ferworze walki”.

„Teraz to się już zmieniło, ale wtedy, kiedy mówiło się, że impreza ma być u nas na Przyjaźni, wszyscy podnosili głos. »O matko, mamy tam jechać!«, mówili. Na osiedlu nie raz spotykało się wyrostków, którzy pytali, do kogo. Mówiło się, że do Glika na imprezę, i był spokój”, tłumaczy Marta Glik, żona Kamila, która też wychowywała się na Przyjaźni.

Jastrzębie-Zdrój jest specyficznym miastem. Szalikowcy miejscowego GKS-u 1962 na meczach często skandują: „Zawsze polskie, nigdy śląskie Jastrzębie!”. Na ligowych spotkaniach pozostałych górnośląskich klubów – Ruchu, Górnika, GKS-u Katowice czy wielu innych – to nie do pomyślenia.

W publikacji Jastrzębie Zdrój. 50 lat miasta 1963–2013 można przeczytać, że wzrost liczby mieszkańców nie miał sobie równych w historii Polski. Tychy do dziesięciokrotnego zwiększenia swojej populacji potrzebowały 25 lat, tymczasem Jastrzębiu wystarczyło ledwie dziesięć. Wzrost był możliwy dzięki ogromnemu napływowi ludności z zewnątrz, jak choćby z Małopolski, ziemi świętokrzyskiej, Warmii i Mazur, Rzeszowszczyzny czy okręgu wałbrzyskiego. Przez wielu Ślązaków Jastrzębie określane jest jako miasto „goroli”, czyli przyjezdnych. Na budowanym w latach 1962–1969 osiedlu Przyjaźń miało zamieszkać 3300 osób. Jako że było znacznie oddalone od centrum, szybko stało się dzielnicą niedoinwestowaną i słabo zintegrowaną z miastem.

Historyk Marcin Boratyn wspomina, że w gębę można było dostać także gdzie indziej: „Przyjaźń nie była tutaj wyjątkiem. Miasto to była taka dżungla, a łobuzerka była wszędzie. Taka była specyfika Jastrzębia. Osiągało się jednak pełnoletniość, szło się na kopalnię i łobuzerka się kończyła. Sam mieszkałem na osiedlu Arki Bożka, na dziesiątym piętrze. Na Przyjaźń się nie zapuszczałem. To był inny świat. W porównaniu z innymi jastrzębskimi osiedlami to było położone na uboczu. Ojciec wprawdzie pracował na KWK »Jastrzębie«, ale wiadomo, dziecka tam nie zabierał, bo po co. Schemat był taki, że ojcowie spędzali dnie w pracy na kopalniach, a matki zajmowały się domem i robieniem zakupów. Dzieci zostawione były same sobie. Nie że puszczone samopas, bo rodzice dbali i starali się, jak mogli, ale biegało się z resztą pod swoim blokiem, w którym mieszkało nieraz i z 50 dzieci. Zdane na siebie musiały się uczyć zaradności wśród innych. Wiele osób, to idzie w setki, wyjechało z miasta, część przebywa za granicą i świetnie radzi sobie w różnych dziedzinach. Glik jest tutaj dobrym przykładem”. Sam Boratyn urodził się i dorastał w Jastrzębiu, lecz jego rodzina pochodzi z Rzeszowszczyzny.

„Proszę uważać z oceną osiedla, bo można komuś zrobić krzywdę. Jeśli Kamil widział, wracając późno z treningów, różne podejrzane osoby kręcące się po osiedlu, to być może to jeszcze bardziej motywowało go do pracy”, mówi z kolei Anna Wodecka, doświadczona nauczycielka z Zespołu Szkół nr 2 im. Wojciecha Korfantego w Jastrzębiu-Zdroju, była wychowawczyni Kamila z liceum.

Syn Wiesława Śmigielskiego, Adam, który też grał w osiedlowym zespole, a od reszty chłopaków był starszy o parę lat, zaliczył potem kilka występów w ekstraklasowej Odrze Wodzisław. „Grałem z nimi, kiedy mieli po 11 czy 12 lat, w turniejach halowych czy w turniejach dzikich drużyn na normalnym boisku. Może trochę mnie podpatrywali, bo nie dość, że byłem dużo starszy, to jeszcze trenowałem w ligowym zespole. Kamil był normalnym, solidnym, ale niczym się niewyróżniającym zawodnikiem. Nigdy bym nie przypuszczał, że znajdzie się w miejscu, w którym jest teraz”, podkreśla Adam Śmigielski.

Chłopcy zamiast włóczyć się po osiedlu jeździli na festyny, turnieje, rozgrywali mecz za meczem, a pan Wiesław fundował puchary i nagrody. Często nie musiał tego robić, bo jego zespół świetnie sobie radził w amatorskich zawodach.

„Było nas chyba z dziesięciu. Spotykaliśmy się regularnie, przynajmniej raz w tygodniu, i graliśmy na boisku albo w hali, a przy okazji jeździliśmy na mecze i wiejskie turnieje. Wszystkim zajmował się pan Wiesław. Trenował nas, organizował wyjazdy. To nie było nic profesjonalnego, raczej łapanka, ale coś wspólnego z piłkarskim zespołem już to miało”, wspomina Kamil.

Z osiedlową drużyną był związany do tego stopnia, że później, gdy już na co dzień regularnie trenował w klubie, dalej udzielał się w podwórkowej ekipie. „Nawet jak już u Pontusa w Wodzisławiu grał, nadal występował u nas. Są nawet nagrania z tego czasu. Raz zmierzyliśmy się z drużyną »Solidarności«. W naszym zespole sami młodzi chłopcy. Wygrali z nami wtedy tylko 2:1”, opowiada Wiesław Śmigielski.

Jeden taki turniej szczególnie utkwił mi w pamięci. Jechaliśmy na festyn do Bukowa. Mieliśmy kłopoty, żeby tam dojechać, bo dysponowaliśmy ledwie jednym samochodem, a było nas kilkunastu. Lał straszny deszcz, a Wiesiek Śmigielski, który, zdaje się, miał wypadek na kopalni, kulejąc, latał po ulicy i zatrzymywał samochody, krzycząc do kierowców, żeby chłopaków na turniej zawieźć. W końcu załatwił jakąś furgonetkę, załadowali nas na pakę i podrzucili na mecz. Śmiesznie to wszystko wyglądało.

Kamil Glik. Liczy się charakter

Подняться наверх