Читать книгу (Nie)piękność - Natasza Socha - Страница 9
ОглавлениеDwadzieścia osiem lat to wiek, w którym ciągle jeszcze można się cieszyć młodością. To wiek, który ciągle jeszcze wiele obiecuje, mimo iż spada produkcja kolagenu w organizmie. Ale kto by się tym przejmował, skoro ciało wygląda jeszcze młodo, nic nie wisi, nie opada, a zmarszczki dopiero zaczynają przyglądać się skórze, zastanawiając się, którą jej partię zaatakować najszybciej. Dwadzieścia osiem lat to wiek, w którym należy mieć więcej powodów do radości niż do spuszczania wzroku, unikania życia i chowania się we własnych ramionach. Ale Nasturcja nawet nie chciała pamiętać o swoich urodzinach. Całe to zamieszanie związane z radosnym obchodzeniem dnia, w którym pojawiła się na świecie, uważała za mocno przereklamowane. Jak można cieszyć się z tego, że właśnie rozpoczęło się odliczanie? Człowiek całe życie umiera. Powoli, po kawałku, minimalnie, niczego oczywiście nie zauważając. I nagle przychodzi wielkie bum. Ktoś naciska guzik i wyłącza maszynę, mimo iż mogłaby ona jeszcze przez jakiś czas działać. Ale kogo to obchodzi. Wszystko jest zapisane, zaplanowane, ustalone od bardzo, bardzo dawna. I tylko wielka naiwność każe o tym zapomnieć i kupować sobie baloniki w dniu urodzin. Zdmuchiwać świeczki. Wpierdalać cholerny torcik.
Nasturcja prychnęła.
Niecały rok temu miała nawet cichą nadzieję, że jej maszyna właśnie zostanie odłączona. Ale tylko się trochę połamała. Ktoś połączył przerwane kabelki, podokręcał poluzowane śrubki i znowu wszystko jako tako działało. W zasadzie było jej to obojętne. Nie miała myśli samobójczych, ale gdyby wtedy miała nie przeżyć tego wypadku, w którym brała udział, wcale by się tym nie zmartwiła. I pomyśleć, że to był jeden z tych dni, kiedy pojechała samochodem odwiedzić rodziców. Zazwyczaj latem jeździła po mieście rowerem, ale tego dnia akurat nie chciało jej się go znosić z trzeciego piętra. Wsiadła więc do swojego starego fiata punto i dwadzieścia minut później huknęła w samochód jadący przed nią, który nie wiedzieć czemu nagle stanął. Niewiele z tego zapamiętała, bo szok kazał jej stracić przytomność. W szpitalu, kiedy już doszła do siebie i ustaliła, że ma tylko złamaną rękę, którą szybko i ładnie da się poskładać, zapytała ironicznie, czy nie zechcieliby jej przy okazji podnieść cycków i naprawić paru innych rzeczy, ale nikt jakoś nie podjął tematu.
Jasne. Kiedy brzydka kobieta mówi coś takiego, nikt nie zwraca na nią uwagi. W ogóle rzadko kiedy zwraca na siebie uwagę. Brzydota definiuje cię w tym cholernym świecie. Jesteś ładna – przykuwasz wzrok, uwagę i wszyscy stają na głowie, żeby ci się jakoś przypodobać. Jeśli odbiegasz od ogólnie przyjętych standardów, wywołujesz co najwyżej zniecierpliwienie i jakąś ogólną niechęć. Jeśli przydarzy ci się to raz, nie przejmujesz się tym specjalnie, ale kiedy notorycznie ocena twojej osoby wypada słabo, zaczynasz zastanawiać się nad sensem życia. Owszem, tak górnolotnie.
Po jaką cholerę męczyć się z pracą, dążyć do celów, które wydają ci się znaczące, po co nawet wklepywać w gębę krem, skoro i tak ktoś sprowadzi cię na ziemię pogardliwym spojrzeniem. Ludzie lubią wszystko, co jest ładne. I gdyby się nad tym poważniej zastanowić, to naprawdę trudno im się dziwić. Bo niby dlaczego ktoś miałby się zachwycać brzydotą. Wybierać szkaradność. Coco Chanel mawiała, że kobieta zawsze powinna wyglądać tak, jakby miała spotkać miłość swojego życia. Albo największego wroga. Nasturcja zawsze wyglądała tak, jakby miała spotkać co najwyżej niewidomego psa.
– Słuchaj, czy ty masz w szafie jakieś inne rzeczy, czy tylko te powyciągane swetry? – spytała ją kiedyś Pati. – Może ci coś pożyczyć?
Ale po co? Nasturcja kompletnie nie rozumiała, co złego było w jej swetrze. Jednym, drugim czy szóstym. Faktycznie, miała ich sześć i wszystkie były do siebie podobne. To również wynikało z przyzwyczajenia. Jeśli pół życia nosisz czarny wór, to idąc do sklepu podświadomie szukasz podobnego. Czasem masz przebłyski nowej siebie i chcesz przymierzyć pomarańczowy, ale wtedy twoje odbicie w lustrze niemal natychmiast każe ci wrócić do pierwotnego pomysłu. Czarny, szary, beżowy, ciepły brąz, może zieleń. Bezpieczeństwo i sztuka kamuflażu. Kameleon miasta. W tych barwach idealnie można było wtopić się w tłum i w żaden sposób nie przykuwać czyjejś uwagi. Co prawda większość i tak jej nie zauważała, ale zawsze można było trafić na jakiegoś idiotę, który nazwałby rzecz po imieniu.
Nasturcja nigdy nie czuła się ładna. Całe życie musiała udowadniać wszystkim, że może być fajna, mimo iż nie ma długich warkoczy, a jej uszy odrobinę odstają.
– Czy to prawda, że ty na jednym uchu śpisz, a drugim się nakrywasz? – pytały ją cudowne koleżanki ze szkoły podstawowej, a ona zastanawiała się, czy wypada im wybić zęby.
Nigdy tego nie zrobiła, bo nie miała odwagi, ale wizja okrwawionych dziąseł ślicznej Julki, ślicznej Madzi i jeszcze śliczniejszej Agatki pozwalała jej przetrwać kolejne dni. I miesiące. Aż do następnego roku, kiedy odczepiły się w końcu od uszu i zaczęły doszukiwać innych mankamentów urody. Nasturcja dość szybko uświadomiła sobie, że bycie brzydkim jest o wiele gorsze od ospy. Z ospy można się wyleczyć, brzydota pozostaje na zawsze.
A wychowawczyni? Teoretycznie chciała dobrze, ale po latach do Nasturcji dotarło, że była taką samą suką jak jej uczennice.
– Proszę przestać dokuczać koleżance. To nie jej wina.
Wina? Naprawdę należało to rozpatrywać w kategoriach winy? Naprawdę należało utwierdzać wszystkich w przekonaniu, że Nasturcja jest po prostu brzydka, ale jednocześnie niewinna temu, że tak wygląda? I że należy jej współczuć i jednocześnie cieszyć się, że nie wszyscy mają takiego pecha w życiu?
– Na twoim miejscu nie przychodziłabym na szkolną imprezę. To chyba mija się z celem – oznajmiła jej kiedyś Agatka albo Madzia. W zasadzie to było bez znaczenia, obie wyglądały identycznie. Ten sam kolor włosów, te same fryzury, ubrania, buty, nawet kolor lakieru do paznokci, które sobie malowały na szkolnym murku zaraz po zakończeniu lekcji.
Nasturcja nie miała najmniejszego zamiaru przychodzić, ale i tak zabolało. W domu nie wspomniała słowem o imprezie, a wieczór spędziła, czytając jakiś kryminał, który wzięła z półki rodziców. Po dwóch godzinach zorientowała się, że czyta cały czas tę samą stronę. I nadal nie ma zielonego pojęcia, o czym była książka. Zasnęła koło północy z mocnym postanowieniem, że nigdy nie będzie mieć dzieci. Takich genów nie wolno powielać w nieskończoność.
Zrobiło się dość późno. W końcu jednak skończyła pisać pracę magisterską Obraz kiczu religijnego w ujęciu społeczno-kulturowym, więc wstała, żeby zaparzyć sobie cytrynę z tartym imbirem. Lubiła ten kwaśno-ostry smak, chociaż we wszystkich przepisach zalecano dodać łyżkę miodu. Ale Nasturcja nie chciała niczego łagodzić. Podeszła do okna w kuchni, z którego było najlepiej widać duży pokój pięknej blondynki. Równie piękny jak ona sama.
Wszystko tam było biało-różowe, ale dobrane jakoś tak idealnie, że Nasturcja nawet przez chwilę nie pomyślała, że przecież nie przepada za różowym kolorem. Zresztą tutaj był on bardziej pudrowy, trochę przydymiony, nie tak bardzo nachalny w swej cukierkowości. Drewniane krzesła, białe oczywiście, ale z przetarciami. Podobnie stół i wielki kredens, w którym stała różowa zastawa. Nasturcja była wyposażona w bardzo dobrą lornetkę, dzięki której znała niemal wszystkie szczegóły mieszkania blondynki. Oraz jej samej. Więc od razu zauważyła zaczerwienione oczy i opuchniętą twarz, i jeszcze to typowe rozszerzanie się dziurek od nosa, kiedy ktoś próbuje zahamować łzy napływające z każdej możliwej strony.
Ktoś taki jak blondynka ma w ogóle powód, żeby płakać?
Nasturcja była zdumiona. Wydawało jej się do tej pory, że uroda jest najskuteczniejszą tarczą przed wszystkimi niepowodzeniami tego świata. Bo co cię tak naprawdę może ruszyć, skoro jesteś boginią? Nawet największe przykrości odbijają się od twojego piękna i uderzają ze wzmożoną siłą atakującego. Czyżby mogło być inaczej? Chciała do niej pójść, porozmawiać, może nawet zapytać, co się stało, ale nie miała śmiałości. Poza tym – co by jej powiedziała?
„Podglądając panią od dłuższego czasu, zauważyłam dziś drastyczną zmianę na tej pięknej twarzy”?
A może: „Przez lornetkę naprawdę wszystko dobrze widać, nawet łzy, które siłą ktoś zatrzymuje w kącikach oczu”.
W każdej sytuacji wyszłaby na kretynkę, osobę niezrównoważoną psychicznie i kogoś, kto kradnie intymność. Zresztą po piętnastu minutach świat blondynki z okna naprzeciwko zdawał się wracać do normy. Biel z różem znowu idealnie ze sobą harmonizowały, kryształowy żyrandol rozbłysnął dwunastoma żarówkami, rozświetlając nie tylko pokój, ale i twarz kobiety. Po dotyku smutku nie został żaden ślad. Jakby ktoś zmył go gąbką, starł ściereczką z mikrofazy, niepozostawiającą żadnych smug. Różowość ust pasowała do pudrowych poduszek, a oczy wprawdzie się jeszcze nie uśmiechały, ale daleko im było do smutku sprzed kilkunastu minut. Nasturcja odetchnęła z ulgą. Piękno wróciło do ram. Wygrało po raz kolejny, a to dawało poczucie bezpieczeństwa.
– A gdybym zapuściła włosy? – spytała samą siebie, zerkając na swoje odbicie w oknie. Było niewyraźne, więc nie odstraszało tak jak lustro. Szkoda, że inni ludzie nie widzą drugich przez woalkę. Przez filtr, który rozmywa wszystko to, co nieidealne i daje złudne poczucie urody. Życie byłoby o wiele prostsze, gdyby ludzkie twarze nie były tak bardzo wyraźne. Gdyby nie miały konturów, tylko jakiś owal, rozwodniony niczym akwarelowa farbka. Gdyby nie składały się z poszczególnych elementów, z których każdy jest odruchowo oceniany. Albo gdyby były do siebie podobne i nikt by nie wiedział, co jest ładne, a co brzydkie.
Nasturcja przyłożyła do głowy sztuczny warkocz, który kiedyś znalazła w szufladzie swojej mamy. Ukradła go wtedy i nigdy nie przyznała się, że schowała swój skarb w starym kartonie po butach, a potem zabrała ze sobą najpierw do studenckiego mieszkania, a potem do własnego, które wynajmowała od dwóch lat. Warkocz był w kolorze ciemnoczekoladowym i w żaden sposób nie pasował do płowobeżowych włosów Nasturcji, ale w niczym jej to nie przeszkadzało. Lubiła go czasem doczepiać z tyłu głowy, przewieszać przez ramię i chodzić z wysoko podniesioną głową. Warkocz był gruby, miękki, błyszczący i po prostu piękny. Wykonany z prawdziwych włosów pozwalał na moment odmienić samą siebie. Zapomnieć o własnym wyglądzie i podkraść trochę urody komuś, kto kiedyś go obciął i sprzedał. Kto podzielił się pięknem z kimś o wiele bardziej tego potrzebującym.
Szkoda, że atrakcyjność rozdawana jest tak bardzo niesprawiedliwie. Że jedni dostają jej w nadmiarze, a innym nie przypada w udziale choćby kilka gramów. Że jednym wylewa się z kieszeni, a inni próbują utkać ją z tych nielicznych komplementów, które czasem ktoś im rzuci. Z łaski. Z przypływu dobrego humoru. Z chwilowej chęci bycia miłym. Człowiek brzydki całe życie próbuje udowodnić światu swoją wartość. Wchodzi na wyższe góry, przepływa dłuższe rzeki, skacze na głębsze wody. A tak na koniec jest oceniany przez pryzmat błękitu swoich oczu i długości nóg.
Naprawdę warto tak głośno pieprzyć o wewnętrznym pięknie?
Nasturcja przyłożyła warkocz do oczu, jak opaskę, żeby choć na chwilę zniknąć i zanurzyć się w nicości, której chyba uroda była obojętna.