Читать книгу Drogi święty Mikołaju... - Natasza Socha - Страница 7
MATYLDA i MIKOŁAJ
Оглавление– Drogi Święty Mikołaju, otóż chyba marzę o nowej komórce.
Matylda na sam dźwięk słowa „komórka” dostała nieprzyjemnych drgawek.
Jej syn, dwunastoletni Mikołaj nomen omen, siedział na tylnym siedzeniu i na przemian rapował kompletnie bez sensu lub wypowiadał głośno swoje życzenia, których ona wcale nie miała ochoty słuchać.
Podobnie zresztą jak rapu w jego wykonaniu.
– Jest listopad – powiedziała odruchowo.
– Listopad to wstęp do grudnia. A grudzień, jak sama ostatnio mówiłaś, spieprza niczym antylopa na widok lwa.
To prawda. Nigdy nie wiadomo kiedy z pierwszego grudnia robi się nagle dwudziesty trzeci, zostaje ci jeden dzień do Wigilii, a ty uświadamiasz sobie, że jesteś za siódmą górą, rzeką, a nawet na innej planecie. Być może mają tak wszystkie samotne matki, a być może tylko Matylda jest kompletnie nieogarnięta życiowo i nie potrafi zapanować nawet nad zaparzeniem herbaty. Bo ile na świecie jest osób, które włączają pusty czajnik, i to trzy razy z rzędu, a potem dziwią się, że się spalił i cuchnie?
– Zapomnij o komórce – powiedziała teraz.
Trudno. Gówniarz nie może być takim materialistą.
– Niestety nie potrafię. Moja jest absolutnie nienadająca się do społecznego odbioru mnie jako nastolatka. – Mikołaj wszedł w jedną z najgorszych faz w swoim życiu: ubieranie zwykłych przekazów w filozoficzne ozdobniki, z czego wychodził bełkot jeszcze mniej zrozumiały niż zazwyczaj.
– Ja cię odbieram dobrze – oświadczyła, marząc, żeby nagle stało się coś, co pozwoliłoby im zmienić temat.
Mikołaj westchnął tak głośno i teatralnie, że prawie zagłuszył radio.
– Chodziło mi o odbiór rówieśniczy, który ma dla mnie zdecydowanie większe znaczenie.
– Niby dlaczego? – udała, że nie rozumie.
– Bo będąc nastolatkiem, wolisz kolegów niż matkę. – Wzruszył ramionami.
Nie odpowiedziała, bo mimo iż miał rację, wolałaby jednak nadal być numerem jeden. W końcu to ona go rodziła dziewięć godzin. A potem wychowywała sama od szóstego roku życia! Zagryzła wtedy zęby i postanowiła, że będzie superbohaterką, która udowodni całemu światu, że samotne matki to najsilniejsza formacja na tej planecie. Wielokrotnie musiała przyznać przed samą sobą, że niestety często nawala, ale potem zaciskała pięści, wkładała niewidzialną pelerynę niczym Kapitan Marvel i wychodziła z uśmiechem naprzeciwko światu, który ciągle podstawiał jej nogę.
Ale udało się. Mikołaj był całkiem normalnym nastolatkiem, w wakacje spał do dwunastej, jego pokój przypominał norę, śmierdział niczym hiena i nie interesowało go nic poza youtuberami, którzy byli czymś w rodzaju guru, nawet jeśli bredzili od rzeczy. Przynajmniej zdaniem Matyldy.
Mikołaja kochała miłością nadopiekuńczą, zdawała sobie z tego sprawę, ale uznała, że jej wolno. W końcu była matką i ojcem w jednym, więc te uczucia miały prawo się skumulować. Czasami budziła się w nocy z przestrachem, że jej jedynak nie umie zrobić sobie jajecznicy, chyba nie potrafiłby zawiązać sznurowadła, a gdyby nie daj Boże znalazł się sam w lesie, to mógłby zostać pokonany przez wiewiórkę. Wiedziała, że sporo w tym jej winy, ale za każdym razem odsuwała moment, w którym powinna była rozpocząć z Mikołajem lekcje samodzielności i poluzowywania smyczy.
– A jaką komórkę? – spytała teraz, chociaż wcześniej postanowiła, że nie ulegnie.
Z drugiej strony… Skoro wszyscy inni chłopcy mają lepsze? Mikuś jest bez taty, nie powinien czuć się gorzej również z tego powodu, że ma jakiś beznadziejny telefon.
Mikołaj nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie w tym momencie coś zgrzytnęło, huknęło, a potem poderwało samochód i nawet nim zakręciło.
– Jezu, mama – odezwał się po chwili.
Matylda nadal miała mocno zaciśnięte ręce na kierownicy i szybko przełykała ślinę. Wykonała też błyskawiczny wewnętrzny skan swojego ciała i doszła do wniosku, że wszystko jest w porządku.
– Mikołaj… Jesteś cały? – spytała słabo, próbując oderwać ręce od kierownicy, co było wyjątkowo trudne, bo całkowicie jej zdrętwiały.
– Spoko, tylko szukam wyjaśnienia, co się stało.
Dziesięć minut później Matylda patrzyła na pękniętą oponę i zastanawiała się, dlaczego los jest aż taką świnią. Owszem, prosiła o coś, co pozwoliłoby im zmienić temat, ale wielokrotnie prosiła też o szansę na spotkanie miłości życia, o podwyżkę, która pozwoli jej oddalić widmo kredytu, o jakieś wskazówki, jak lepiej i mądrzej żyć, nawet o nową torebkę. I nigdy nie było żadnego odzewu.
Ale spowodować pęknięcie komuś opony w samochodzie, doprowadzić do palpitacji serca i prawie zawału, to owszem. Z tym los jakoś nie miał żadnych problemów. Świnia. Wredna świnia, pęczniejąca od złośliwości w szczególnie niekorzystnych okresach.
To nieprawda, że święta Bożego Narodzenia pachną miłością, szczęściem, pierniczkiem i spełnieniem marzeń. To najbardziej ponury okres w życiu wielu ludzi, zwłaszcza samotnych matek z kredytem na głowie oraz aktualnie pękniętą oponą.
– Czy ja mogę zakląć? – spytała Mikołaja.
Wzruszył ramionami.
– Możesz powiedzieć słowo na k.
– Kurwa – wyszeptała zatem pod nosem, bo jednak przy dziecku trzeba umieć zachować zimną krew.
A potem otrzepała ręce, poklepała się po policzkach i zadzwoniła po pomoc drogową. Kapitan Marvel znowu włożyła pelerynę.
Do redakcji przyszła spóźniona jakieś cztery godziny, na szczęście jej szefowa miała spotkanie, więc Matylda przewiesiła kurtkę przez oparcie krzesła, odpaliła komputer, sięgnęła po kubek z resztkami wczorajszej kawy i postanowiła sprawiać wrażenie, że pracuje zaciekle co najmniej od szóstej rano.
Listy.
Wzmożony atak przedświątecznych listów od osób wchodzących na głowę ze swoimi problemami, rozterkami i zmartwieniami, a wszystko to w cudownej otoczce świąt Bożego Narodzenia. Dlaczego ludzie wychodzą z założenia, że przed świętami trzeba wylewać dwa razy więcej frustracji niż zazwyczaj?
Ewa, 33 lata: Zawsze lubiłam święta, ale odnoszę wrażenie, że od kilku lat tracą one na swojej magii. Gdzie się nie ruszę, słyszę dzwoneczki, kolędy i widzę przebrane za Śnieżynki sprzedawczynie. Mam się razem z nimi uśmiechać i skakać z radości, że nadchodzi Boże Narodzenie. A ja nie chcę, żeby ktoś tego ode mnie wymagał. Chcę je odczuwać po swojemu, na spokojnie. Pójść z synem po choinkę i razem robić ozdoby, usiąść z mamą i zastanowić się nad podziałem zadań w kuchni, pomyśleć z mężem o prezentach. Nie potrzebuję gotowego przepisu na moje święta. Ani gotowych produktów. Chcę wszystko zrobić sama, bo sama wiem najlepiej, kiedy mam ochotę na radość, a kiedy na zadumę.
No i co jej odpisać? Że ma rację? Bo ma. Święta to nie przymus, każdy powinien je spędzać tak, jak chce. Jeden będzie skakał z radości, drugi z mostu. Jeden uśmiechnie się do Śnieżynki, drugi będzie chciał ją udusić, albo przynajmniej kopnąć w goleń. Matylda odnosiła wrażenie, że od lat przybywa zwłaszcza tych drugich. Ludzie przestali kochać święta. Przestali się nimi cieszyć i zaczęli traktować jak zło konieczne. Bardzo niesympatyczne zakończenie roku, podczas którego zazwyczaj dokonuje się rachunku sumienia i niemal zawsze bilans jest ujemny. A wszystko to nad karpiem, barszczem i makowcem.
Westchnęła i zaczęła wystukiwać na klawiaturze komputera odpowiedź:
Święta należy spędzać tak, jak dyktuje nam serce, nastrój i własne samopoczucie. Ale musimy też pamiętać o naszych bliskich. Nie rańmy ich niepotrzebnie, odsuwając się w kąt, uciekając od rozmów i świątecznych przygotowań. Sytuacja będzie o wiele lepsza, jeśli szczerze powiemy, co leży nam na sercu i dlaczego nie mamy ochoty na wspólne biesiadowanie. Milczenie i ucieczka od tematu nie są żadnym rozwiązaniem, a tylko doprowadzą do rodzinnych napięć.
Ale bzdury. Gdyby miała odpisać osobiście, poradziłaby Ewie, lat trzydzieści trzy, żeby robiła tylko to, na co ma ochotę, nawet gdyby miała to być Gwiazdka w kinie nad wiadrem popcornu. Tyle że odpowiedź miała być wydrukowana, a zatem należało sformułować ją mądrze, roztropnie i poprawnie.
Ludzie ciągle potrzebują nadziei. Nieważne, jak bardzo i jak często dostali w dupę. Potrzebują jej i koniec.