Читать книгу Wieża koronna. Cykl Kroniki Riyrii. Tom 1 - Michael J.Sullivan - Страница 7

Rozdział 1
Korniszon

Оглавление

Hadrian Blackwater przeszedł nie więcej niż pięć kroków po zejściu na ląd, kiedy go okradziono.

Torbę, jego jedyną torbę, wyrwano mu z ręki. Nawet nie zauważył złodzieja. Hadrian w ogóle niewiele widział w oświetlonym latarniami chaosie, jaki otaczał nabrzeże, jedynie multum twarzy, ludzi przepychających się, żeby odsunąć się od trapu albo podejść do statku. Przyzwyczajony do rytmu rozkołysanego pokładu z trudem utrzymywał równowagę na nieruchomej przystani wśród przepychanek i szamotaniny. Nowo przybyli poruszali się z wahaniem, powodując zatory. Wielu miejscowych szukało przyjaciół i krewnych, wrzeszcząc, podskakując i wymachując rękami, żeby zwrócić ich uwagę. Inni zachowywali się bardziej jak zawodowcy – trzymali pochodnie i wykrzykiwali oferty zakwaterowania lub pracy. Pewien łysy mężczyzna o głosie jak trąbka sygnałowa stał na skrzynce i zapewniał, że tawerna „Czarny Kot” oferuje najmocniejsze piwo za najniższą cenę. Dwadzieścia stóp dalej jego konkurencja balansowała na chwiejącej się beczce i głosiła, że łysy kłamie, uporczywie powtarzając, że „Fartowny Kapelusz” to jedyna miejscowa tawerna, która nie serwuje psiego ścierwa pod nazwą baraniny. Hadrian miał to wszystko w nosie. Chciał wydostać się z tłumu i znaleźć złodzieja, który ukradł mu torbę. Już po paru minutach zdał sobie sprawę, że nic z tego nie będzie. Skupił się więc na pilnowaniu sakiewki i uznał, że miał szczęście. Przynajmniej nie stracił niczego cennego, tylko ubrania. Jednak biorąc pod uwagę, jak zimno było w Avrynie jesienią, utrata garderoby mogła stanowić pewien problem.

Hadrian ruszył razem z potokiem ciał – zresztą i tak nie miał dużego wyboru. Porwany przez silny prąd unosił się z głową tuż nad powierzchnią. Pirs trzeszczał i jęczał pod ciężarem uciekających pasażerów, którzy pośpiesznie oddalali się od tego, co było ich ciasnym domem przez ponad miesiąc. Gryzące zapachy ryb, dymu i smoły zastąpiły teraz tygodnie oddychania czystym słonym powietrzem. Unoszące się daleko ponad słabo oświetlonym nabrzeżem światła miasta stanowiły jaśniejsze punkty wśród rozgwieżdżonego wieczoru.

Hadrian szedł za czterema ciemnoskórymi caliskimi mężczyznami ciągnącymi skrzynie wypełnione barwnymi ptakami, które skrzeczały i trzepotały skrzydłami w swoich klatkach. Za nim szli ubogo ubrani mężczyzna i kobieta. Mężczyzna niósł dwie torby, jedną przerzuconą przez ramię, a drugą wciśniętą pod pachę. Najwyraźniej ich rzeczami nikt nie był zainteresowany. Hadrian zdał sobie sprawę, że powinien był inaczej się ubrać. Jego wschodni strój nie dość, że był niepraktycznie cienki, to jeszcze w krainie skóry i wełny dżalabija z bielonego płótna i obszyta złotem peleryna aż biły w oczy bogactwem.

– Tu! Tutaj! – Ledwie słyszalny głos był jeszcze jednym dźwiękiem w zgiełku krzyków, skrzypienia kół wozów, dzwonków i gwizdów. – Tędy. Tak, pan, proszę podejść. Proszę podejść!

Dotarłszy na koniec rampy i niemal wyrwawszy się tłumu, Hadrian dostrzegł wyrostka. Ubrany w obszarpane ubrania czekał pod płomiennym blaskiem kołyszącej się latarni. Żylasty młodzieniec trzymał torbę Hadriana. Rozpromienił się w nadzwyczaj szerokim uśmiechu.

– Tak, tak, pan właśnie. Proszę podejść. O, tutaj! – wołał, wymachując wolną ręką.

– To moja torba! – krzyknął Hadrian, przepychając się do chłopaka i nie mogąc do niego dotrzeć z powodu tłumu, który nadal tarasował wąski pirs.

– Tak! Tak! – Chłopak uśmiechnął się jeszcze szerzej. Oczy błyszczały mu entuzjastycznie. – Ma pan ogromne szczęście, że ją panu zabrałem, bo z pewnością ktoś by ją panu ukradł.

– Ty ją ukradłeś!

– Nie, nie! Skądże znowu! Ofiarnie chroniłem pańską najcenniejszą własność. – Młodzieniec wyprostował chude plecy tak, że Hadrian spodziewał się, że zaraz zasalutuje. – Ktoś taki jak pan nie powinien sam nosić torby.

Hadrian przecisnął się obok trzech kobiet, które przystanęły, żeby ukołysać płaczące dziecko, ale zaraz zatrzymał go starszy mężczyzna ciągnący niewiarygodnie wielki kufer. Chudy jak widmo staruszek, o włosach białych jak mleko, zatarasował wąski przesmyk już zawalony górą toreb zrzucanych lekkomyślnie ze statku na pirs.

– Co masz na myśli, mówiąc „ktoś taki jak ja”?! – krzyknął Hadrian ponad kufrem, podczas gdy starzec przed nim siłował się z ciężarem.

– Jest pan wielkim rycerzem, prawda?

– Nie, nie jestem.

Chłopak wskazał go palcem.

– Musi pan być. Proszę samemu spojrzeć: jest pan wielki i nosi pan miecze... Trzy miecze! A ten przewieszony przez plecy jest naprawdę ogromny. Tylko rycerz nosi takie rzeczy.

Hadrian westchnął, kiedy kufer starca zaklinował się w szczelinie między odeskowaniem pomostu a pochylnią. Pochylił się i uniósł kufer, za co usłyszał kilka przysiąg dozgonnej wdzięczności w nieznanym języku.

– Sam pan widzi – powiedział chłopiec – tylko rycerz pomógłby nieznajomemu w potrzebie.

Kolejne torby wylądowały z hukiem na stosie obok Hadriana. Jedna sturlała się i z pluskiem wpadła do ciemnych wód portu. Hadrian parł przed siebie, żeby nie zostać trafionym zrzucaną torbą i odzyskać skradzioną własność.

– Nie jestem rycerzem. A teraz oddaj mi torbę.

– Poniosę ją dla pana. Nazywam się Korniszon... Ale musimy już iść. Szybko. – Chłopiec przytulił torbę Hadriana i odbiegł.

– Ejże!

– Szybko, szybko! Lepiej się nie ociągać.

– Skąd ten pośpiech? Co ty wygadujesz? I wracaj tu z moją torbą!

– Ma pan wielkie szczęście, że pan na mnie trafił. Jestem doskonałym przewodnikiem. Nieważne, czego pan zechce, ja wiem, gdzie tego szukać. Przy mnie dostanie pan tylko to co najlepsze i za najniższą cenę.

Hadrian wreszcie dogonił chłopaka i złapał swoją torbę. Pociągnął i razem z nią uniósł urwisa, który nadal zaciskał ręce wokół płótna.

– Ha! Widzi pan? – Chłopak wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Nikt nie wyrwie torby z moich rąk!

– Słuchaj... – Hadrian potrzebował chwili, żeby złapać oddech. – Nie potrzebuję przewodnika. Nie zatrzymam się w tym mieście.

– A dokąd się pan wybiera?

– Na północ. Daleko na północ. Do miejsca zwanego Sheridan.

– Ach! Na uniwersytet.

To zaskoczyło Hadriana. Korniszon nie robił wrażenia światowca. Dzieciak przypominał porzuconego psa. Takiego, co to kiedyś mógł nosić obrożę, ale teraz miał tylko pchły, odstające żebra i nadmiernie rozwinięty instynkt samozachowawczy.

– Studiuje pan, by zostać uczonym? Powinienem był się domyślić. Proszę wybaczyć, jeśli pana obraziłem. Jest pan nadzwyczaj bystry, więc to oczywiste, że będzie pan wielkim uczonym. Proszę nie dawać mi napiwku za popełnienie takiej gafy. Ale to jeszcze lepiej. Doskonale wiem, dokąd powinniśmy się udać. W górę rzeki Bernum można popłynąć barką. Tak, barka to doskonałe rozwiązanie, a jedna rusza akurat tego wieczoru. Nie będzie następnej przez kilka dni, a pan nie chciałby zostawać w takim okropnym mieście jak to. W okamgnieniu znajdziemy się w Sheridanie.

– My? – Hadrian uśmiechnął się znacząco.

– Chyba zechce pan zabrać mnie ze sobą, prawda? Znam nie tylko Vernes. Jestem znawcą całego Avrynu. Odbyłem dalekie podróże. Mogę panu pomóc, będę pachołkiem, który zadba o wszelkie pana potrzeby i będzie pilnował pańskiej własności, by uchronić ją przed złodziejami, gdy pan będzie studiował. To robota, w której jestem najlepszy.

– Nie studiuję i nie zamierzam zaczynać. Po prostu odwiedzam kogoś i nie potrzebuję pachołka.

– Oczywiście, że nie potrzebuje pan pachołka, skoro nie zamierza pan zostać uczonym, ale jako szlachetnie urodzony syn lorda, który dopiero co wrócił ze wschodu, bez wątpienia potrzebuje pan famulusa, a ze mnie będzie doskonały famulus. Dopilnuję, żeby pański nocnik był zawsze pusty, ogień porządnie rozpalony zimą, a latem będę pana wachlować, żeby odpędzić muchy.

– Korniszonie – oznajmił stanowczo Hadrian – nie jestem synem lorda i nie potrzebuję służącego. Ja tylko... – Urwał, widząc, że coś odciągnęło uwagę chłopca. Na jego radosnym obliczu nagle pojawił się strach. – Co się stało?

– Mówiłem, że trzeba się pośpieszyć. Musimy natychmiast wynieść się z portu!

Hadrian odwrócił się i zobaczył mężczyzn z pałkami maszerujących przystanią. Pod ich ciężkimi stopami deski aż podskakiwały.

– Przymusowe mustrowanie – powiedział Korniszon. – Ci goście zawsze są w pobliżu, kiedy przypływa statek. Nowo przybyli tacy jak pan mogą dać się złapać, a potem budzą się w trzewiach statku, który już wyszedł w morze. O, nie! – Korniszon zdusił okrzyk, kiedy zauważył ich jeden z oprychów.

Po krótkim gwizdnięciu i popukaniu w ramię czterech mężczyzn ruszyło w ich kierunku. Korniszon się wzdrygnął. Napiął mięśnie nóg, przeniósł ciężar ciała, jakby zamierzał czmychnąć, ale spojrzał na Hadriana, zagryzł usta i nie drgnął.

Mężczyźni z pałkami nadbiegli, ale pod koniec zwolnili i wreszcie przystanęli na widok mieczy Hadriana. Cała czwórka mogłaby być braćmi. Wszystkim dopiero co sypnęła się broda, mieli przetłuszczone włosy, spieczoną słońcem skórę i wściekłe twarze. Taka mina musiała cieszyć się u nich popularnością, bo zostawiła im trwałe zmarszczki na czołach.

Przez chwilę przyglądali się zaintrygowani Hadrianowi. Potem stojący na przedzie oprych w poplamionej tunice z jednym oderwanym rękawem zapytał:

– Jesteś rycerzem?

– Nie, nie jestem rycerzem. – Hadrian przewrócił oczami.

Drugi roześmiał się i szturchnął brutalnie tego z oberwanym rękawem.

– Durny jełopie, nie jest dużo starszy od tego chłopaka obok niego.

– Do diabła, nie szturchaj mnie na tym oślizgłym pomoście, tępy sukinsynu. – Mężczyzna znowu spojrzał na Hadriana. – Nie jest aż tak młody.

– Wszystko możliwe – wtrącił się jeden z pozostałych. – Królowie robią różne głupoty. Słyszałem, że jeden kiedyś pasował na rycerza psa. Nazywali go sir Ciapek.

Czwórka parsknęła śmiechem. Hadriana kusiło, żeby zaśmiać się razem z nimi, ale otrzeźwił go wyraz przerażenia na twarzy Korniszona.

Ten z oberwanym rękawem podszedł bliżej.

– Musi być przynajmniej giermkiem. Na miłość Maribora, popatrzcie na to żelastwo. Gdzie twój pan, dzieciaku? Jest gdzieś w pobliżu?

– Giermkiem też nie jestem – odpowiedział Hadrian.

– Nie? To po co ci to żelastwo?

– Nie twój interes.

Mężczyźni się roześmiali.

– O, taki z ciebie twardziel, co?

Rozproszyli się, mocniej zaciskając dłonie na pałkach. Jeden miał skórzany pasek przewleczony przez uchwyt i owinięty wokół nadgarstka. Pewnie uznał to za dobry pomysł, pomyślał Hadrian.

– Lepiej zostawcie nas w spokoju – odezwał się drżącym głosem Korniszon. – Nie wiecie, kto to jest? – Wskazał Hadriana. – To słynny wojownik. Urodzony morderca.

Śmiech.

– Czyżby? – zakpił najbliżej stojący oprych i splunął przez pożółkłe zęby.

– Właśnie, że tak! – upierał się Korniszon. – Jest bezwzględny! Wcielone zwierzę! I jest bardzo drażliwy. I bardzo niebezpieczny.

– Taki młodzik jak on, hę? – Mężczyzna spojrzał na Hadriana i wydął wargi w zamyśleniu. – Duży jest, to fakt, ale mnie się widzi, że ma jeszcze mleko pod nosem. – Skupił się na Korniszonie. – A ty nie jesteś bezwzględnym zabójcą, co, mały? Jesteś brudnym ulicznikiem, którego wczoraj widziałem pod piwiarnią, jak próbował zgarnąć jakieś okruchy. Ciebie, chłoptasiu, czeka nowa kariera, na morzu. To dla ciebie najlepsze rozwiązanie, jak pragnę zdrowia. Dostaniesz jedzenie i nauczysz się pracować, pracować naprawdę ciężko. To zrobi z ciebie mężczyznę.

Korniszon próbował uskoczyć, ale oprych złapał go za włosy.

– Puść go – powiedział Hadrian.

– Jakżeś to rzekł? – Drab trzymający Korniszona zarechotał. – „Nie twój interes”?

– To mój giermek – oznajmił Hadrian.

Mężczyźni znowu się roześmiali.

– Powiedziałeś, że nie jesteś rycerzem, zapomniałeś?

– Pracuje dla mnie, to wystarczy.

– Nie wystarczy, bo ten pędrak pracuje teraz w żegludze morskiej.

Objął Korniszona za szyję umięśnionym ramieniem i zgiął go wpół, a drugi drab podszedł z kawałkiem sznura, który nosił wcześniej przewiązany w pasie.

– Powiedziałem: puść go – powtórzył podniesionym głosem Hadrian.

– Ej! – warknął mężczyzna z oberwanym rękawem. – Nie rozkazuj nam, chłoptasiu. Nie bierzemy ciebie, bo do kogoś należysz. Kogoś, kto kazał ci dźwigać trzy miecze, kogoś, kto może zauważyć twoje zniknięcie. Takich kłopotów nie potrzebujemy, jasne? Ale nie zadzieraj z nami. Zadrzyj, a połamiemy ci kości. Zadrzyj bardziej, a mimo wszystko wrzucimy cię na statek. Zadrzyj jeszcze bardziej, a nie trafi ci się nawet statek.

– Naprawdę nie cierpię takich ludzi jak wy – powiedział Hadrian. – Dopiero co tu przybyłem. Spędziłem na morzu miesiąc. Miesiąc! Tak daleko podróżowałem, żeby uciec właśnie od takich rzeczy. – Pokręcił głową z niesmakiem. – A tu proszę, spotykam was... I jeszcze ciebie. – Hadrian wskazał Korniszona, któremu wiązano właśnie nadgarstki za plecami. – Nie prosiłem cię o pomoc. Nie prosiłem o przewodnika, pachołka czy służącego. Sam sobie dobrze radziłem. Ale nie, ty musiałeś zabrać mi torbę i obnosić się z tą swoją pogodą ducha. A najgorsze ze wszystkiego jest to, że nie uciekłeś. Może jesteś głupi, nie wiem. Jednak nie mogę opędzić się od myśli, że zostałeś, żeby mi pomóc.

– Przepraszam, że się nie wykazałem. – Korniszon posłał mu smutne spojrzenie.

Hadrian westchnął.

– Psiakość, a ty znowu swoje.

Spojrzał na oprychów, już wiedząc, jak to się skończy, jak to się zawsze kończyło. Musiał jednak spróbować.

– Słuchajcie, nie jestem rycerzem, nie jestem też giermkiem, ale te miecze należą do mnie i chociaż Korniszon myślał, że blefuje, rzeczywiście...

– Stul już pysk!

Drab bez rękawa zrobił krok i zamachnął się pałką, żeby odepchnąć Hadriana. Na śliskim pomoście niewiele trzeba było, żeby Hadrian pozbawił go równowagi. Złapał go za rękę, wykręcił mu nadgarstek i łokieć. Kość pękła. Rozległ się trzask, jakby ktoś rozbił skorupkę orzecha. Hadrian odepchnął wrzeszczącego oprycha i rozległ się plusk, kiedy mężczyzna wpadł do wody.

Hadrian mógł wtedy wyciągnąć miecze, i omal nie zrobił tego odruchowo, ale obiecał sobie, że odtąd będzie inaczej. Poza tym zabrał przeciwnikowi pałkę, zanim go zrzucił z pomostu – solidny kawał hikory, mający jakiś cal średnicy i nieco dłuższy niż stopa. Uchwyt był idealnie wypolerowany przez lata używania, a drugi koniec poplamiony na brązowo krwią, którą drewno nasiąkło.

Pozostali mężczyźni przestali próbować związać Korniszona. Jeden nadal go przyduszał chwytem za szyję, a dwaj rzucili się na Hadriana. Przyjrzał się pracy ich stóp, ocenił ciężar i rozpęd. Uchylił się przed zamachem pierwszego przeciwnika, drugiego zaś podciął i uderzył w potylicę, kiedy tamten padał. Pałka uderzyła w czaszkę z głuchym łoskotem, jakby walnął w dynię. Mężczyzna padł na pomost i już się nie podniósł. Drugi znowu się zamachnął. Hadrian zablokował cios pałką z hikory, uderzając przeciwnika w palce. Opryszek wrzasnął i wypuścił broń, pałka zawisła mu na rzemieniu przy nadgarstku. Hadrian złapał ją, obrócił, solidnie zaciskając skórzany pasek, wygiął rękę mężczyzny do tyłu i mocno pociągnął. Kość nie pękła, ale ramię wyskoczyło ze stawu. Dygocące nogi opryszka sygnalizowały, że opuściła go wola walki, więc Hadrian zepchnął go z pomostu w ślad za jego przyjacielem.

Kiedy odwrócił się do ostatniego z czwórki, Korniszon stał już sam i masował szyję. Jego niedoszły porywacz uciekł w siną dal.

– Jak myślisz, wróci z kumplami? – zapytał Hadrian.

Korniszon nie odezwał się słowem. Patrzył tylko na Hadriana z rozdziawionymi ustami.

– Chyba nie ma sensu zostawać tu dłużej, żeby się przekonać – odpowiedział sobie Hadrian. – To gdzie jest ta barka, o której mówiłeś?

* * *

Z dala od nabrzeża powietrze w mieście Vernes nadal było duszne i dławiące. Wąskie ceglane uliczki tworzyły labirynt zacieniony przez balkony, które niemal się stykały. Latarnie i księżycowe światło były równie skąpe, a niektórych samotnych dróżek w ogóle nie oświetlono. Hadrian cieszył się, że ma Korniszona. Kiedy już otrząsnął się z przerażenia, ten „szczur z zaułka” zachowywał się bardziej jak pies myśliwski. Pędził korytarzami miasta, przeskakując z wielką wprawą nad kałużami, które cuchnęły jak nieczystości, i uchylając się przed sznurami z praniem i rusztowaniami.

– To kwatery większości cieśli okrętowych, a tam dormitorium dla dokerów. – Korniszon wskazał ponury dwupiętrowy budynek blisko kei z jednymi drzwiami i paroma oknami. – Większość mężczyzn z tej okolicy mieszka tu albo w siostrzanym budynku przy południowym krańcu. Tyle rzeczy kręci się tu wokół żeglugi. A tam, w górze, wysoko na wzgórzu, widzi pan? To jest cytadela.

Hadrian uniósł głowę i dostrzegł ciemny zarys twierdzy oświetlonej pochodniami.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wieża koronna. Cykl Kroniki Riyrii. Tom 1

Подняться наверх