Читать книгу Zamęt - Neal Stephenson - Страница 6

Оглавление

Księga czwarta

Bonanza

Tak wielka jest godność i doskonałość ludzkiej natury, tak żywe te cząstki niebiańskiego ognia, które przypadły jej w udziale, że należy nazwać podłymi i uznać za niegodnych miana człowieka tych, którzy przez swoje tchórzostwo, woląc nazywać je ostrożnością, lub przez lenistwo, w ich ustach stające się umiarem, bądź też wreszcie przez chciwość, której nadają miano oszczędności, rezygnują z wielkich i szlachetnych dokonań.

Giovanni Francesco Gemelli Carreri,

Podróż dookoła świata

Wybrzeże Berberii

Październik 1689

To nie było zwykłe przebudzenie: ogłuszający łoskot wybuchu wyrwał go przemocą z niezwykle długiego i zapętlonego snu. Mara się rozwiała, jej szczegóły rozpłynęły się we mgle niepamięci i pozostało po niej tylko niejasne wspomnienie długiego wiosłowania i skrobania, nie miał więc nic przeciwko temu, żeby się ocknąć. Zresztą, nawet gdyby mu to przeszkadzało, zachował dość zdrowego rozsądku, by się z tym nie zdradzać i pokryć rozdrażnienie pewnym siebie, wesołym uśmiechem wagabundy – a to dlatego, że takiego piekielnego hałasu jeszcze w życiu nie słyszał. Grzmot przywodził na myśl jakąś na wpół boską siłę, na którą nie wypada ani krzyczeć, ani – tym bardziej – się skarżyć. A już z pewnością nie tak od razu.

Strzelały armaty. Nigdy przedtem nie słyszał ani tak ogromnych, ani tylu naraz. Całe baterie nabrzeżnej artylerii odpalano salwami; forteczne działa, rozstawione rzędem na murach, strzelały falą, jedno po drugim. Wyturlał się spod wywleczonego na piasek i obrośniętego pąklami kadłuba statku, gdzie najwyraźniej zapadł w popołudniową drzemkę, i dał się przyszpilić do ziemi bijącym z nieba promieniom bladego słońca. Na jego miejscu każdy rozsądny człowiek, zwłaszcza z doświadczeniem wojskowym, przeczołgałby się do pierwszego z brzegu dogodnego schronienia. Na plaży roiło się jednak od kosmatych łydek i obutych w sandały stóp. Tylko on jeden się wylegiwał.

Leżąc na wznak, zmrużył oczy i spojrzał w górę, pod ubrudzony piaskiem skraj męskiej szaty – luźnej i ażurowej, otulającej ciało właściciela jak złota poświata, dzięki czemu leżącemu udało się spojrzeć wprost w ślepe oczko męskiego penisa, który został poddany intrygującej modyfikacji.

Nie mógł wygrać tego pojedynku na spojrzenia. Przeturlał się pod górę, robiąc półtora obrotu, i rozeźlony dźwignął się z ziemi. Zapomniał jednak o krzywiźnie kadłuba i wyrżnął głową prosto w kolonię pąkli. Wrzasnął ile sił w płucach, ale nikt go nie usłyszał – nawet on sam. Zatkał sobie na próbę uszy i wydarł się wniebogłosy, lecz i tym razem dudnienie dział zagłuszyło wszelkie inne dźwięki.

Nadszedł czas, żeby ogarnąć sytuację i ocenić perspektywy. Kadłub zasłaniał mu widok na ląd, widział więc tylko migoczące wody zatoki i kamienny falochron. Wszedł do morza, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenie mężczyzny z grzybkowato zakończonym wackiem, i stanąwszy po kolana w wodzie, odwrócił się. Po tym, co w tym momencie zobaczył, nie pozostało mu nic innego, jak z impetem klapnąć na tyłek.

W pobliżu brzegu z wód zatoki wystawały niezliczone skaliste wysepki. Na jednej z nich wznosiła się przysadzista okrągła twierdza, zbudowana (o ile mógł zaufać swojej architektonicznej wiedzy) wielkim nakładem sił i środków przez Hiszpanów trzęsących się ze strachu o swoje życie. Lęk ten najwyraźniej nie był bezpodstawny, skoro w tej chwili na murach powiewały zielone chorągwie ze srebrnymi półksiężycami. Fort jeżył się ustawionymi na trzech poziomach działami (chociaż należałoby raczej powiedzieć: składał się z ustawionych na trzech poziomach dział), każde z nich wyglądało i hałasowało jak sześćdziesięciofuntówka, co oznaczało, że miota kule wielkości arbuzów na odległość ładnych kilku mil. Warownię otulały kłęby prochowego dymu, od czasu do czasu przeszywane długimi jęzorami ognia. Ten widok przywodził na myśl burzę, którą siłą stłamszono i przemocą zamknięto w beczułce.

Falochron z białego kamienia łączył fort ze stałym lądem. Na pierwszy rzut oka prezentował się imponująco: pionowa ściana o wysokości dobrych czterdziestu stóp wyrastała z wąskiego pasa podmokłej plaży, a z ziejących w niej otworów wyzierały nieprzeliczone olbrzymie armaty, strzelające tak szybko, jak tylko artylerzyści byli w stanie czyścić je wyciorami i ponownie ładować.

Mężczyzna z niezwykłą kuśką (śniady, z intrygującą fryzurą, w szydełkowej czapeczce) podkasał szatę i brodząc w wodzie, zbliżył się, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku – trzymał się bowiem oburącz za głowę, po części po to, by powstrzymać upływ krwi z ran zadanych przez pąkle, po części zaś z obawy, że hałas rozsadzi mu czaszkę. Tamten stanął nad nim, zajrzał mu w oczy i poruszył ustami. Minę miał poważną i zarazem lekko rozbawioną.

Siedzący złapał obcego za rękę i dźwignął się na nogi. Obaj mieli dłonie tak stwardniałe, że mogliby w nie łapać wystrzelone z muszkietów kule. Knykcie albo jeszcze im krwawiły, albo właśnie pokryły się świeżymi strupami.

Wstał, żeby się przekonać, co jest celem kanonady i (cokolwiek nim było) jakim cudem jeszcze istnieje. W porcie znajdowała się flota złożona z trzech lub czterech tuzinów okrętów, które (jak można się było spodziewać) strzelały ze wszystkich dział jednocześnie. Tyle że jednostki wyglądające na holenderskie fregaty nie ostrzeliwały pogańskich galer, galery nie strzelały do fregat, a jedne i drugie nie brały bynajmniej na cel oślepiająco białych murów miasta. Na wszystkich okrętach, nawet tych zwodowanych w Europie, powiewały bandery z półksiężycem.

W końcu wypatrzył pewien okręt, wyróżniający się tym, że ze wszystkich widocznych w zasięgu wzroku budowli i statków tylko on jeden nie pluł ogniem i dymem na wszystkie strony.

Była to galera, do złudzenia przypominająca muzułmańskie, lecz ozdobiona z niezwykłym przepychem, aczkolwiek jej dekoracje mogłyby się spodobać chyba tylko bywalcowi burdeli gustującemu w tanich błyskotkach. Wszystkie elementy zbędne dla funkcjonowania okrętu były pozłacane i skrzyły się w słońcu, prześwitując nawet przez przewalające się nad wodą kłęby dymu. Galera miała łaciński osprzęt, lecz w tej chwili żagiel był zwinięty i napędzały ją wyłącznie wiosła. Mimo to poruszała się nader dostojnie.

Złapał się na tym, że jak na zdrowego na umyśle wagabundę zbyt wiele uwagi poświęca ruchom wioseł i zanadto zachwyca się ich równymi pociągnięciami – co, naturalnie, prowokowało pytania: czy nadal jest wagabundą? I czy aby nie postradał rozumu? Jak przez mgłę przypominał sobie, że jakąś część swojego żałosnego żywota spędził w świecie chrześcijańskim i że omal nie zwariował po tym, jak złapał francuską chorobę, teraz jednak miał się całkiem nieźle – gdyby nie fakt, że nie wiedział, gdzie się znajduje, skąd się tu wziął i co się z nim ostatnio działo. Zresztą, długość sięgającej mu do brzucha brody kazała kwestionować nawet znaczenie tego „ostatnio”.

Choć wydawało się to niemożliwe, to palba jeszcze się wzmogła, osiągając największe natężenie w chwili, gdy pozłacana galera przybiła do niezbyt odleg­łego kamiennego molo, wybiegającego daleko w głąb zatoki. A potem hałas niespodziewanie ucichł.

– Na rany Chrystusa, co to...? – zaczął, lecz jego słowa zagłuszył dźwięk, który wprawdzie ustępował natężeniem kanonadzie setek dział, ale wysokością i przenikliwością skutecznie nadrabiał to niedociągnięcie.

Wsłuchał się w ów harmider i ze zdumieniem odkrył pewne cechy łączące go z muzyką. Doszukał się rytmu, ale był on niezwykle złożony i burzliwy. Wychwycił również melodię, która jednak, zamiast przywodzić na myśl utwory cywilizowanych ludów, przypominała raczej wściekły jazgot irlandzkich piosenek, chociaż i te przewyższała piskliwością. Brakowało harmonii i słodkich brzmień, jakie zwykle kojarzą się ze słowem „muzyka”. Nic dziwnego: Turcy, Maurowie, czy kimkolwiek byli ci barbarzyńcy, mieli w głębokiej pogardzie flety, wiole, teorbany i inne przyrządy wytwarzające miłe dla ucha tony. Ich orkiestra składała się z bębnów, talerzy i potwornego mrowia wojennych obojów, wykutych z mosiądzu i zaopatrzonych w jazgoczące zgrzytliwie stroiki. Jej koncert do złudzenia przypominał odgłosy zbrojnego szturmu na dzwonnicę zamieszkaną przez stado szpaków.

– Powinienem pokornie przeprosić wszystkich poznanych w życiu Szkotów! – zawołał. – Nie jest prawdą, że grają najpaskudniejszą muzykę na świecie!

Jego towarzysz zastrzygł uchem, lecz niewiele usłyszał, a zrozumiał jeszcze mniej.

Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że choć w zasadzie całe miasto kryło się za murem, jakiego nie powstydziłaby się żadna chrześcijańska metropolia, od strony morza straszyło falochronami, pomostami, działobitniami i skrawkami grząskich plaż. Każdy skrawek lądu zdolny utrzymać ciężar człowieka – na koniu bądź pieszo – był gęsto pokryty ludźmi w przepięknych, cudzoziemsko wyglądających mundurach. Inaczej mówiąc, zanosiło się na triumfalną paradę. I rzeczywiście, przy wtórze niezliczonych pokrzykiwań, kociej muzyki i kolejnych armatnich salw różni ważni Turcy (był już prawie pewien, że to Turcy) zaczęli wchodzić lub wjeżdżać konno przez ogromną bramę w potężnych murach i znikać w głębi miasta. Pierwszy jechał niewiarygodnie wspaniały i przerażający wojownik na czarnym rumaku. Towarzyszyło mu dwóch walących w kotły „muzyków”.

Słuchając dudnienia bębnów, czuł nieprzepartą chęć zdzielenia grajków wiosłem przez łeb.

– To aga, Jack – powiedział obrzezaniec. – Wódz janczarów.

Imię „Jack” brzmiało znajomo, a z całą pewnością było użyteczne. Został więc Jackiem.

Za doboszami jechał siwobrody mężczyzna, niewiele gorzej prezentujący się od agi, ale w przeciwieństwie do niego nie był uzbrojony po zęby.

– Pierwszy sekretarz – powiedział towarzysz Jacka.

Dalej tłoczyło się kilkudziesięciu mniej znacznych oficerów („agabaszów”) w mniej lub bardziej przepysznych uniformach, a za nimi brnął tłum facetów w pięknych turbanach zdobionych pierwszorzędnymi strusimi piórami – czyli „bolukbaszów”, jak wyjaśnił Jackowi jego kompan. Było już oczywiste, że należy do ludzi niezmordowanych w swojej erudycji i próbach oświecania prostaczków w rodzaju Jacka.

Jack miał ochotę wyjaśnić mu, że żadnego oświecenia nie chce ani nie potrzebuje, coś go jednak powstrzymało. Może dręczące przeświadczenie, że zna tego człowieka, i to nie od wczoraj? Gdyby rzeczywiście tak było, tamten mógł po prostu próbować zagaić rozmowę. A może przeważył fakt, że nie bardzo wiedział od czego zacząć. Zdawał sobie sprawę, że bolukbasza jest odpowiednikiem kapitana, agabasza to szarża o jeden stopień wyższa, aga zaś to turecki generał, nie miał jednak pojęcia skąd zna te wszystkie pogańskie słowa. Postanowił więc trzymać język za zębami, przynajmniej do czasu, aż oddziały odabaszów (poruczników) i wekilhardżów (kaprali) sformują szyk i dołączą do pochodu. Następni byli hodżowie, wśród nich hodża-solarz, hodża-celnik i hodża-probierca; wszyscy szli w ślad za naczelnym hodżą. Dalej szesnastu çavuşów z fantastycznie podkręconymi wąsami, w długich szmaragdowych szatach, przepasanych krwistymi szarfami, i białych skórzanych czepeczkach; nabrzeże drżało pod ich czerwonymi, podkutymi buciorami. Przeróżni kadiowie, mufti i imamowie też musieli swoje przemaszerować, na końcu zaś, z pokładu złotej galery zeszli przepysznie wystrojeni janczarzy. Za nimi podążał samotny człowiek zakutany w wielometrowy zwój kredowobiałej materii, którą mnóstwem złotych i wysadzanych klejnotami zapinek upięto w coś na kształt ubrania. Mimo tych starań szata zapewne i tak spłynęłaby na ziemię, gdyby mężczyzna nie jechał wierzchem – dosiadał białego ogiera o różowych ślepiach, tak gęsto obwieszonego srebrem i szlachetnymi kamieniami, że tylko cudem nie plątał się we własnych ozdobach.

– Nowy pasza. Przyjechał z Konstantynopola.

– A niech mnie... To dlatego tak strzelali?

– Tradycja nakazuje powitać paszę salutem tysiąca pięciuset armat.

– Jaka tradycja? Gdzie?

– Tutaj.

– To znaczy?

– Wybacz, zapominam, że masz kłopoty z głową. Miasto, które wznosi się na tamtym wzgórzu, to Niezdobyty Bastion Islamu, Wieczna Strażnica w Walce z Niewiernymi, Bicz Na Chrześcijan, Postrach Mórz, Jarzmo Włoch i Hiszpanii, Pogromca Wysp. Morza słuchają jego praw, a cały świat jest mu poddany.

– Długa ta nazwa...

– Po angielsku to będzie Algier.

– Muszę ci powiedzieć, że widywałem całe wojny toczone przez chrześcijan, na które szło mniej prochu, niż Algier zużył go na przywitanie się z paszą, więc może twoje słowa świadczą o czymś więcej niż zwykłej brawurze. Skoro o słowach mowa... Po jakiemu właściwie mówimy?

– Ten język nazywa się franco lub sabir; to drugie słowo po hiszpańsku oznacza „wiedzieć”. Są w nim słowa prowansalskie, hiszpańskie i włos­kie, są arabskie i tureckie. W twoim sabirze jest więcej francuszczyzny, Jack, w moim – hiszpańskiego.

– Nie wmówisz mi, że jesteś Hiszpanem!

Rozmówca Jacka ukłonił się, nie zdejmując czapeczki. Długie loki opadły mu ze skroni i zadyndały w powietrzu.

– Moseh de la Cruz, do usług.

– Mojżesz od Krzyża?! A cóż to za nazwisko, do stu diabłów?!

Moseh nie był ubawiony.

– To długa historia, nawet według twoich standardów. I skomplikowana. Powiem tak: Półwysep Iberyjski to dla Żyda niewdzięczna ojczyzna.

„Skąd się tu wziąłeś?” – chciał zapytać Jack, ale przerwał mu potężnie zbudowany Turek, który wygrażał im bykowcem, dając do zrozumienia, że zamiast stać po kolana w wodzie, mają wracać do roboty. Siesta była finis, pasza wjechał przez Beb do cité i trabajo nie mogła dłużej czekać.

Trabajo polegała na zeskrobywaniu pąkli z kadłuba pobliskiej galery, wyciągniętej na brzeg i przewróconej kilem na bok. Jack, Moseh i kilkudziesięciu innych niewolników (nie dało się bowiem ukryć, że są niewolnikami) oskrobywało drewno topornymi żelaznymi narzędziami, Turek zaś przechadzał się wzdłuż okrętu i wymachiwał bykowcem. Z wysoka, zza miejskich murów dobiegały dźwięki przypominające przemieszczającą się kanonadę – pochód trwał. Chwała Bogu, że grzmot kotłów, jazgot obojów wojennych i zawodzenie trąb oblężniczych odbijały się od murów pod niebo.

– Wydaje mi się, że naprawdę wyzdrowiałeś.

– Nie wierz waszym alchemikom i chirurgom: na francuską chorobę nie ma lekarstwa. To po prostu chwilowa przerwa w majaczeniach, nic więcej.

– Przeciwnie. Szanowani arabscy i żydowscy lekarze twierdzą, że ciało może się oczyścić z wyżej wzmiankowanej choroby, i to raz na zawsze, jeżeli pacjent będzie przez dłuższy czas gorączkował.

– Nie czuję się zbyt dobrze, ale na pewno nie mam gorączki.

– Parę tygodni temu kilkunastu z nas, ty także, zapadło na la suette ang­laise.

– Nie słyszałem o takiej chorobie... A przecież jestem Anglikiem.

Moseh de la Cruz wzruszył ramionami – na ile było to możliwe w chwili, gdy zardzewiałą, wykrzywioną motyką starał się zedrzeć z kadłuba skupisko pąkli.

– W tych okolicach to powszechna przypadłość. Wiosną ogarnęła całe dzielnice.

– Może nasłuchały się za dużo muzyki...

Kolejne wzruszenie ramion.

– Nie ma z nią żartów. Nie jest może tak paskudna jak, na przykład, suchoty, tumory, influenca, lagwa, flegmona...

– Dość!

– W każdym razie zmogło cię, Jack, i byłeś tak rozpalony, że przez dwa tygodnie wszyscy tutsaklarowie w banyolarze opiekali nad twoją głową kebaby. W końcu któregoś ranka uznali cię za trupa, wynieśli z banyolaru i wrzucili na wóz. Nasz właściciel posłał mnie do Skarbca z poleceniem, by hodża el-pencik tytuł własności do twojej osoby opatrzył adnotacją „zmarł”, co jest niezbędne dla uzyskania odszkodowania. Hodża el-pencik wiedział jednak o ­spodziewanym przybyciu nowego paszy i wolał nie ryzykować bałaganu w papierach. Gdyby podczas kontroli wyszły na jaw jakieś nieprawidłowości, groziłoby mu co najmniej bastinado.

– Czy słusznie wnioskuję z twoich słów, że wyłudzanie odszkodowań jest powszechną praktyką wśród właścicieli niewolników?

– Niektórzy z nich postępują wysoce nieetycznie – przyznał Moseh. – Hodża el-pencik wyraził życzenie, żebym zaprowadził go do banyolaru i pokazał mu twoje zwłoki. Wcześniej musiałem jednak odczekać długie godziny na dziedzińcu jego siedziby. Południe nastało i minęło, a hodża uciął sobie drzemkę pod limoną, zanim w końcu udaliśmy się do banyolaru. W tym czasie przewieziono cię na janczarski cmentarz.

– Ale dlaczego?! Taki ze mnie janczar jak i z ciebie!

– Cii! Tego się domyślałem, Jack. Spędziwszy kilka lat przykuty do wiosła obok ciebie, nasłuchałem się po uszy twoich autobiograficznych wynurzeń. Z początku wydawały mi się niedorzeczne i niewiarygodne, później zabawne, przynajmniej w pewnym sensie, lecz słysząc je po raz setny czy tysięczny...

– Zamilcz. Bez wątpienia ty również nie jesteś pozbawiony wad, Mosehu de la Cruz, masz wszakże nade mną tę przewagę, że ich nie pamiętam. Ale ja chciałbym się dowiedzieć, dlaczego oni wzięli mnie za janczara?

– Po pierwsze, kiedy cię pojmano, miałeś przy sobie janczarską szablę.

– Zdobytą w wyniku rutynowego grabienia trupów. Na wojnie to normalne.

– Po drugie, walczyłeś z takim zacięciem, że kompletnie przyćmiłeś nim brak umiejętności we władaniu bronią.

– Próbowałem popełnić samobójstwo. W przeciwnym razie wykazałbym mniej zapału, a więcej kwalifikacji.

– Po trzecie, nienaturalny stan twojego prącia uznano za oznakę absolutnej wstrzemięźliwości...

– Co, siłą rzeczy, jest zgodne z prawdą.

– ...zakładając przy tym, że sam się tak okaleczyłeś.

– Akurat! To wcale nie było tak...

– Oszczędź mi tego. – Moseh złapał się za głowę.

– No tak, zapomniałem, że już o tym słyszałeś.

– Po czwarte, na wierzchu dłoni masz wypaloną arabską cyfrę siedem.

– Wyjaśnię ci: to litera V, piętno wagabundy.

– Ale z boku wygląda jak siódemka.

– I czyni mnie janczarem?

– Kiedy nowy rekrut składa przysięgę i staje się yeni yoldash, czyli szeregowym, na wierzchniej stronie dłoni tatuuje mu się numer koszarowego baraku, w którym stacjonuje jego seffara. Dzięki temu wiadomo też, który bash yoldash za niego odpowiada.

– Teraz rozumiem. Przypuszczali, że jestem z siódmej seffary w jakimś otomańskim garnizonie.

– No właśnie. Było jednak oczywiste, że postradałeś zmysły i nadajesz się co najwyżej do wiosłowania, więc miałeś pozostać tutsaklarem aż do śmierci, albo do chwili, gdy ci wróci rozum. W tym pierwszym wypadku miałbyś prawo do janczarskiego pochówku.

– A w drugim?

– To się okaże. Wtedy w każdym razie myśleliśmy, że zachodzi wypadek pierwszy. Poszliśmy więc na wzgórze pod miastem, na cmentarz ocaków...

– Czego?

– Ocaków. To członkowie tureckiego zakonu janczarskiego, wzorowanego na kawalerach maltańskich. Algier należy do nich. Sami stanowią tu prawo.

– Czy ten człowiek, który zaraz oćwiczy nas bykowcem, też jest z tego ocaku?

– Nie. On jest na żołdzie kapitana galery, korsarza. W tutejszym społeczeństwie korsarze również stanowią osobną grupę.

Po tym, jak Turek wymierzył im po kilka batów i poszedł łoić skórę innym skrobaczom, Jack poprosił Moseha, by ten kontynuował swoją opowieść.

– Poszedłem z hodżą el-pencikiem i jego sługami na cmentarz. Ponure było to miejsce, Jack, z mnóstwem grobów, wyglądających jak połówki olbrzymich jaj i mających przypominać jurty rozbite na stepach Transoksanii, ziemi przodków, za którą Turkowie stale tęsknią. Muszę jednak powiedzieć, że nie rozumiem, kto chciałby mieszkać w wiosce przypominającej tamten cmentarz. Dobrą godzinę błąkaliśmy się wśród kamiennych jurt, szukając twoich zwłok. Słońce zachodziło i mieliśmy sobie dać z tym spokój, kiedy usłyszeliśmy przytłumiony, dudniący głos, zawodzący w obcej mowie jakąś pieśń albo przepowiednię. Hodża el-pencik od początku był podenerwowany, a przedłużający się spacer po cmentarzu natchnął go wizjami demonów, ifrytów i innych maszkar. Niewiele brakowało, żeby na dźwięk tego głosu, dobiegającego (jak się wkrótce okazało) z olbrzymiego mauzoleum pewnego zamordowanego agi, puścił się biegiem z powrotem do miasta. Służący też mieli ochotę czmychnąć. Ponieważ jednak był z nimi niewolnik, i to w dodatku Żyd, posłali go – czyli mnie – do mauzoleum, żeby zobaczyć, co się stanie.

– I co się stało?

– Znalazłem ciebie. Stałeś w samym środku tego makabrycznego, choć cudownie chłodnego grobowca, łomotałeś pięściami w pokrywę sarkofagu agi i powtarzałeś w kółko te same angielskie słowa. Nie rozumiałem ich, ale szły mniej więcej tak: „Bądźże człowiekiem. Przynieś mi kwaterkę dobrego bittera!”.

– Rzeczywiście, musiało mi się pomieszać we łbie – mruknął Jack. – W tym klimacie znacznie lepszy byłby pilzneński lager.

– Wciąż miałeś źle w głowie, to fakt, dostrzegłem jednak w tobie jakąś iskierkę, której nie widziałem od roku albo dwóch. Z pewnością nie zau­ważyłem jej odkąd sprzedano nas do Algieru. Domyśliłem się, że gorączka i lejący się z nieba żar, w którym przeleżałeś dobre kilka godzin, wypaliły dręczącą cię francuską chorobę. Od tamtej pory z każdym dniem trochę ci się poprawia.

– Co powiedział hodża?

– Wyszedłeś z grobowca nagi i czerwony od słońca jak ugotowany krab i Turcy wzięli cię z początku za jakąś odmianę ifryta. Powinieneś wiedzieć, że są z natury okrutnie przesądni, a najbardziej wobec Żydów. Wierzą, że władamy tajemnymi mocami, a kabaliści ostatnio walnie przyczyniają się do utrwalenia tych przekonań. W każdym razie sprawa szybko się wyjaśniła. Nasz właściciel dostał sto kijów w pięty, wymierzonych trzcinką grubości mojego kciuka. Rany polali mu octem.

– Chryste... Już wolę bykowiec.

– Podobno za miesiąc, może dwa stanie na nogi. A na razie przeczekujemy tu towarzyszące równonocy sztormy i, jak z pewnością zauważyłeś, czyścimy i konserwujemy naszą galerę.

***

Słuchając Moseha, Jack zerkał ukradkiem na innych niewolników. Wywodzili się z najróżniejszych krajów i kręgów kulturowych: czarni Afrykanie, Europejczycy, Żydzi, Hindusi, Azjaci; pochodzenia niektórych nie był pewien. Nie rozpoznał jednak wśród nich nikogo z załogi Bożych Ran.

– Co się stało z Jewgienijem? Co z panem Footem? Że tak poetycko zapytam: czy właściciel odebrał za nich odszkodowanie?

– Siedzą przykuci do wioseł na bakburcie. Jewgienij ciągnie za dwóch, a pan Foot wcale, są więc praktycznie nierozłączni – przynajmniej z punktu widzenia dowódcy okrętu, któremu zależy na sprawnym napędzie.

– A więc żyją!

– Żyją i mają się świetnie. Później się z nimi spotkamy.

– Czemu nie ma ich tutaj? – żachnął się Jack. – Dlaczego nie skrobią pąkli, jak reszta?

– Zimą w Algierze, kiedy statki nie zapuszczają się na morze, galernikom wolno pracować na własną rękę. Ba, wręcz się ich do tego zachęca. Właściciel dostaje obryw z ich zarobków. Do skrobania okrętów zostają tylko ci, którzy niczego nie potrafią.

Jack, którego ta informacja nieszczególnie zachwyciła, zaatakował następne skupisko pąkli z takim animuszem, że omal nie rozszczepił kadłuba. Natychmiast też usłyszał reprymendę, i to nie ze strony Turka z pejczem, lecz od niskiego, korpulentnego rudzielca, który drapał poszycie po jego drugiej stronie.

– Możesz sobie być wariatem albo go udawać, mnie nic do tego – wywarczał rudy, częściowo po angielsku, trochę po niderlandzku. – Ale statek zostaw w spokoju, bo wszyscy pójdziemy na dno!

Jack był o głowę wyższy od Holendra i pomyślał, że mógłby ten fakt jakoś wykorzystać, wątpił jednak, by nadzorca łaskawym okiem zerknął na burdę, skoro już sama pogawędka gwarantowała chłostę. Poza tym, za plecami kurdupla z marchewkową czupryną stał inny, całkiem spory drab, który teraz przyglądał się Jackowi z takim samym wyrazem twarzy, jak Holender: sceptycznym i lekko zniesmaczonym. Wyglądał na Chińczyka, tyle że nie z tych typowych małych, płaczliwych Chińczyków. Obaj wydali się Jackowi boleśnie znajomi.

– Odpuść, mały. Nie jesteś ani właścicielem, ani kapitanem tej łajby. Grunt, żeby utrzymała się na wodzie. Mała ryska czy wgniecenie chyba jej nie zaszkodzą, co?

Holender pokręcił z niedowierzaniem głową i wrócił do zmagań z pojedynczym pąklem, który oddzielał od deski poszycia z precyzją godną chirurga wycinającego kamień z książęcego pęcherza.

– Dziękuję, że nie zrobiłeś sceny – powiedział Moseh. – Przy wiośle na sterburcie musi panować zgoda.

– To oni z nami wiosłują?!

– Tak. Piąty jest w mieście. Zajmuje się swoimi sprawami.

– No dobrze. Dlaczego to takie ważne, żeby ich nie drażnić?

– Poza tym, że przez osiem miesięcy w roku siedzimy z nimi na jednej ciasnej ławeczce?

– Tak.

– Musimy ciągnąć równo, żeby dotrzymać kroku wiosłu na bakburcie.

– A jeśli nie?

– Galera zacznie...

– Wiem, pływać w kółko. Ale co nas to obchodzi?

– Tylko tyle, że wtedy ten bykowiec zedrze nam skórę z żeber. Potrzebujesz dalszych wyjaśnień?

– Tego jednego sam się domyśliłem.

– Wiosła są sparowane i wymagają równej obsady. W tej chwili wraz z ekipą z bakburty stanowimy spójny zespół dziesięciu niewolników. I sprzedano nas naszemu obecnemu właścicielowi w takim właśnie komplecie. Jeśli Jewgienij i jego kompani zaczną nas prześcigać, zostaniemy rozdzieleni i twoi przyjaciele trafią na inną galerę. Może nawet do innego miasta.

– Dobrze im tak.

– Że co?

– Jak to co? Spójrz na nas. Stoimy na tej zasranej plaży, tak? Ja może jestem szurniętym wagabundą, ale ty mi wyglądasz na wykształconego Żyda, Holender był oficerem na żaglowcu, Bóg jeden wie, kim jest ten Chińczyk...

– To Nippończyk, kształcony przez jezuitów.

– Tym bardziej.

– Co tym bardziej? Do czego zmierzasz?

– Co takiego mają Jewgienij i pan Foot, czego nam brakuje?

– Utworzyli coś na kształt przedsiębiorstwa, w którym Jewgienij jest pracownikiem, a pan Foot zarządcą. Trochę trudno wyjaśnić, czym się zajmują, ale z czasem na pewno zrozumiesz. Na razie musimy się trzymać razem. Cała dziesiątka!

– A z jakiegoż to powodu tak bardzo zależy ci na tym, żeby nas nie rozdzielono?

– Oglądając przez lata Morze Śródziemne zza wiosła, opracowywałem potajemnie, w głowie, wspaniały Plan – odparł Moseh de la Cruz. – Plan, który całej naszej dziesiątce przyniesie bogactwo i wolność, chociaż może niekoniecznie w tej akurat kolejności.

– Czy elementem tego planu jest zbrojny bunt? Bo...

Moseh przewrócił oczami.

– No co? Próbuję sobie tylko wyobrazić, jaką rolę w jakimkolwiek planie mógłby mieć do odegrania ktoś taki jak ja. Zwłaszcza w planie, który nie jest dziełem obłąkanego szaleńca.

– Często sam sobie zadawałem to pytanie. Aż do dziś. Bo muszę przyznać, że w niektórych wcześniejszych wersjach Planu przewidywałem wyrzucenie cię za burtę przy pierwszej nadarzającej się okazji. Dzisiaj jednak, kiedy tysiąc pięćset dział przemówiło z trzypiętrowych baterii Peñon i nachmurzonych wieżyc kazby, w twojej głowie najwyraźniej rozprysły się ostatnie zapory i wróciłeś do zdrowych zmysłów... Przynajmniej w takim stopniu, w jakim to możliwe. Wobec czego, Jack, znajdzie się dla ciebie rola w moim Planie.

– Zdradzisz mi jej sekret?

– Będziesz naszym janczarem.

– Przecież nie jestem...

– Zaczekaj! Widzisz tego gościa zdrapującego pąkle?

– Którego? Widzę chyba ze stu.

– Tego wysokiego Araba z domieszką murzyńskiej krwi... Inaczej mówiąc: Egipcjanina.

– Widzę.

– To Nyazi z bakburty.

– Janczar?

– Nie, ale spędził wśród janczarów tyle czasu, że nauczy cię, jak takiego udawać. Dappa, tamten czarny, nauczy cię paru słów po turecku. A Gabriel, nippoński jezuita, jest doskonałym szermierzem. Migiem cię wyszkoli.

– A właściwie to po co wam fałszywy janczar?

– Lepszy byłby prawdziwy. – Moseh westchnął. – Ale jak się nie ma, co się lubi...

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Później ci wszystko wyjaśnię. Kiedy wszyscy się zbierzemy.

Jack parsknął śmiechem.

– Co to za przesłodzone dworskie eufemizmy? Co to znaczy: zbierzemy się? Chodzi ci o chwilę, kiedy zakują nas w żelazne obroże i wrzucą do jakiegoś zaszczurzonego lochu w kazbie?

– Pomacaj się po szyi, Jack, i powiedz mi, czy nosiłeś ostatnio jakąś żelazną obrożę?

– Właściwie... jak się tak zastanowić... Nie.

– No, niedługo kończymy. Pójdziemy do miasta i znajdziemy pozostałych.

– Tak po prostu? Jak wolni ludzie? – zdziwił się Jack i nie był w swoim zdumieniu osamotniony.

Jednakże godzinę później z rozsianych po mieście wysokich, graniastych wież rozległo się dziwaczne zawodzenie, w kazbie wystrzelono z działa i niewolnicy jak jeden mąż zaczęli odkładać skrobaczki i parami lub trójkami rozchodzić się po plaży. Ci, których Moseh wskazał Jackowi jako spiskowców wtajemniczonych w jego wielki Plan, odczekali chwilę, aż cała siódemka będzie gotowa do wyjścia – Holender, van Hoek, nie chciał porzucać roboty w połowie.

Moseh schylił się po porzucony przez kogoś toporek, zmarszczył brwi i starł wilgotny piasek z ostrza. Powiódł wzrokiem dookoła, szukając miejsca, gdzie mógłby go odłożyć, odruchowo podrzucając go w dłoni. Ponieważ prawie cały ciężar narzędzia był skupiony w obuchu, trzonek miotał się przy tym wściekle na wszystkie strony, ale Moseh za każdym razem łapał za niego bezbłędnie, gdy tylko siekierka zaczynała opadać. W końcu jego wzrok spoczął na jednym ze starych, wysuszonych pniaków, którymi po wbiciu w piasek podparto przechyloną galerę. Wpatrując się w niego, podrzucił toporek jeszcze raz, drugi, trzeci, a potem nagle wziął zamach zza głowy, wystawił spomiędzy warg czubek języka, na ułamek sekundy znieruchomiał – i rzucił. Siekierka przeleciała kilka sążni w powietrzu, wykonując przy tym jeden leniwy obrót, i wbiła się rogiem ostrza w pień.

Siódemka galerników wdrapała się do podstawy gigantycznych murów i skierowała ku bramie. Jack razem z resztą zagłębił się w tłum, ale cały czas odruchowo się garbił, w każdej chwili spodziewając się uderzenia bykowcem. Jednakże cios nie spadł. Bliżej bramy wyprostował się, jak człowiek wolny, i wyczuł, że ich mała grupka skupia się wokół niego i Moseha: porywczy Holender, nippoński jezuita, czarny Afrykanin z włosami poskręcanymi w grube sznury, Egipcjanin imieniem Nyazi i Hiszpan w średnim wieku, który cierpiał na jakąś konwulsyjną przypadłość. Kiedy weszli w bramę, Hiszpan odwrócił się i krzyknął coś do stojących na straży janczarów. Jack nie zrozumiał całej jego przemowy, ale brzmiała mniej więcej tak:

– Wiecie co, wy pogańskie ścierwa? Właśnie zawiązaliśmy tajny spisek! A wy idźcie dupczyć swoich chłoptasiów!

W tych okolicznościach Jack raczej nie użyłby takich słów, ale Moseh i reszta wymienili z janczarami szerokie, porozumiewawcze uśmiechy i weszli do miasta – do Jaskini Zbójców, Gniazda Os, Postrachu Chrześcijaństwa, Cytadeli Wiary.

***

Główna ulica w Algierze była niezwykle szeroka, ale i tak panował na niej ścisk, gdyż mnóstwo Turków wyległo przed domy – siedzieli i palili tytoń w wielkich jak fontanny fajkach wodnych. Galernicy nie zabawili na niej długo. Moseh zanurkował w zwieńczone szpiczastym łukiem przejście – tak wąs­kie, że musiał przecisnąć się przez nie bokiem – i wprowadził ich do niewiele szerszego kamiennego korytarza bez dachu. Musieli iść gęsiego i rozpłaszczać się na ścianach, gdy trzeba było minąć się z kimś idącym z naprzeciwka. Jack miał wrażenie, że znaleźli się w zapomnianym korytarzu jakiejś antycznej budowli – z tą tylko różnicą, że zadarłszy głowę, widział skrawek nieba wyzierający ze szczeliny między kamiennymi ścianami, wznoszącymi się na dziesięć albo dwadzieścia metrów nad nimi. Drabiny i mostki łączyły dachy i tarasy, na których urządzono ogrody, tworząc z nich dyskretne miasteczko zawieszone wysoko nad ziemią. Czasem migały Jackowi spowite w czerń postaci, przemykające pomostami z jednej strony zaułka na drugą. Nie bardzo mógł się im lepiej przyjrzeć, były bowiem czarne i płochliwe jak nietoperze, ale wyglądało na to, że ubierają się podobnie jak Eliza, kiedy spotkał ją w wiedeńskim lochu. Poza tym – sądząc po sposobie poruszania się – musiały być kobietami.

Na ulicy (o ile można było w ten sposób nazwać tę szczelinę między domami) nie było kobiet, za to mężczyźni występowali w zdumiewającej wręcz różnorodności. Najłatwiej rozpoznawało się janczarów z ocaku: niektórzy wyglądali wprawdzie na Greków lub Słowian, większość jednak miała azjatyckie rysy, a wszyscy bez wyjątku ubierali się z niezwykłym przepychem w workowate, marszczone spodnie przewiązane szarfami, z których zwisały najróżniejsze pistolety, szable, sztylety, sakiewki, woreczki z tytoniem, fajki, nawet zegarki kieszonkowe. Oprócz tego nosili luźne koszule i jedną lub więcej ozdobnych kamizeli, wykorzystywanych chyba w charakterze „gablotek”, na których prezentowano koronkowe wstążki, złote szpile i całe zwoje delikatnie haftowanych materii. Ubioru dopełniały szpiczaste pantofle i turban, a bywało, że i długi płaszcz. Tak właśnie prezentował się ocak, cieszący się na ulicach powszechnym szacunkiem, ale w Algierze nie brakowało i innych barwnych postaci. Przede wszystkim było wielu Maurów i Berberów, których przodkowie zamieszkiwali miasto, zanim Turkowie zaprowadzili w nim własne porządki. Nosili długie, jednoczęściowe płaszcze albo oplecione wokół ciała zawoje z wielu sążni materiału, utrzymywanych w pożądanej formie za pomocą sprytnie rozmieszczonych szpilek i przepasek. Nie zabrakło garstki odzianych na czarno Żydów i całkiem pokaźnej liczby Europejczyków, poubieranych w stroje będące najmodniejszymi w ich ojczyznach akurat w tym okresie, kiedy postanowili się sturczyć.

Niektórzy biali prezentowali się równie à la mode jak młodzi galanci, którzy uporczywie naprzykrzali się Elizie w amsterdamskiej „Dziewicy” – ale trafiały się też stare pryki w purytańskich kapeluszach i okryciach z szerokimi krezami i wykładanymi białymi kołnierzami.

– Boże święty! – wykrzyknął Jack na widok któregoś z tych staruszków. – Jak to możliwe, że my jesteśmy niewolnikami, a ten stary mól szanowanym obywatelem?!

Pytaniem tym wprawił w zakłopotanie wszystkich poza sznurowłosym Afrykaninem, który roześmiał się głośno i pokręcił głową.

– Zadawanie pewnych pytań bywa niebezpieczne – powiedział. – Wiem, co mówię.

– Kim jesteś? I jak to możliwe, że mówisz po angielsku lepiej ode mnie?

– Nazywam się Dappa i byłem, a właściwie nadal jestem lingwistą.

– Nic mi to nie mówi – przyznał Jack. – Ponieważ jednak stanowimy bandę niewolników błąkających się bez celu po pogańskiej twierdzy, z przyjemnością wysłucham jakiegoś treściwego wyjaśnienia.

– Wcale się nie błąkamy. Przeciwnie, podążamy najkrótszą drogą do celu. Lecz moja historia – w przeciwieństwie do twojej, Jack – jest prosta i jeszcze nieraz zdążę ci ją opowiedzieć. W skrócie: na afrykańskim wybrzeżu każdy port, w którym handluje się niewolnikami, potrzebuje lingwisty, czyli człowieka władającego wieloma językami. Jak w przeciwnym razie czarni handlarze niewolników, sprowadzający towar z głębi lądu, dobijaliby targu z kapitanami kotwiczących przy brzegu statków? Handlarze pochodzą z różnych krain i mówią różnymi językami. Tak jak i statki, przybywają z Anglii, Holandii, Francji, Portugalii, Arabii i diabli wiedzą skąd jeszcze – wszystko zależy od ­wyników różnych europejskich wojen, o których my, Afrykanie, dowiadujemy się dopiero, gdy w forcie u ujścia rzeki wciąga się nową flagę na maszt.

– Nie musisz mi tego tłumaczyć. Walczyłem w niektórych z tych wojen.

– Posłuchaj, Jack. Pochodzę z nadrzecznego miasta, które biali ludzie nazywają Nigrem. Łatwo się tam żyje – jedzenie rośnie na drzewach. Długo mógłbym się nad nim rozwodzić, ale się powstrzymam i powiem tylko, że był to raj na Ziemi. A właściwie byłby, gdyby nie instytucja niewolnictwa, znana nam od wieków. Od pokoleń, jak daleko nasza starszyzna i kapłani sięgają pamięcią, Arabowie przypływali rzeką na ogromnych statkach i wymieniali tkaniny, złoto i inne towary na niewolników...

– Skąd się brali ci niewolnicy, Dappa?

– Dobre pytanie. Przed moim urodzeniem brali się głównie z okolic leżących w górze rzeki. Maszerowali kolumnami, skuci drewnianymi jarzmami. Niektórzy z mieszkańców miasta również popadali w niewolę, która była karą za niepłacenie długów i inne przestępstwa.

– To wy tam macie szeryfów? I sędziów?

– W moim rodzinnym mieście kapłani mieli znaczną władzę i pełnili wiele funkcji, które w twoim kraju przejęli szeryfowie i sędziowie.

– Mówiąc o kapłanach, nie masz pewnie na myśli facetów w śmiesznych kapeluszach, bełkocących po łacinie...

Dappa parsknął śmiechem.

– Kiedy Arabowie albo katolicy chcieli nas nawracać, wysłuchiwaliśmy ich, a potem prosiliśmy grzecznie, żeby wsiedli z powrotem na statki i wrócili tam, skąd przypłynęli. Nie, Jack, w naszym mieście wyznawaliśmy naszą tradycyjną religię. Oszczędzę ci szczegółowego jej opisu, ale jedna rzecz jest ważna: mieliśmy słynną wyrocznię, czyli...

– Wiem, co to jest. Słyszałem w teatrze.

– Świetnie. W takim razie wystarczy, jak dodam, że ludzie przybywali do Nigru z bardzo daleka, by zadawać pytania kapłanom Aro, przedstawicielom wyroczni. Zatem do rzeczy. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy jedni Portugalczycy przypływali nas nawracać, inni zaczęli kupować od nas niewolników, czyli właściwie nie robili nic niezwykłego, skoro Arabowie zajmowali się tym od wieków. Ale powoli, tak powoli, że nie wystarczało jednego życia, żeby to zauważyć, ceny rosły, a wizyty handlarzy stawały się coraz częstsze. Holendrzy, Anglicy i inni chcieli coraz więcej i więcej niewolników. Moje miasto bardzo się na tym handlu wzbogaciło; świątynie kapłanów Aro skrzyły się srebrem i złotem, karawany z góry rzeki wydłużały się i przybywały coraz częściej, ale popyt w dalszym ciągu przewyższał podaż. Pełniący rolę sędziów kapłani zaczęli orzekać karę niewolnictwa za najmniejsze wykroczenia, obejmując nią coraz więcej ludzi. Sami bogacili się i stawali coraz bardziej wyniośli, ulice przemierzali wyłącznie w pozłacanych lektykach. Niektórzy Afrykanie traktowali ich ekstrawagancję jako dowód na to, że są potężnymi wróżbitami i magami. I dlatego nie tylko puchły zastępy niewolników sprowadzanych do miasta, ale rosła także liczba pielgrzymów ściągających z całej delty Nigru z nadzieją na uzdrowienie lub uzyskanie odpowiedzi od wyroczni.

– U chrześcijan to nic niezwykłego – stwierdził Jack.

– Owszem, z tą wszakże różnicą, że kapłanom zabrakło w końcu przestępstw, a wraz z nimi niewolników.

– Jak to zabrakło przestępstw?

– W pewnym momencie zaczęli karać niewolnictwem każde przewinienie, a niewolników i tak było za mało. Orzekli więc, że każdy, kto stanie przed wyrocznią z jakimś głupim pytaniem, ma zostać pojmany przez świątynnych strażników i zakuty w kajdany.

– Hmm... Jeżeli głupie pytania są w Afryce równie powszechne jak tam, skąd pochodzę, taka polityka musiała im przynieść całe rzesze niewolników!

– Tak właśnie się stało. Ale pielgrzymi nadal ściągali do Nigru.

– Byłeś jednym z nich?

– Nie. Ja miałem szczęście, jestem synem jednego z kapłanów. Kiedy byłem mały, cały czas gadałem, gęba mi się nie zamykała. Postanowiono więc, że zostanę lingwistą. Dlatego też, gdy tylko zjawiał się w mieście jakiś Arab albo biały, zamieszkiwałem z nim i próbowałem nauczyć się jego języka. Tak samo było z misjonarzami – udawałem, że interesuje mnie ich religia, i poznawałem język.

– Ale dlaczego zostałeś niewolnikiem?

– Pewnego razu wybrałem się w dół rzeki, do Bonny, niewolniczego fortu u ujścia Nigru. Po drodze mijałem wiele miast i zdałem sobie sprawę, że to, w którym mieszkam, jest tylko jednym z wielu dostarczających niewolników. Hiszpański misjonarz – mój towarzysz podróży – wyjaśnił mi również, że Bonny jest zaledwie jednym z dziesiątek targów niewolników rozsianych po całym afrykańskim wybrzeżu. Wtedy to pierwszy raz dotarło do mnie, jakie są prawdziwe rozmiary handlu niewolnikami – i ogrom zła w nim tkwiącego. Ale ponieważ sam jesteś niewolnikiem, Jack, i nieraz dawałeś wyraz niezadowoleniu z takiego stanu rzeczy, nie muszę wchodzić w szczegóły. Zapytałem tego misjonarza, czym usprawiedliwić to zło, skoro europejska religia opiera się na miłości bliźniego. Odparł, że istotnie, ta sprawa jest kontrowersyjna i stanowi przedmiot gorących dyskusji w łonie Kościoła, ale ostatecznie zwycięża zawsze jeden argument: kiedy biali kupują niewolników od czarnych handlarzy, chrzczą ich, spełniając w ten sposób dobry uczynek dla ich ­nieśmiertelnych dusz, który z nawiązką wynagradza wszelkie zło wyrządzane ich doczesnym ciałom podczas reszty ziemskiego żywota.

– Chcesz powiedzieć, że gdyby zniewolono afrykańskiego chrześcijanina, uczyniono by to wbrew woli Boga?! – wykrzyknąłem wtedy.

– W rzeczy samej – przytaknął misjonarz.

I tak oto ogarnęło mnie uczucie, które nazywacie ferworem; uwielbiam to słowo. W swoim ferworze wsiadłem na pierwszy statek płynący w górę rzeki. Tak się złożyło, że była to jednostka Królewskiej Kompanii Afrykańskiej, wioząca indyjskie tkaniny na wymianę za niewolników. U siebie w mieście poszedłem prosto do świątyni i... Jak wy to mówicie? Wepchnąłem się do kolejki pielgrzymów i stanąłem przed obliczem najwyższego kapłana Aro. Znałem go od zawsze; był dla mnie kimś w rodzaju wuja, nieraz jadaliśmy z jednej miski. Stanąłem przed nim, kiedy pysznił się na swoim złotym tronie, okryty lwią skórą i obwieszony grubymi wieńcami z kauri, i podekscytowany zapytałem:

– Czy wiesz, że można w jednej chwili położyć kres temu całemu złu? Prawo Kościoła chrześcijańskiego stanowi, że człowiek ochrzczony nie może być niewolnikiem!

– O co ci chodzi? – zdziwiła się wyrocznia. – A dokładniej, jak brzmi twoje pytanie?

– Bardzo prosto – odparłem. – Co stoi na przeszkodzie, żeby ochrzcić wszystkich mieszkańców miasta, zwłaszcza że katolicy specjalizują się przecież w masowych chrztach? Więcej, dlaczego by nie ochrzcić wszystkich pielgrzymów i niewolników, którzy do nas przybywają?

– I co odpowiedziała wyrocznia? – spytał Jack.

– Kapłan wahał się nie dłużej niż mgnienie oka. Spojrzał na stojących obok niego czterech włóczników i skinął packą na muchy. Podbiegli i wykręcili mi ręce na plecy.

– Co to ma znaczyć?! – zapytałem. – Co robisz, wuju?!

– To już dwa... nie, trzy głupie pytania z rzędu – odparł. – Gdyby to było możliwe, stałbyś się niewolnikiem po trzykroć.

– Mój Boże... – wyszeptałem, gdy zaczęła do mnie docierać groza sytua­cji. – Naprawdę nie widzisz, jakie zło czynicie? Bonny i dziesiątki innych portów są wypełnione naszymi braćmi, którzy umierają z tęsknoty i chorób, zanim zdążą choćby wejść na pokład tych przeklętych statków niewolniczych! Za setki lat ich potomkowie będą prowadzić w obcych krainach życie tułaczy, rozgoryczeni zbrodnią, jakiej dokonano na ich przodkach. Jak możemy, jak ty, człowiek z pozoru przyzwoity, zdolny do okazywania miłości żonom i dzieciom, możesz dopuszczać się tak niewysłowionego okrucieństwa?!

Na co wyrocznia odrzekła:

– O proszę! To jest bardzo dobre pytanie!

I kolejnym skinieniem packi odesłała mnie do lochu dla niewolników. Wróciłem do Bonny tym samym statkiem, który przewiózł mnie w górę rzeki, a mój wuj upiększył sobie dom nowym kawałkiem indyjskiej materii.

Dappa roześmiał się w głos. Jego zęby błysnęły olśniewająco w szybko gęstniejącym półmroku algierskiego zaułka. Jack zachichotał uprzejmie. Inni galernicy najprawdopodobniej pierwszy raz słyszeli historię Dappy opowiedzianą po angielsku, ale rozpoznawali znajomy rytm i uśmiechali się w stosownych momentach. Hiszpan wybuchnął śmiechem.

– Musisz być naprawdę durnym czarnuchem, żeby się z tego śmiać – powiedział.

Dappa udał, że go nie słyszy.

– Niezła historyjka – przyznał Jack – ale nie wyjaśnia jeszcze, skąd się tu wziąłeś.

W odpowiedzi Dappa obciągnął poszarpaną koszulę i odsłonił prawą pierś. W półmroku Jack z trudem dostrzegł przecinające ją blizny.

– Nie znam się na literach – przyznał.

– W takim razie dwóch cię nauczę – odparł Dappa. Błyskawicznie, zanim Jack zdążył odskoczyć, złapał go za palec wskazujący. – To jest D – mówił dalej, wodząc opuszkiem palca Jacka po bliźnie. – Jak Diuk. Czyli książę. A to Y jak York. Naznaczyli mnie srebrnym żelazem do piętnowania, gdy tylko dotarliśmy do Bonny.

– Nie chciałbym ci sprawiać dodatkowej przykrości, Dappa, ale ten gość jest teraz królem Anglii i...

– Już nie – wtrącił Moseh. – Wilhelm Orański go przepędził.

– No! – mruknął Jack. – Nareszcie jakaś dobra wiadomość.

– Dalsze moje dzieje były już całkiem zwyczajne – ciągnął Dappa. – Sprzedawano mnie z fortu do fortu. Niewolnicy z Bonny nie są w cenie; ponieważ dorastamy w raju na ziemi, nie jesteśmy przyzwyczajeni do pracy na roli. Gdyby nie to, od razu trafiłbym do Brazylii albo na Karaiby. A tak skończyłem w ładowni portugalskiego żaglowca płynącego na Maderę, który piraci z Rabatu przechwycili tak samo, jak wcześniej twój statek.

– Pośpieszmy się – rzucił Moseh, zadzierając głowę.

W zaułku noc zapadła już wiele godzin wcześniej, ale piętnaście metrów nad ich głowami czerwony blask zachodzącego słońca kładł się właśnie na szczytach murów. Przyśpieszyli kroku, truchtem pokonali kilka następnych zakrętów i wybiegli na względnie szeroką uliczkę (Jack nie mógł już jednocześnie dotknąć ścian po obu jej stronach). Wszędzie walały się łupiny z cebuli i obierki z jarzyn, i Jack doszedł do wniosku, że wyszli na jakiś targ, chociaż stoły były puste, a wszystkie stragany pozamykane. Młody, ciemnowłosy – i dziwnie znajomy – mężczyzna najwyraźniej na nich czekał, bo natychmiast dołączył do grupy. Mówił w sabirze z akcentem, który po ostatniej paryskiej eskapadzie Jack zidentyfikował jako ormiański.

Zanim jednak zdążył rozważyć implikacje tego faktu, wyszli na otwartą przestrzeń – jakiś plac miejski, słabo widoczny w zapadających ciemnościach. Na środku stała fontanna, a cały plac okalały pokaźne, ale niezbyt efektowne budynki. W jednym z nich płonęły pochodnie, a do środka próbowały dostać się setki ludzi – głównie niewolników, chociaż w tłumie nie brakowało też ocaków i normalnej algierskiej mieszanki Berberów, Żydów oraz chrześcijan. Kiedy podeszli do skraju ciżby, Moseh de la Cruz odsunął się i puścił przodem Hiszpana, który bluznął najgorszymi znanymi Jackowi obelgami (a także wieloma nieznanymi) i zaczął łokciami dźgać uzbrojonych po zęby Turków w żebra, deptać im po zadartych noskach pantofli i kopać po piszczelach, torując w ten sposób drogę do wejścia. Jack bał się, że sama bliskość Hiszpana wystarczy, żeby któraś szabla zdjęła mu głowę z karku, ale ofiary poszturchiwań i wyzwisk tylko uśmiechały się szeroko, rozpoznając sprawcę zamieszania i czerpiąc nieskrywaną przyjemność z obserwowania dalszego przebiegu jego napaści. Tymczasem Moseh i reszta galerników przeciskali się śladem Hiszpana, dzięki czemu błyskawicznie dotarli pod drzwi – ale wyglądało na to, że i tak się spóźnili. Tureccy strażnicy pokrzykiwali gniewnie na Moseha i pozostałych, wskazując niebo na zachodzie, które zdążyło przybrać barwę głębokiego, wpadającego w czerń granatu, niczym prześwietlany świecą porcelanowy spodek. Jeden z wartowników wyrżnął pięścią przechodzących Dappę i nippońskiego jezuitę, ale kiedy zamachnął się na Jacka, ten zręcznie uniknął ciosu.

Moseh wspominał już wcześniej, że mieszkają w tak zwanym banyolarze i Jack doszedł do wniosku, że właśnie się w nim znaleźli. Weszli na dziedziniec obwiedziony galeriami piętrzącymi się jedna nad drugą na wysokość kilku pięter i podzielonymi na całą masę małych cel. Z wyglądu banyolar przypominał niektóre stare teatry przy Maid Lane, między mokradłami Southwark i brzegiem Tamizy, a najbardziej Różę, Nadzieję i Łabędzia. Główna różnica polegała na tym, że teatry w Bankside zatrudniały uzbrojonych ludzi, których zadanie polegało na niewpuszczaniu Jacka do środka, tutaj zaś próbowano wygarbować mu skórę za to, że nie dość wcześnie się w środku stawił.

Nie był to, naturalnie, teatr, lecz dom dla niewolników. Jednakże galerie aż po najwyższe piętro, a także dach i dziedziniec, były pełne (przynajmniej w tym momencie) wolnych Algierczyków. Cześć placu obok stojącej na środku cysterny została odgrodzona sznurem, tworząc coś na kształt sceny lub ringu. W ziemię dookoła zatknięto tyle pochodni – i tak blisko siebie – że utworzyły nieprzerwaną kwadratową ramę wokół wydzielonego skrawka, zalewając go powodzią światła.

Wszyscy Turcy, ściśnięci turban przy turbanie na galeriach, byli niezmiernie podekscytowani i hałasowali nie gorzej niż wagabundy. W chwilach wolnych od przepychania się i zawierania skomplikowanych zakładów śledzili ze skupieniem przebieg przygotowań toczących się w narożnikach ringu. Zdaniem Jacka istniały tylko dwie rzeczy na świecie zdolne tak bez reszty przyciągnąć uwagę tylu młodych mężczyzn – a ponieważ seks był dla janczarów zakazany, doszedł do wniosku, że zebrali się, by być świadkami jakiejś formy przemocy.

Zbliżając się w ślad za Mosehem do jednego z narożników, ze zdumieniem – choć nieprzesadnym – rozpoznał w stojącym w nim mężczyźnie Jewgienija, który był całkiem nagi, jeśli nie liczyć skórzanej przepaski i grubej warstwy oliwy na skórze, ujrzał też pana Foota w przepysznych czerwonych szatach, ze skórzaną sakiewką napęczniałą od (jak domyślał się Jack) monet. Nim jednak zdołał przepchnąć się bliżej i zacząć zadawać pytania, Jewgienij przyklęknął na prawe kolano. Gest ten, sam w sobie z pozoru nic nieznaczący, wywołał efekt podobny do tego, jaki mogłoby mieć rzucenie w tłum granatu – wszyscy odskoczyli wstecz, powiększając pustą przestrzeń wokół Jewgienija. Tłum na galeriach na chwilę ucichł, a potem eksplodował okrzykami:

– Rus! Rus! Rus!

Jewgienij rozłożył ramiona na całe dwa metry z hakiem i klasnął w dłonie, tuż nad ziemią, tak że nad gruntem uniósł się obłoczek kurzu. Powtórzył ten gest jeszcze dwukrotnie, a po trzecim klaśnięciu oparł prawą rękę o ziemię, wnętrzem dłoni do góry, po czym uniósł ją do ust, pocałował palce i dotknął czoła. W czasie tej małej ceremonii okrzyki „Rus! Rus!” rozbrzmiewały z nieco mniejszym natężeniem, potem jednak, gdy Jewgienij zerwał się na nogi i wpadł na ring, podniósł się taki wrzask, że Jackowi zaczęło dzwonić w uszach. Przypomniał sobie salut tysiąca pięciuset dział. Jewgienij stanął w rozkroku na środku placu i przybrał dziwnie nonszalancką pozę: oparł lewy łokieć w zagłębieniu prawej dłoni, na lewej ręce wsparł głowę i zastygł w takiej pozycji.

Przez kilka minut nic się nie działo. Pochodnie płonęły z trzaskiem, pod nocnym niebem niosły się okrzyki tłumu, aż w końcu drugi wysmarowany tłuszczem mężczyzna zrobił to samo co przed chwilą Jewgienij i znieruchomiał obok niego w takiej samej pozycji. Był Murzynem o bardzo czarnej skórze, niższym od Jewgienija, ale masywniej zbudowanym. Wiwaty się wzmogły. Pan Foot, który tymczasem uzupełnił swój strój o ozdobną czapkę, wszedł na ring i wywrzeszczał jakieś ogłoszenie pod adresem zgromadzonej na galeriach publiki. Wziąwszy pod uwagę, że drąc się na całe gardło, obracał się wokół własnej osi, ci, którzy go nie usłyszeli, mogli przynajmniej obejrzeć jego migdałki. Po zakończeniu przemowy wymknął się z ognistego ringu, a Jewgienij z Murzynem stanęli naprzeciwko siebie. Chwycili się za ręce i spletli palce jak przepychające się dzieci, po czym najpierw odchylili głowy, a potem z całej siły zderzyli się twarzami, co zrobiło na Jacku pewne wrażenie. Kiedy wygięli się do tyłu jak żmije przed atakiem i zrobili to samo po raz drugi, był zafascynowany. A potem zrobili to jeszcze raz – i to nim wstrząsnęło. Przyszło mu na myśl, że będą się tak tłuc, aż jeden padnie bez zmysłów na ziemię, ale wtedy, zataczając się, odstąpili od siebie. Krew płynęła im po twarzach.

Dopiero wtedy zabrali się do rzeczy – czyli do zapasów – jak należy. Pojedynek wyglądał tak samo jak wszystkie inne walki zapaśnicze, które Jack widział wcześniej, był tylko bardziej brudny. Tłuszcz z ciał szybko znalazł się na dłoniach walczących, musieli więc się cofnąć i natrzeć ręce piaskiem, a ten przy każdym zwarciu oblepiał im ciała. Po kilku chwilach obaj byli od stóp do głów pokryci mazią będącą mieszaniną krwi, potu, oliwy i algierskiego kurzu. Jewgienij stał w szerokim rozkroku, ale Murzyn też ugiął nogi, nie było więc mowy o tym, żeby któryś dał się przewrócić. Przełomowy moment nastąpił po paru minutach zmagań: Afrykanin chwycił Jewgienija za jądra i zacisnął na nich palce (co było niegłupim posunięciem), a przy tym spojrzał w twarz przeciwnika (to było pomysłem znacznie mniej szczęśliwym). Jewgienij przyjął atak z obojętnością mrożącą Jackowi krew w żyłach i poczęstował Murzyna kolejnym uderzeniem z byka, którego skutkiem były fontanna krwi i głośny trzask. Afrykanin puścił jego genitalia i złapał się oburącz za zmasakrowaną twarz, a wtedy Jewgienij bez trudu powalił go na ziemię i zakończył walkę.

– Rus! Rus! Ruuus! – zawyli dostojnicy ocaku.

Z filozoficznym wyrazem twarzy Jewgienij zrobił rundę honorową wokół ringu. Pan Foot szedł za nim, podstawiając otwartą sakiewkę Turkom, którzy wrzucali do niej pieniądze – głównie peso. Cała ta scena bardzo się Jackowi podobała, dopóki pełna sakiewka nie trafiła do rąk wielkiego jak góra Turka, siedzącego przy ringu w czymś na kształt lektyki i opierającego owinięte białym płótnem stopy na miękkiej otomanie.

***

– W Rosji należałem do tajnego stowarzyszenia, w którym nawzajem uczyliśmy się nie odczuwać bólu na torturach – rzucił później od niechcenia Jewgienij.

Ta uwaga na dłuższą chwilę stłumiła rozmowę i Jack mógł spokojnie ocenić swoją sytuację. Po wielu pojedynkach pochodnie pogaszono, a Turcy i wolni Algierczycy rozeszli się do domów, zostawiając banyolar niewolnikom. Obsady obu wioseł, ze sterburty i z bakburty, zebrały się w komplecie na dachu, paląc fajki. Noc była ciemna, po niebie snuł się tylko ledwie widoczny rąbek księżyca, zawieszony, jak domyślał się Jack, gdzieś nad Saharą. Z tego też powodu niebo było wygwieżdżone jak nigdy. W ambrazurach kazby migotały pojedyncze światełka, ale poza tym dziesięciu wymienionych poniżej galerników było panami nocy:

Wiosło na bakburcie

JEWGIENIJ RASKOLNIK, znany jako „Rus”

PAN FOOT, były właściciel „Bomby i kotwiczki” w Dunkierce, obecnie przedsiębiorca bez teki

DAPPA, Murzyn-lingwista

JERONIMO, wredny, choć szlachetnie urodzony Hiszpan

NYAZI, handlarz wielbłądów z górnej części doliny Nilu

Wiosło na sterburcie

JACK „PÓŁKUŚKA” SHAFTOE, l’Emmerdeur, król wagabundów

MOSEH DE LA CRUZ, Żyd z Wielkim Planem

GABRIEL GOTO, jezuicki ksiądz z Nipponu

OTTO VAN HOEK, żeglarz holenderski

VREJ ESPHAHNIAN, najmłodszy z paryskich Esphahnianów – gdyż to właśnie on był spotkanym na targu Ormianinem[2]

– Milcząca wola rynku sprawiła, że jesteśmy niewolnikami w tym mieście – stwierdził Moseh de la Cruz.

Dla Jacka słowa te zabrzmiały jak początek starannie wyćwiczonej i ogromnie długiej przemowy, nie omieszkał więc Mosehowi czym prędzej przerwać.

– Też coś! – prychnął. – Jaki to rynek masz na myśli?

Kiedy jednak powiódł wzrokiem po twarzach pozostałych, zorientował się, że w przeciwieństwie do niego nie okazują nawet cienia sceptycyzmu.

– Rynek przyszłych okupów za tutsaklarów, a jakiż by inny? Handel odbywa się troje drzwi stąd, w tamtej uliczce. – Moseh wyciągnął rękę. – Każdy, kto ma gotówkę, może nabyć udziały w prawie własności do tutsaklara, czyli jeńca wojennego, licząc na to, że pewnego dnia jeniec ten zostanie wykupiony z niewoli, a wtedy udziałowcy podzielą się okupem, po odliczeniu nałożonych przez paszę podatków, ceł, opłat et caetera. Dla miasta to główne źródło dochodów i obcej waluty...

– Dobrze, już rozumiem. Nie wiedziałem o tym wcześniej i podejrzewałem cię o konstruowanie jakiegoś mętnego porównania – odparł Jack.

– Kiedy dziś przyglądałem się Jewgienijowi – ciągnął Moseh – pomyślałem sobie, że rynek jest swoistą niewidzialną ręką, która ściska nas za jądra...

– Poczekaj, nie tak prędko! Czy to jakieś kabalistyczne przesądy?

– Nie, Jack. Tym razem rzeczywiście uciekłem się do porównania. Niewidzialna ręka nie istnieje, choć mogłaby.

– No dobrze. Mów dalej, z łaski swojej.

– Prawa rynku sprawiają, że tutsaklarów, o których wiadomo, że mogą zostać wykupieni, i to za duże pieniądze, traktuje się lepiej...

– A tacy jak my trafiają na galery – dokończył Jack. – Rozumiem też doskonale, dlaczego na tym rynku jestem nisko wyceniony, a niewidzialna ręka, o której wspomniałeś, ściska mnie boleśnie za jaja. Z innymi jest podobnie: pan Foot jest bankrutem, Jewgienij należy do jakiejś pochędożonej sekty, w której ludzie torturują się nawzajem, Dappa jest persona non grata wszędzie na południe od Sahary, rodzina Vreja Esphahniana cierpi na chroniczny brak funduszy. Señor Jeronimo posiada, być może, jakieś cudowne zalety, których dowodów na razie nie widziałem, ale z pewnością jest człowiekiem, za którego nikt, kto spędził z nim choć trochę czasu, nie wyłoży większych pieniędzy. Nie znam dziejów Nyaziego, ale mogę się domyślać, jak wyglądały. Gabriel zapuścił się na niewłaściwą półkulę naszego zasranego świata. To wszystko jest oczywiste. Ale van Hoek jest oficerem we flocie, a ty Żydem, i to chyba niegłupim. Dlaczego nikt was nie wykupił?

– Moi rodzice zmarli na dżumę, która przetoczyła się przez Amsterdam, kiedy Cromwell ustanowił blokadę i uniemożliwił handel z zagranicą – wtrącił ze złością van Hoek. – Wielu uczciwych Holendrów straciło domy i zaczęło sypiać pod mostami, ryzykując zarażenie...

– Wystarczy, kapitanie! Czy ja wyglądam na Krągłogłowego? To nie była moja wina!

– Trafiłem do miejskiego sierocińca, gdzie wykarmiły mnie opłacane przez rząd mamki. Cnotliwi słudzy Kościoła reformowanego nauczyli mnie czytać i liczyć, niech ich Bóg błogosławi, ale i tak wyrosłem na krnąbrnego chłopaka.

– To ci dopiero! – wykrzyknął Jack. – Kto by się tego spodziewał po małej holenderskiej sierocie z wrednym charakterkiem i rudymi kudłami? Nadal jednak uważam, że jakiś kapitan korsarzy znalazłby ci zajęcie bardziej wartościowe od zeskrobywania pąkli.

– Kiedy miałem osiemnaście lat, mróz ściął kanały i zaroiło się na nich od żołnierzy króla Ludwika. Poruszali się na łyżwach, gwałcili wszystko, co się poruszało, i palili to, co ruszać się nie chciało. Republika Holenderska ­szykowała się do załadunku na statki i masowych przenosin do Azji. Żeglarze byli w cenie. Zwolniono mnie z więzienia i wcielono siłą do V.O.C[3]. Podążyłem za uciekinierami na północ, na Texel, gdzie wydano mi skrzynię zawierającą ubrania, fajki, tytoń, Biblię i książkę zatytułowaną Bogobojny żeglarz. Dwadzieścia godzin później taszczyłem już worki z prochem na okręcie, który w kanale La Manche próbował uniknąć angielskich szrapneli. Na noszeniu worków i obsłudze pomp zszedł mi rok, po którym zostałem marynarzem. Trzy wyprawy do Indii i z powrotem zrobiły ze mnie oficera.

– Pięknie! A dlaczego tutaj nie jesteś oficerem?

– Kilkanaście lat żyłem w ustawicznym lęku przed piratami, aż w końcu ziściły się moje najgorsze koszmary i odebrano mi statek. Czasem można go zobaczyć tu, w porcie, jak kołysze się na kotwicy pod turecką banderą. Kiedy nadstawić ucha, to przy sprzyjającym wietrze słychać jęki niewolników, czekających w jego ładowni na wykupienie.

– Wygląda na to, że nie przepadasz za piratami i procederem, który uprawiają. Jak przystało na uczciwego Holendra.

– Van Hoek nie chciał się sturczyć, więc wiosłuje z nami – dodał Moseh.

– No właśnie, Moseh, a jak to jest z tobą? Podobno wy, Żydzi, trzymacie się razem?

– Jestem kryptożydem, i to nawet bardziej krypto- niż Żydem. Wychowałem się na równiku. U wybrzeży Afryki jest taka wyspa, Sáo Tomé, własność tego z europejskich krajów, który akurat przyśle flotę i każe ostrzelać ją z dział. A że przez wiele lat tylko Portugalczycy wiedzieli, gdzie się znajduje, należała do Portugalii. Moi przodkowie byli hiszpańskimi Żydami, ale dwieście lat temu, dokładnie w tym samym roku, kiedy odkryto Amerykę i nareszcie przegnano Maurów z Hiszpanii, królowa Izabela wyrzuciła z kraju wszystkich Żydów. Ci, którzy – z perspektywy czasu – okazali się najinteligentniejsi, wdziali pończochy Villa Diego, czyli, mówiąc prościej, wzięli nogi za pas, i osiedli w Amsterdamie. Moi antenaci zaś prześliznęli się przez granicę do Portugalii, ale tam też czekała na nich inkwizycja. Kiedy Alvaro de Caminha popłynął na Sáo Tomé jako jej nowy gubernator, zabrał ze sobą dwa tysiące żydowskich dzieci odebranych przez inkwizytorów rodzicom. Sáo Tomé miało w swoim rejonie monopol na handel niewolnikami. Alvaro de Caminha ochrzcił dwa tysiące małych Żydziątek i zaprzągł je do zarządzania tym interesem. Dzieci jednak potajemnie hołubiły wiarę ojców, za zamkniętymi drzwiami odprawiały na wpół zapomniane rytuały i mruczały pod nosem w łamanej hebrajszczyźnie, klękając przed ołtarzem, na którym wyłożono ­ciało i krew Chrystusa. To byli moi przodkowie. Niecałe pięćdziesiąt lat temu pojawili się Holendrzy i za­jęli Sáo Tomé, co najprawdopodobniej ocaliło życie moim dziadkom, w tym bowiem okresie inkwizycja rozszalała się na dobre na wszystkich terenach podległych Hiszpanii i Portugalii. Zamiast więc dać się upiec żywcem w jakimś portugalskim auto da fé, rodzice mojego ojca przenieśli się do Nowego Amsterdamu i znaleźli zatrudnienie w Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, przy handlu niewolnikami. Na niczym innym się nie znali. Później flota księcia Yorku zajęła miasto w imieniu Anglii, ale zanim to się stało, mój ojciec dorósł i wziął sobie za żonę dziewczynę Manhatto...

– Co to jest Manhatto, u licha?

– Tamtejszy Indianin.

– Tak mi się właśnie wydawało, że w twoim nosie i oczach jest jakieś je ne sais quoi...

Twarz Moseha, oświetlona głównie poświatą emanującą z cybucha fajki, przybrała sentymentalny, nieobecny wyraz, przyprawiając Jacka o mdłości. Moseh rozpiął górny guzik koszuli i wyciągnął spod niej zawieszony na rzemyku na szyi przedmiot, najprawdopodobniej jakieś pogańskie rękodzieło.

– W tym słabym świetle nie widać, jakie to czaczko – przyznał. – Ale trzeci koralik od brzegu, w czwartym rzędzie, taki brudnobiały, to jeden z tych paciorków, za które sześćdziesiąt lat temu Peter Minuit, Holender, kupił od Manhattów wyspę, na której mieszkali. Moja mamusia była wtedy małą Indianeczką.

– Mój Boże, to prawdziwy skarb! Nie powinieneś się z nim rozstawać!

– Przecież się nie rozstaję – mruknął Moseh, pierwszy raz okazując cień irytacji. – Każdy dureń to widzi.

– Masz pojęcie, ile może być wart?!

– Prawie nic, ale dla mnie jest bezcenny, bo dostałem go od mamusi. A wracając do tematu... Moi rodzice wdziali pończochy Villa Diego i wylądowali w Curaçao. Tam przyszedłem na świat. Mamusia umarła na ospę, papa na żółtą febrę. Nie miałem gdzie się podziać, więc dołączyłem do osiadłych tam kryptożydów i razem postanowiliśmy wyruszyć do Amsterdamu, gdzie nasi przodkowie powinni byli udać się dawno temu, i tam szukać szczęścia. Wykupiliśmy miejsca na pokładzie statku niewolniczego wiozącego cukier do Europy. Złapali nas korsarze z Rabatu i wszyscy trafiliśmy na galery, gdzie wiosłowaliśmy w rytm Hava Negila, jedynej znanej nam żydowskiej piosenki, słynącej zresztą z tego, że potrafi się do człowieka przyczepić i za nic nie chce mu dać spokoju.

– Rozumiem – powiedział Jack. – Wierzę już teraz w to, co powiedziałeś wcześniej: że niewidzialna ręka rynku ściska nas za cojones tak samo, jak ten Nubijczyk chwycił Jewgienija. Domyślam się, że poradzisz nam teraz, abyśmy wzięli przykład z Rusa, zapomnieli o bólu i odnieśli wspaniały triumf duchowy. Albo dasz nam inną równie denną radę. Cokolwiek powiesz, ja i tak chętnie posłucham, bo lepsze to niż leżenie na pryczy w banyolarze i wsłuchiwanie się w antyfoniczne rzężenie galerników-suchotników.

– Mój Plan z pewnością wyda ci się niedorzeczny, ale poczekaj, aż obecny tu Jeronimo przedstawi ci pewne zgoła niewiarygodne fakty.

Moseh skinął na podrygującego nerwowo Hiszpana, który wstał i ukłonił mu się dwornie.

***

Próżność, która polega na tym, iż w nas samych wyobrażamy sobie fikcyjne uzdolnienia i możliwości, o których wiemy, że ich nie posiadamy, zdarza się najczęściej u młodych ludzi, którzy się karmią opowiadaniami prawdziwymi lub zmyślonymi o wspaniałych bohaterach; tę próżność często koryguje wiek i zajęcie się pracą.

Hobbes, Lewiatan[4]

– Nazywam się Excellentissimo Domino Jeronimo Alejandro Peñasco de Halcones Quinto, Marchioni de Azuaga et de Hornachos, Comiti de Llerena, Barcarotta et de Jerez de los Caballeros, Vicecomiti de Llera, Entrín Alto i Bajo, et de Cabeza del Buey, Baroni de Barrax, Baza, Nerva, Jadraque, Brazatortas, Gargantiel, et de Val de las Muertas, Domino Domus de Atalya, Ordinis Equestris Calatravae Beneficiario de la Fresneda. Jak z pewnością domyślacie się po moim nazwisku, pochodzę ze sławnego rodu caballeros, odwiecznych dzielnych żołnierzy chrześcijańskich i sławnych już w czasach Pieśni o Rolandzie pogromców Maurów. To jednak zupełnie inna historia, o wiele wspanialsza od mojej własnej. Po miejscu, w którym przyszedłem na świat, pozostały mi nieliczne mgliste i łzawe wspomnienia: był to zamek na skalnym urwisku w Sierra de Machado, zbudowany na ziemi, która nie miałaby żadnej wartości, gdyby nie fakt, że moi przodkowie zapłacili za nią własną krwią, cal po calu wydarłszy ją Maurom. Dzieckiem jeszcze byłem i dopiero zaczynałem wypowiadać pierwsze słowa, kiedy wywieziono mnie stamtąd w szczelnie zamkniętym czarnym powozie, zwieziono stromym wąwozem Gwadalkiwiru i oddano w ręce sióstr zakonnych, które wsadziły mnie na pokład cumującego w Sewilli galeonu. Potem nastąpił długi i przerażający rejs do Nowej Hiszpanii, z którego niewiele pamiętam i o którym jeszcze mniej opowiem, ale w końcu, kiedy zszedłem na ląd, stąpałem po srebrze. Statek przewiózł mnie, zakonnice i wielu innych Hiszpanów do Porto Belo. Jak wam zapewne wiadomo, port ten leży na karaibskim wybrzeżu Panamy, w najwęższym miejscu przesmyku, dokładnie naprzeciwko ulokowanego nad Pacyfikiem miasta Panama. Całe srebro ze słynnych peruwiańskich kopalń – nie licząc tego, które przeszmuglowane przez Andy spławia się Río de la Plata do Argentyny – transportuje się drogą morską do Panamy. Stamtąd karawany mułów przewożą je do Porto Belo, gdzie jest ładowane na galeony wracające z nim do Hiszpanii. Nic więc dziwnego, że kiedy w Porto Belo oczekuje się przybycia galeonów – takich jak ten, na którym płynąłem – sztabki srebra leżą w porcie na ziemi, poukładane w pryzmy jak drewno na opał. Dlatego właśnie, kiedy wysiadłem z barki, która przewiozła mnie i siostrzyczki z galeonu na ląd, moje stopy od razu dotknęły srebra. Była to zaledwie zapowiedź późniejszych wydarzeń; a te – jeśli Bóg okaże się łaskawy – będą z kolei zaledwie marną zapowiedzią przygody, jaka czeka naszą dziesiątkę.

– Z pewnością nie skłamię, Excelentissimo, mówiąc, że cała nasza dziewiątka zamienia się w słuch... – zaczął przyjaznym tonem Jack, ale Hiszpan nie dał mu dojść do słowa.

– Zamknij dziób! Bo jak nie, to oberżnę kikut tej twojej syfiastej pyty i swoim dziewięciocalowym drągiem wepchnę ci go do gardła!

Zanim Jack zdążył się sprzeciwić, Jeronimo jakby nigdy nic spokojnie kontynuował:

– Niedługo zabawiłem w tym El Dorado, gdyż na nabrzeżu czekał już na nas wóz. Powoziły nim siostry z tego samego zakonu, tyle że miejscowe, Indias. Krętymi drogami wydostaliśmy się z dżungli, wjechaliśmy w góry Darién i dotarliśmy do klasztoru, który – jak wtedy myślałem – miał stać się dla mnie nowym domem. Podobieństwo klasztoru do mojego rodzinnego domu sprawiło, że oderwanie od rodziny wydało mi się jeszcze bardziej doloroso. Klasztor okazał się bowiem twierdzą zawieszoną na szczycie stromej skalnej ostrogi. Kiedy wiejący nad przesmykiem wiatr wciskał się w krzyżokształtne otwory strzelnicze w jego murach, jęczał i zawodził przenikliwie. Były to chyba jedyne dźwięki towarzyszące memu dorastaniu, w zakonie bowiem obowiązywały śluby milczenia. Zresztą, jak się wkrótce dowiedziałem, wszystkie Indias pochodziły z jednej górskiej doliny, w której chów wsobny osiągnął rozmiary niespotykane nawet w dynastii Habsburgów, i były głuche jak pień. Jedyne słowa, jakie słyszałem, padały z ust wozaków i pasterzy, dostarczających jedzenie do klasztoru, oraz z ust gości, korzystających – tak jak ja – z chrześcijańskiej gościnności siostrzyczek. W pokojach gościnnych stale przebywało co najmniej pół tuzina ludzi – mężczyzn i kobiet, którzy, sądząc po odzieniu i ekwipunku, musieli pochodzić ze szlachetnych rodów. Mimo że wyglądali całkiem zdrowo, zachowywali się dziwnie: niektórzy mówili bełkotliwie, inni milczeli jak zakonnice, jeszcze innych nieustannie dręczyły diabelskie wizje; nie brakło też wśród nich imbecylów, niebędących w stanie przypomnieć sobie, co wydarzyło się dosłownie przed kwadransem. Byli tam mężczyźni kopnięci w głowę przez konia, i kobiety mające źrenice różnej wielkości. Niektórzy spędzali całe życie zamknięci w swoich celach, innych zakonnice przywiązywały do łóżek. Byłem niepodzielnym panem kwater gościnnych.

Z czasem nauczyłem się czytać i pisać, i zacząłem korespondować z mamusią, która została w Hiszpanii. W jednym z listów przyznałem się, że nie rozumiem, dlaczego oddała mnie na wychowanie do tak dziwacznego miejsca. List zjechał ze skalnej ostrogi na wozie zaprzężonym w osła, przemierzył ocean w ładowni jednego z wiozących srebro galeonów i mniej więcej po ośmiu miesiącach dostałem odpowiedź. Mamusia wyjaśniła mi, że kiedy przyszedłem na świat, Bóg ofiarował mi rzadki dar: miałem bez cienia lęku wypowiadać na głos swoje myśli, a także przekonania, które inni potajemnie dzielili, lecz brakowało im odwagi, żeby je wyartykułować. Pisała, że zazwyczaj taka łaska spływa tylko na anioły i że w moim przypadku było to coś na kształt cudu. Niestety, w tym zepsutym, podupadłym świecie jest wielu nieoświeconych ludzi, nienawidzących i bojących się wszystkiego co anielskie, i z pewnością próbowaliby mnie uciemiężyć i wykorzystać. Dlatego moja najukochańsza mamusia, nie dbając o to, że kraje się jej serce, oddała mnie na wychowanie kobietom, które były tak blisko Boga jak nikt w Hiszpanii, a i tak nie mogły mnie usłyszeć.

Usatysfakcjonowany – choć bynajmniej nie uszczęśliwiony – tym wyjaśnieniem, poświęciłem się bez reszty doskonaleniu mojego umysłu i ducha. Rozum doskonaliłem, czytając wiekowe księgi, które mamusia przysyłała mi z biblioteki rodzinnego zamku w Estremadurze. Opisywały wojny toczone przez naszych przodków z Saracenami podczas krucjat i rekonkwisty. Ducha zaś ćwiczyłem, studiując katechizm i – na żądanie sióstr – modląc się godzinę dziennie do pewnego świętego, przedstawionego na witrażu w bocznej kaplicy kościoła. Święty Étienne de la Tourette, bo tak się nazywał, miał następujące atrybuty: w prawej ręce trzymał igłę żaglomistrzowską i rzemień, którymi pewien baron zaszył mu usta, w lewej zaś żelazne cęgi, którymi biskup Metzu – później kanonizowany jako święty Absalom Spokojny – wyrwał mu język. Wtedy jednak znaczenie tych insygniów zupełnie do mnie nie docierało.

Rozwój mojego ciała postępował znacznie wolniej, gdy pewnego dnia, mniej więcej w tym czasie, kiedy zmienił mi się głos, w klasztorze zjawił się nowy gość: wysoki, przystojny caballero z przypominającą trzecie oko dziurą w czole. Nazywał się Carlos Olancho Macho y Macho i był kapitanem żaglowca, słynnym w całej Hiszpanii z potyczek z bukanierami na Morzu Karaibskim, które – bez względu na to, co myślą o nim Anglicy – jest dla nas legowiskiem żmij, położonym na trasie ze srebrnych portów do Hiszpanii; korytarzem ognia, ołowianych kul i zakrwawionych kordelasów, przez który musi się prześliznąć każdy z naszych galeonów. Carlos Olancho Macho y Macho – mniej oficjalnie nazywany El Torbellino – usiekł wielu piratów; nie wystarczyłoby dwudziestu galeonów, żeby przewieźć całe srebro, które uchronił przed wpadnięciem w ręce protestantów. Niestety, nieopodal Archipiélago de los Colorados, w starciu z piracką armadą kapitana Morgana, dostał kulę prosto między oczy. Od tamtej pory zrobił się okrutnie smętny i chimeryczny – do tego stopnia, że wszyscy wokół niego, a zwłaszcza jego przełożeni, żyli w wiecznym lęku o swoje życie. W dodatku był w stanie przelewać myśli na papier tylko kiedy pisał lewą ręką, wspak, obserwując pismo w lustrze, co w ogniu walki było potwornie niepraktyczne. W końcu, niechętnie bo niechętnie, ale jednak dał się odesłać na emeryturę do klasztoru. Dzień w dzień klękał obok mnie w kaplicy i modlił się o wstawiennictwo do świętego Mikołaja Fryzyjskiego, którego przedstawiano z wikińskim toporem wbitym w sam środek tonsury. Ponoć po odniesieniu tej rany Mikołaj zaczął w cudowny sposób rozumieć mowę morskich ptaków.

Następne kilka lat zawrę w jednym zdaniu: El Torbellino nauczył mnie wszystkiego, co wiedział o wojnie, oraz – jak przypuszczam – paru rzeczy, których nie wiedział i które zmyślił na poczekaniu. Dzięki temu romantyczne fantazje opiewane w starych księgach miałem już na wyciągnięcie ręki – chociaż wciąż nie mogłem ich pochwycić. Bez względu bowiem na biegłość we władaniu kordelasem, rapierem, sztyletem, pistoletem i muszkietem nadal mieszkałem w klasztorze w Darién. Kiedy wreszcie osiągnąłem pełnię wieku męskiego, zacząłem planować ucieczkę na wybrzeże. Miałem nadzieję zebrać jakąś piracką załogę, wsławić się na Karaibach łowami na bukanierów, a potem zaoferować swoje korsarskie usługi królowi Hiszpanii Carlosowi II. Myśli o królu stale zaprzątały mój umysł. Klękaliśmy z El Torbellinem przed wizerunkiem świętego Lemuela, mającego za atrybut kosz, w którym go obnoszono, i modliliśmy się o zdrowie Jego Wysokości.

Tak się jednak złożyło, że zanim wyrwałem się z klasztornych murów i zacząłem szukać piratów, piraci znaleźli mnie.

Nawet tacy durnie i nieuki jak wy wiedzą zapewne, że przed kilkunastoma laty kapitan Morgan wyruszył z Jamajki, prowadząc armadę, z którą złupił Porto Belo, a potem przemierzył przesmyk na czele licznej armii i spustoszył samą Panamę. Kiedy dokonywał się ten bestialski akt, wybraliśmy się z El Torbellinem w góry na polowanie. Chcieliśmy wytropić i upolować jednego z jaguarołaków, o których z takim przekonaniem opowiadają Indios...

– Udało się wam? – wyrwało się Jackowi.

– To inna historia – odparł Jeronimo z wyraźnym żalem i dziwną u niego powściągliwością. – Zapędziliśmy się daleko w głąb przesmyku i powrót zajął nam mnóstwo czasu, a to z powodu los parásitos, o których im mniej powiem, tym lepiej. Podczas naszej nieobecności flota Morgana napadła na Porto Belo, a straż przednia jego armii zaczęła się zapuszczać w głąb lądu, szukając najdogodniejszego przejścia na drugą stronę przesmyku. Jeden z takich oddziałów, liczący ze dwa tuziny morskich mętów, napatoczył się na klasztor i zdążył go w połowie złupić, kiedy dobiegł nas z El Torbellinem trzask rozbijanych witraży i krzyki bezczeszczonych siostrzyczek – jedyne dźwięki, jakie kiedykolwiek słyszałem z ich ust.

Mieliśmy przy sobie wszelką możliwą broń niezbędną dwóm dżentelmenom na długim polowaniu na jaguarołaki w rojącej się od drapieżników, śmiertelnie niebezpiecznej dżungli Darién, działaliśmy z zaskoczenia, poza tym Bóg był po naszej stronie, a my byliśmy bardzo, ale to bardzo rozeźleni. Nawet te przewagi mogły jednak nie wystarczyć, zwłaszcza w wypadku mojej osoby, nie przeszedłem jeszcze bowiem chrztu bojowego. Przecież powszechnie znane są liczne historie młodych mężów z głowami pełnymi romantycznych legend i marzeń o chwalebnych bojach, którzy, znalazłszy się w ogniu prawdziwego starcia, w obliczu krwawego zamętu martwieją zupełnie albo rzucają broń i uciekają w popłochu.

Okazało się jednak, że ja jestem inny. Wyskoczyliśmy z El Torbellinem z dżungli i spadliśmy na pijanych bukanierów, jak dwa wściekłe jaguarołaki na stado owiec. Rzeź była okrutna. El Torbellino zabił więcej wrogów, co zrozumiałe, ale niejeden Inglés posmakował tego dnia mojej stali. Skrócę w tym miejscu tę nieprzyjemną opowieść i powiem tylko, że te z sióstr, które przeżyły napaść, całymi taczkami wywoziły do dżungli wnętrzności na żer dla kondorów.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że natknęliśmy się na zaledwie przednią straż większej armii, poświęciliśmy więc wszystkie siły na ufortyfikowanie klasztoru i nauczenie zakonnic obchodzenia się z muszkietami. Kiedy przybyły główne siły, czyli kilka setek opitych rumem szumowin, zgotowaliśmy im ciepłe, hiszpańskie powitanie i udekorowaliśmy dziedziniec kilkoma dziesiątkami ciał, zanim zdołali wedrzeć się do środka i wywiązała się walka wręcz. El Torbellino zginął przeszyty trzynastoma klingami, broniąc dostępu do lazaretu; ja walczyłem jeszcze przez jakiś czas, zniósłszy dzielnie cios kolbą muszkietu w szczękę. W końcu dowódca napastników wycofał swoich ludzi i zarządził przegrupowanie. Zanim zdążyli przypuścić kolejny szturm, który z pewnością skończyłby się moją śmiercią, przyszła wiadomość od kapitana Morgana o znalezieniu innego przejścia przez góry. Kapitan nakazywał przerwać oblężenie i ruszać w drogę. Dowódca dobrze wiedział, że złupienie bogatego miasta bronionego przez tchórzy zapowiada większe zyski i grozi mniejszymi niebezpieczeństwami niż próba zdobycia skromnego klasztoru bronionego wprawdzie przez jednego człowieka, ale za to takiego, który nie boi się chwalebnej śmierci. Piraci odstąpili.

Porto Belo i Panama wpadły w ręce armii Morgana. Mimo to – a może właśnie dzięki temu – opowieść o tym, jak z El Torbellinem broniliśmy klasztoru, zrobiła furorę w Limie i Mexico City i obwołano mnie wielkim bohaterem, może wręcz jedynym całego tego epizodu wojennego, bo ci, którzy bronili Panamy, spisali się tak beznadziejnie, że w towarzystwie nie wypadało o nich wspominać.

Ja jednak nie miałem o niczym pojęcia, ponieważ zmogły mnie rany i przeróżne tropikalne choroby, jakich nabawiłem się podczas polowania, a które dopiero teraz zaczynały w pełni się rozwijać. Postradałem zmysły – mimo obfitego puszczania krwi i iście wulkanicznych lewatyw, zarządzanych codziennie przez lekarzy przybyłych do klasztoru po zakończeniu opisanych przeze mnie walk. Wróciłem do zdrowia na pokładzie galeonu przemierzającego wody Bahía de Campeche i zbliżającego się do Vera Cruz, czyli – co nawet takie prymitywy jak wy z pewnością wiedzą – portu znajdującego się najbliżej Mexico City. Nie mogłem otworzyć ust. Jezuicki lekarz wyjaśnił mi, że uderzenie kolbą strzaskało mi żuchwę, i kazał ją ciasno obandażować w oczekiwaniu na zrośnięcie się kości. Wybito mi więc lewy górny siekacz, aby przez powstały w ten sposób otwór można było karmić mnie pastą z mleka i zmielonej kukurydzy, którą trzy razy dziennie wstrzykiwano mi do ust za pomocą przypominającego miech instrumentu.

W swoim czasie wpłynęliśmy do zachodniego kanału w Vera Cruz, rzuciliśmy kotwicę u stóp zamkowych murów, przeczekaliśmy najpierw jedną burzę piaskową, potem drugą, i wreszcie zeszliśmy na ląd. Musieliśmy oganiać się od gzów, krążących nad nami całymi chmurami, i trzymać pistolety w pogotowiu na wypadek ataku aligatorów. Porozumieliśmy się z mieszkańcami – Murzynami i mulatami, trudniącymi się kradzieżą mułów – i załatwiliśmy sobie przejazd do Mexico City. Miasto składało się głównie z zabitych na głucho drewnianych szop. Jak nam wyjaśniono, należały do białych, którzy ściągali do niego, gdy nieopodal zamku formowała się armada mająca przewozić srebro, ale poza tym woleli spędzać czas na hacjendach w głębi lądu, będących pod każdym względem zdrowszymi. Jedynym skrawkiem Vera Cruz zasługującym na miano cywilizowanego jest plac, przy którym stoją kościoły i dom gubernatora. Tam też stacjonuje miejski garnizon. Kiedy jego dowódca dowiedział się o moim przybyciu, kazał artylerzystom oddać salwę z armat i z przyjemnością wypisał mi przepustkę na przejazd do stolicy. Wyjechaliśmy więc z Vera Cruz drogą prowadzącą w głąb kraju – skrzydła bramy były zablokowane w pozycji półotwartej przez ruchomą wydmę – i ruszyliśmy na zachód. Im mniej powiem o tym odcinku naszej podróży, tym lepiej.

Mexico City jest całkowitym przeciwieństwem Vera Cruz – pod względem urody, wspaniałości i porządku. Wznosi się nad jeziorem, z którym łączy je pięć opatrzonych bramami grobli. Cała ziemia należy do Kościoła, jest to więc, siłą rzeczy, miasto niezwykle pobożne – do tego stopnia, że człowiek nienależący do żadnego zakonu właściwie nie ma się gdzie podziać. Jest tam ze dwadzieścia klasztorów żeńskich i jeszcze więcej męskich, a wszystkie zamożne. Tłumy criollos śpią na ulicach i dopuszczają się wszelkich możliwych gwałtów. Katedry nie można nazwać inaczej niż niewiarygodną. Przełożonym trzystu lub czterystu zatrudnionych w niej duchownych jest arcybiskup, osiągający dochody sześćdziesięciu tysięcy peso rocznie. Wspominam o tym, aby podkreślić, jak wielkie wrażenie zrobiło na mnie Mexico City. Gdyby nie sążnie płóciennego bandaża, którymi podwiązano mi szczękę, przez tydzień chodziłbym z rozdziawionymi ustami.

Przez kilka dni oprowadzano mnie po mieście i podejmowano w najlepszych domach, w tym także w rezydencji wicekróla i jego małżonki, księżnej ze szlachetnego rodu, z wyglądu podobnej do konia, któremu odchylono wargi, żeby odsłonić i zbadać zęby. Nie mogłem, naturalnie, spożywać przepysznych dań, jakimi mnie podjęto, ale nauczyłem się pić wino przez słomkę. Nie mogłem również przemawiać, pisałem więc na kartkach przemówienia w staromodnym, heroicznym stylu przyswojonym z rodzinnych ksiąg. Spotykały się z bardzo życzliwym przyjęciem.

Przechodzę do takiej części mojej opowieści, w której wydarzenia z wielu lat muszę streścić w kilku zdaniach. Domyślacie się pewnie, co się dalej działo: zdjęto mi wreszcie bandaże i przewieziono mnie do katedry, gdzie podczas uroczyście celebrowanej mszy świętej wicekról nadał mi tytuł szlachecki. Po zakończeniu ceremonii podszedł do nas arcybiskup z gratulacjami dla mnie, wicekróla i jego żony, którą wychwalał za urodę i cnotliwość. Odparłem tymi słowami:

„Był to jeden z najohydniejszych przypadków lizusostwa, jaki widziałem w życiu. Ilekroć mój wzrok spoczywa na małżonce wicekróla, waham się, czy zafundować jej ostrego dupańca, o którym ewidentnie marzy, czy raczej wskoczyć jej na grzbiet i jeżdżąc po całym zócalo, strzelać na wiwat z pistoletów”.

Wicekról zakuł mnie w kajdany i na długi czas zamknął w paskudnym miejscu, gdzie miałem chyba dokonać żywota.

Listy wysłane z dworu wicekróla podążały Królewską Drogą do Vera Cruz, stamtąd – na pokładzie galeonów – trafiały do Hawany i dalej do Madrytu. W odpowiedzi z Europy przychodziły inne listy, najwyraźniej zawierające jakieś wyjaśnienia, bo ostatecznie udało się doprowadzić do ugody. ­Przeniesiono mnie do apartamentów, w których wróciłem do zdrowia, a następnie przewieziono do Vera Cruz, gdzie dostałem pod swoją komendę trzymasztowy żaglowiec z trzydziestoma dwoma działami i przyzwoitą załogą. Kazano mi wyruszyć na morze, polować na piratów i do czasu otrzymania innych rozkazów jak najrzadziej przybijać do brzegu.

Mógłbym godzinami wyliczać tonaż zatopionych jednostek pirackich i cytować liczbę peso odzyskanych w imieniu króla i Kościoła. Dla mnie jednak największym zaszczytem był fakt, że wśród bukanierów zasłynąłem jako drugie wcielenie El Torbellina. Nadali mi przydomek El Desamparado, którego znaczenie wyłożę teraz wam, mętom bez pojęcia. Otóż „desamparado” to słowo święte dla wszystkich wyznawców Prawdziwej Wiary, ostatnie słowo, jakie padło z ust Pana Naszego, gdy umierał na krzyżu...

– Ale co ono znaczy? – wtrącił Jack. – I dlaczego dali ci jeszcze jedno imię, skoro masz tyle własnych?

– Oznacza „zapomnianego przez Boga”. Opowieści o mojej bitności i uwięzieniu w meksykańskich lochach poprzedziły mnie, więc chyba nawet taki tępak jak ty, Jack, któremu brakuje nie tylko piątej, ale i czwartej klepki, domyśli się, dlaczego przylgnęło do mnie to przezwisko. Ilekroć przypływałem do Hawany, witał mnie salut wielu dział, choć nigdy nie pozwolono mi tam zejść na ląd. Dwa lata temu huragan rozproszył okręty srebrnej floty krótko po wyjściu z portu w Hawanie. Posłano mnie do Cieśniny Florydzkiej, żebym pozbierał zabłąkane jednostki...

– Zaczekaj no, El Desamparado. Czyżbyś zamierzał opowiedzieć nam bajeczkę o tym, że znasz, tylko ty jeden, miejsce zatopienia jakiegoś statku ze skarbami? Bo jeśli tak...

– Nie, nie! – zawołał Hiszpan. – Mam coś lepszego! Wiele dni przeczesywaliśmy morze, aż w końcu między Kubą i Florydą znaleźliśmy mały stateczek, bryg o wyporności około siedemdziesięciu pięciu ton, uwięziony na płyciznach Muertos Cays. Sztormowa fala przeniosła go do zamkniętego basenu wśród piaszczystych łach; przy pierwszej próbie wydostania się z niego wpakowałby się na mieliznę. Rzuciliśmy kotwicę nieopodal, na głębszej wodzie, i spuściliśmy szalupy, żeby wysondować dno. W ten sposób odkryliśmy w mieliźnie przejście, przez które bryg mógłby się przecisnąć – pod warunkiem, że poczeka na przypływ i pozbędzie się części ładunku, żeby zmniejszyć zanurzenie. Kapitan statku dziwnie niechętnie odniósł się do mojej propozycji, ale w końcu udało mi się go przekonać, że nie ma innego wyjścia. Przycumowaliśmy naszą szalupę do brygu i zapędziliśmy wszystkich majtków do przeładunku. Każdy żeglarz ci powie, że najszybszym sposobem na odciążenie okrętu jest wyniesienie z niego takich rzeczy, których jest niewiele, ale ważą najwięcej, czyli, zazwyczaj, broni. Dlatego właśnie zawiesiliśmy wielokrążki na rejach i jedna po drugiej wyciągnęliśmy armaty z pokładu działowego, opuściliśmy je do szalupy i przewieźliśmy na mój statek. Reszta marynarzy zajęła się wynoszeniem amunicji spod pokładu i wtedy właśnie odkryliśmy, że kule armatnie są zrobione nie z żelaza czy ołowiu, ale ze srebra. Schowki na amunicję były po brzegi wypełnione srebrnymi gąskami.

– Gąskami?! – powtórzyli z niedowierzaniem niektórzy galernicy.

Była to jedna z tych nielicznych sytuacji, w których Jack na coś się przydał.

– El Desamparado nie ma na myśli ptaków z błoną między palcami, tylko nieregularne grudy srebra, wytwarzane w rafinerii przy kopalni przez wylewanie stopionej rudy do glinianych koryt – wyjaśnił.

Kusiło go, żeby porozwodzić się w tym miejscu nad rafineriami, które zwiedzał w Harzu pod światłym przewodnictwem Enocha Roota, alchemika, ale jego towarzysze musieli już chyba słyszeć tę historię z jego ust. Przeszedł więc od razu do rzeczy, czyli – jak mniemał – do sedna opowieści Jeronima.

– Gąski to taka robocza postać srebra. Trafiają później do pieca, gdzie się je przetapia, oczyszcza i przerabia na sztabki, a te następnie waży się i stempluje. Przy tej okazji król pobiera swój haracz...

– W Nowej Hiszpanii dziesięcinę zabiera król, a jeden procent nadzorcy, probiercy i inne urzędasy – dodał Jeronimo.

– Obecność gąsek na pokładzie brygu świadczyła niedwuznacznie, że próbuje się je przemycić do Hiszpanii.

– Chociaż raz udało się naszemu wagabundzie powiedzieć coś z sensem. Nigdy byście się nie domyślili, kogo znaleźliśmy w najlepszej kajucie na statku: żonę wicekróla. Wybierała się właśnie do Madrytu na zakupy. Bynajmniej o mnie nie zapomniała.

– Co jej powiedziałeś?

– Wolę tego nie pamiętać. Wiedząc, że po powrocie do Mexico City, natychmiast opowie o wszystkim mężowi, czym prędzej napisałem do wicekróla list, w którym przedstawiłem całą sytuację, choć w oględnych słowach, na wypadek gdyby list miał trafić w niepowołane ręce. Zapewniłem go, że nie zdradzę sekretu jego żony, ponieważ jestem caballero, człowiekiem honoru, dyskretnym i godnym zaufania. Obiecałem, że moje usta na wieki pozostaną zamknięte.

Na dachu banyolaru zapadło długie i nieco krępujące milczenie.

– Kilka miesięcy później dostałem od tegoż wicekróla zaproszenie do siedziby gubernatora w Vera Cruz. Miałem się w niej stawić przy okazji najbliższej bytności w porcie i odebrać czekającą na mnie nagrodę.

– Piękną obrożę z kutego żelaza?

– Kulę pistoletową, która ozdobi ci tył głowy?

– Ceremonialną szablę, podaną sztychem naprzód?

– Nie mam pojęcia – odparł lekko zirytowany Jeronimo. – Nie dotarłem do rezydencji gobernadora. Powinniście wiedzieć, że zawinęliśmy do Vera Cruz, aby odebrać transport broni od pewnego znajomego kupca, mającego niezwykły dryg do przejmowania transportów królewskiego oręża, zanim trafiło do rąk żołnierzy króla. Postanowiłem wziąć paru ludzi i najpierw załatwić tę właśnie sprawę. Załadowaliśmy broń na dwa wypożyczone wozy i kazaliśmy woźnicom zawieźć się najkrótszą drogą do domu gubernatora; byliśmy już spóźnieni, nawet jak na standardy obowiązujące w Nowej Hiszpanii. Miałem na sobie moje najlepsze ubranie. Wjechaliśmy na główny plac Vera Cruz ze zgoła niespodziewanej strony: zamiast przybyć główną ulicą, przy której stały pozamykane na cztery spusty domy, przyjechaliśmy od strony magazynu hand­larza bronią, znajdującego się na przeciwległym krańcu miasta. Pierwszym sygnałem, że coś jest nie w porządku, były niezliczone smużki dymu wijące się pod niebo z różnych kryjówek rozrzuconych wokół placu...

– Lonty wolnopalne! – stwierdził Jack.

– Pistolety mieliśmy cały czas naładowane i gotowe do strzału, rzecz jasna; byliśmy przecież w Vera Cruz. Teraz zaś, ostrzeżeni, zdążyliśmy jeszcze sięgnąć po muszkiety i wyłamać wieka paru skrzyń z granatami. Muszkieterzy otworzyli ogień, ale strzelali bez ładu i składu. Rzuciliśmy się z kordelasami, żeby wyciąć ich w pień, zanim zdążą ponownie załadować broń. I rzeczywiście, wycięliśmy. Jakież jednak było nasze zdumienie, gdy okazało się, że mamy do czynienia z Hiszpanami z miejscowego garnizonu! Wtedy kule posypały się na nas już ze wszystkich stron. Okna domu gubernatora, kościołów i klasztorów przy placu zmieniły się w otwory strzelnicze. To była emboscada!

– Czy żołnierze byli we wszystkich tych budynkach?! – wykrzyknął z niedowierzaniem pan Foot, jak zwykle bezgranicznie wstrząśnięty.

– Tak nam się z początku wydawało. Kiedy jednak odpowiedzieliśmy ogniem z muszkietów i rzuciliśmy granaty, z okien powypadały na plac osmalone i rozczłonkowane ciała mnichów i pomniejszych urzędników rządowych. My zaś zachowaliśmy się jak durnie i zjechaliśmy wozami z placu prosto w główną ulicę. Deski, którymi były zabite okna i drzwi żałosnych chałup pobudowanych przez ludzi wicekróla, pospadały nagle na ziemię i rozpętała się prawdziwa bitwa. Bo właśnie tam, na tej ulicy, czekali na nas w zasadzce. Przewróciliśmy oba wozy i schowaliśmy się za nimi jak za barykadą; zastrzeliliśmy konie i zrobiliśmy z nich wały obronne; walczyliśmy zaciekle o każdy dom, każdy próg. Posłałem gońca na okręt i kazałem ostrzelać miasto z armat. Zamek odpowiedział kanonadą ze swoich dział. Przy takiej przewadze wroga nie mielibyśmy szans, gdyby nie to, że domy zapalały się od kul armatnich, a wiatr niósł pożogę wzdłuż ulicy jak po usypanej z prochu ścieżce. Wiele ciał legło tego dnia w kurzu Vera Cruz. Spłonęło ponad pół miasta. Na własne oczy widziałem, jak mój okręt idzie na dno. Wymknąłem się z Vera Cruz z dwoma tylko ludźmi i razem uciekaliśmy wzdłuż wybrzeża; jednego z nich pożarł aligator, drugi zmarł na febrę. W końcu dotarłem do niewielkiego portu i opłaciłem przejazd na Jamajkę, do matecznika angielskich złodziei i jedynego miejsca na całych Karaibach, gdzie mogłem liczyć na bezpieczne schronienie. Tam dowiedziałem się, że wkrótce po katastrofalnym pożarze pirat nazwiskiem Lorenuillo de Petiguavas zajął, złupił i zrównał z ziemią to, co zostało z Vera Cruz. Mówiło się, że miasto trzeba będzie budować od nowa. Wsiadłem na statek płynący do Hiszpanii, żeby wrócić do naszej rodowej posiadłości w Estremadurze, ale kiedy Gibraltar znalazł się już prawie w zasięgu naszego wzroku, wypatrzyli nas berberyjscy korsarze, et caetera, et caetera, et caetera.

– Niesamowita historia – przyznał po chwili Jack.– Ale nawet najlepsza gawęda na świecie nie zastąpi Planu.

– To już moja działka – powiedział Moseh de la Cruz. – Plan jest prawie gotowy. Ma jeszcze tylko jedną, może dwie dziury, które być może właśnie ty pomożesz mi załatać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zamęt

Подняться наверх