Читать книгу We dwoje - Nicholas Sparks - Страница 10
ROZDZIAŁ 4
Lato mojego niezadowolenia
ОглавлениеOstatnio zacząłem wierzyć, że posiadanie dziecka zaburza nasze poczucie czasu i niczym mikser miesza przeszłość z teraźniejszością. Za każdym razem, gdy patrzyłem na London, przeszłość jak plama oleju wypływała na powierzchnię i wspomnienia brały mnie we władanie.
„Dlaczego się uśmiechasz, tatusiu?”, pytała mnie moja córeczka.
„Bo myślę o tobie”, odpowiadałem i oczami wyobraźni widziałem ją jako niemowlę śpiące w moich ramionach, przypominałem sobie jej pierwszy uśmiech albo to, jak pierwszy raz przewróciła się na plecki. Miała trochę ponad pięć miesięcy i kiedy Vivian poszła na zajęcia jogi, położyłem ją do snu na brzuszku. Gdy się obudziła, dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że leży na plecach i uśmiecha się do mnie.
Innym razem przypominałem ją sobie jako raczkującego bobasa, ostrożnie pełzającą po podłodze i przytrzymującą się stołu, aby wstać; pamiętam, jak trzymałem ją za rączkę, kiedy tam i z powrotem spacerowaliśmy po korytarzu, zanim nauczyła się chodzić sama.
Jest jednak wiele rzeczy, które mnie ominęły, zwłaszcza kiedy robiła je pierwszy raz. Nie było mnie przy niej, jak wypowiedziała pierwsze słowo; byłem poza domem, gdy straciła pierwszego mleczaka. Nie widziałem, jak pierwszy raz je danie ze słoiczka. Ale kiedy później widziałem, jak robi te rzeczy, cieszyłem się tak, jakby robiła je po raz pierwszy, bo w pewnym sensie tak właśnie było.
Smutne jest to, że tak wiele uleciało mi z pamięci. Nie wszystko da się zredukować do jednego wydarzenia. Kiedy właściwie przestała raczkować, a zaczęła chodzić? Ile czasu potrzebowała, żeby z pojedynczych słów zacząć składać krótkie zdania? Te okresy gwałtownego postępu zlewają się w jedno i czasami mam wrażenie, że wystarczyło odwrócić się na chwilę, a miejsce London zajmowała jej nowa, doskonalsza wersja.
Nie jestem pewien, kiedy zmienił się jej pokój, zabawki i gry. Za to w najdrobniejszych szczegółach pamiętam żłobek, łącznie z tapetą, której dół ozdabiały rzędy kaczątek. Ale kiedy klocki i pluszowe gąsienice trafiły do pudła, które stoi w kącie pokoju? Kiedy w naszym domu pierwszy raz pojawiła się lalka Barbie i jak to się stało, że London zafascynowała się jej bajkowym życiem, w którym Barbie nawet w kuchni nosiła eleganckie, kolorowe stroje? Kiedy zaczęła się zmieniać z córeczki imieniem London w London, moją córkę?
Czasami tęsknię za tym słodkim bobasem, którego kiedyś znałem i kochałem. Zastąpiła go mała dziewczynka, która miała własne zdanie na temat włosów, prosiła mamę, żeby pomalowała jej paznokcie, a wkrótce większość czasu będzie spędzała w szkole pod opieką nauczycielki, której jeszcze nie miałem okazji poznać. Żałuję, że nie mogę cofnąć czasu i aktywniej uczestniczyć w pierwszych pięciu latach jej życia: pracowałbym mniej, spędzałbym więcej czasu, bawiąc się z nią na podłodze i razem z nią zachwycałbym się motylami. Chciałem, żeby wiedziała, jak wiele radości wniosła do mojego życia; chciałbym jej powiedzieć, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Chciałem, żeby zrozumiała, że chociaż to mama była zawsze przy niej, kochałem ją tak, jak tylko ojciec może kochać swoją małą córeczkę.
Dlaczego więc czasami mam wrażenie, że to za mało?
*
Telefon nie zadzwonił.
Ani w pierwszym tygodniu, ani w drugim, ani nawet w trzecim. Chociaż spotkałem się z kilkunastoma potencjalnymi klientami i wszyscy sprawiali wrażenie zainteresowanych, telefon w biurze milczał jak zaklęty. Kończył się miesiąc, a żaden z nich nie znalazł dla mnie czasu, kiedy próbowałem się z nimi skontaktować. Gorzej, doszło do tego, że ich sekretarki prosiły mnie, żebym przestał dzwonić.
Peters.
To on maczał w tym palce i po raz kolejny pomyślałem o tym, co powiedziała mi Vivian. „Jeśli zorientuje się, że próbujesz podebrać mu klientów, zrobi wszystko, żeby wygryźć cię z branży”.
Początek lipca przywitałem w fatalnym nastroju, a sytuację pogorszył ostatni wyciąg z karty kredytowej. Vivian najwyraźniej wzięła sobie do serca moje zapewnienia o tym, że jej życie się nie zmieni; załatwiała sprawunki jak szalona, a ponieważ zrezygnowaliśmy z gosposi, nasz dom przypominał pobojowisko. Po pracy przez godzinę sprzątałem, robiłem pranie, odkurzałem i myłem kuchnię. Miałem wrażenie, że Vivian postrzega przejęcie przeze mnie obowiązków domowych – i wyciąg z karty kredytowej – jako swoistą pokutę.
Odkąd rozpocząłem własną działalność, niewiele rozmawialiśmy. Ja wspominałem o firmie, ona napomykała, że zaczęła rozglądać się za pracą na pół etatu. Rozmawialiśmy o naszych rodzinach, przyjaciołach i sąsiadach. Przede wszystkim jednak rozmowy krążyły wokół London, która zawsze była bezpiecznym tematem. Oboje wyczuwaliśmy, że najmniejsza zniewaga czy niewłaściwe słowo mogą doprowadzić do kłótni.
Święto Czwartego Lipca wypadło w sobotę i niczego bardziej nie pragnąłem, jak się zrelaksować. Chciałem zapomnieć o pieniądzach, rachunkach i klientach, którzy ignorowali moje telefony; chciałem uciszyć ten głos w mojej głowie, który zastanawiał się, czy przypadkiem nie powinienem zacząć rozglądać się za pracą w innym mieście. Chciałem na jeden dzień uciec od dorosłości i zakończyć świąteczny weekend romantycznym wieczorem z Vivian, bo to by znaczyło, że żona wciąż we mnie wierzy, nawet jeśli jej wiara zaczynała tracić na sile.
Ale święta czy nie, sobotnie poranki należały do Vivian, która krótko po przebudzeniu wychodziła na zajęcia jogi, po czym szła na siłownię. Dałem London płatki z mlekiem i poszliśmy do parku; po południu zaś wszyscy troje wybraliśmy się na przyjęcie sąsiedzkie. Odbywały się tam gry i zabawy dla dzieci, Vivian rozmawiała z innymi matkami, podczas gdy ja wypiłem kilka piw w towarzystwie innych ojców. Nie znałem ich za dobrze; podobnie jak ja do niedawna, oni również pracowali do późna, i słuchając ich, nie mogłem przestać myśleć o widmie finansowego fiaska, które zawisło nad moją głową.
Potem, kiedy na niebie nad BB&T Ballpark rozkwitły sztuczne ognie, czułem dziwne napięcie w szyi i ramionach.
*
W niedzielę moje samopoczucie się nie polepszyło.
Liczyłem na miły weekend w rodzinnym gronie, ale zaraz po śniadaniu Vivian oświadczyła, że ma do załatwienia pewne sprawy i wychodzi na cały dzień. Ton, jakim to powiedziała – swobodny, a zarazem wyzywający – sugerował, że nie zamierza zmienić zdania, a jeśli będę się upierał, jest gotowa się pokłócić.
Nie upierałem się. Zamiast tego ze ściśniętym żołądkiem patrzyłem, jak wsiada do SUV-a, i zastanawiałem się, co zrobić, żeby nie oszaleć, ale przede wszystkim, jak przez cały dzień zabawiać London. I nagle przypomniałem sobie slogan, który wymyśliłem w pierwszym roku mojej kariery w branży reklamowej.
Kiedy masz kłopoty i potrzebujesz wsparcia…
Napisałem go dla prawnika zajmującego się sprawami z zakresu uszkodzeń ciała i choć facet został ukarany przez adwokaturę i w końcu stracił prawo do wykonywania zawodu, reklama sprawiła, że lokalni prawnicy walili do agencji drzwiami i oknami. Współpracowałem z większością z nich; byłem kolesiem od reklam kancelarii prawnych, dzięki czemu Peters zarobił mnóstwo kasy. Kilka lat później w „The Charlotte Observer” pojawił się artykuł, w którym opisywano Peters Group jako „hieny branży reklamowej”, i parę szych ze świata bankowości i nieruchomości zaczęło wzdragać się na takie porównanie. Peters niechętnie zrezygnował ze współpracy z niektórymi z nich, ale nawet po latach skarżył się, że został okradziony przez te same banki, z których zdzierał, ile wlezie, przynajmniej jeśli chodziło o opłaty za wykonaną usługę.
Tym razem jednak to ja miałem kłopoty i potrzebowałem wsparcia… i pod wpływem chwili postanowiłem odwiedzić rodziców.
Bo jeśli oni cię nie wesprą, to kto?
*
Trudno mi wyobrazić sobie mamę bez kuchennego fartucha. Była przekonana, że jeśli chodzi o kobiecy strój domowy, fartuchy są tak samo ważne jak biustonosze czy majtki. Kiedy dorastałem, widziałem ją w fartuchu, gdy razem z Marge schodziliśmy na śniadanie; był pierwszą rzeczą, jaką wkładała po przyjściu z pracy, i nie zdejmowała go do momentu, aż zjedliśmy kolację i posprzątaliśmy kuchnię. Kiedy pytaliśmy dlaczego, mówiła, że lubi kieszenie albo że dzięki temu jest jej ciepło, albo że zamierza napić się kawy bezkofeinowej i nie chce poplamić ubrań.
Osobiście myślę, że było to dziwactwo, ale dzięki temu wiedzieliśmy, co kupić jej pod choinkę i na urodziny, i z czasem jej kolekcja się powiększyła. Miała fartuchy w każdym kolorze, stylu i każdej długości; fartuszki na każdą porę roku, fartuszki ze sloganami, te, które Marge i ja zrobiliśmy dla niej, będąc dziećmi, fartuszki z imieniem Gladys narysowanym z pomocą szablonu, a kilka z nich miało nawet koronkę, ale te jej zdaniem były zbyt frywolne, żeby nosić je po domu. Wiedziałem na pewno, że na strychu stoi siedem pudeł ze starannie złożonymi fartuchami, a w kuchni są dwie szafki mieszczące część jej kolekcji. Marge i ja nie mieliśmy pojęcia, czym kierowała się mama, wybierając „fartuch dnia”, ani nawet jak znajdowała ten, na którym jej zależało.
Jej przywiązanie do fartuchów nie osłabło nawet wtedy, gdy przestała pracować. Mama pracowała nie dlatego, że kochała swoją pracę, ale dlatego, że nasza rodzina potrzebowała pieniędzy. Kiedy przeszła na emeryturę, dołączyła do klubu miłośników ogrodnictwa, pracowała jako wolontariuszka w centrum seniora i była aktywną członkinią Ruchu Czerwonych Kapeluszy. Jak Vivian i London, ona również miała plany na każdy dzień tygodnia, rzeczy sprawiające jej przyjemność, i miałem wrażenie, że fartuchy, które wybierała przez ostatnich kilka lat, odzwierciedlały jej radosny nastrój. Te nijakie trafiły na dno szuflady, a na wierzchu leżały te z kwiatami, ptakami i sloganami typu: Emerytka: młoda sercem, ale starsza w innych miejscach.
Kiedy przyjechałem z London, mama miała na sobie fartuch w czerwono-niebieską kratę – bez kieszeni, co nie umknęło mojej uwadze – i na widok wnuczki jej twarz pojaśniała. Z upływem czasu była coraz mniej podobna do mamy, jaką znałem, a coraz bardziej przypominała babcię, której zdjęcie Norman Rockwell mógłby umieścić na okładce „The Saturday Evening Post”. Miała siwe włosy, rumiane policzki, była przyjemnie pulchna i wiedziałem, że London też ucieszyła się na jej widok.
Liz i Marge też były u rodziców. Po serii pospiesznych całusów i uścisków cała ich uwaga skupiła się na mojej córce, a ja praktycznie stałem się niewidzialny. Liz wzięła London na ręce tuż po tym, jak mała wpadła do domu, i chwilę później słyszałem jej radosne trajkotanie. Marge i Liz chłonęły każde jej słowo i kiedy usłyszałem „ciasteczka”, wiedziałem, że London będzie zajęta przez najbliższe kilka godzin. Uwielbiała gotować, w przeciwieństwie do Vivian, która pogardzała mąką i cukrem.
– Jak minął wam Czwarty Lipca? – zapytałem mamę. – Byliście na pokazie sztucznych ogni?
– Zostaliśmy w domu – odparła. – Te wszystkie tłumy i korki są takie męczące. A wy?
– Jak zawsze. Najpierw poszliśmy na imprezę sąsiedzką, a później na stadion.
– My też – rzuciła Liz. – Trzeba było do nas zadzwonić. Moglibyśmy się spotkać.
– Nie pomyślałem. Przepraszam.
– London, podobał ci się pokaz? – zapytała Marge.
– Był superfajny. Ale niektóre fajerwerki były naprawdę głośne.
– To fakt.
– Możemy już zacząć piec ciasteczka?
– Pewnie, skarbie.
O dziwo, moja mama nie poszła za nimi. Zaczekała, aż wszystkie trzy znikną w kuchni, i wygładziła przód fartucha. Robiła tak zawsze, gdy była zdenerwowana.
– Wszystko w porządku, mamo?
– Musisz z nim porozmawiać. On musi iść do lekarza.
– Dlaczego? Co się dzieje?
– Boję się, że ma RAKA.
Mama nigdy tak po prostu nie używała słowa „rak”. W jej ustach to zawsze był RAK. I sama myśl o nim ją przerażała. Odkąd RAK zabrał jej rodziców i dwoje starszego rodzeństwa, stał się nieodłącznym tematem rozmów z mamą. Był lichem, które czekało, żeby zaatakować w najmniej oczekiwanym momencie.
– Dlaczego myślisz, że ma raka?
– Bo RAK utrudnia oddychanie. Tak samo było z moim bratem. Najpierw zabiera ci oddech, a potem całą resztę.
– Twój brat palił dwie paczki papierosów dziennie.
– Ale twój tata nie pali. A ostatnio nie mógł złapać tchu.
Pierwszy raz rumieniec zniknął z jej policzków.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś? Co się stało?
– Mówię ci teraz – odparła. Wzięła głęboki oddech. – W czwartek po pracy ojciec siedział na werandzie za domem, a ja gotowałam obiad. Z nieba lał się żar, ale twój tata uparł się, że przeniesie donicę z klonem palmowym z jednego końca werandy w drugi, żeby nie stał za długo w pełnym słońcu.
– Sam? – Nawet ja nie dałbym rady tego przesunąć. Donica musiała ważyć ze sto kilogramów. Może nawet więcej.
– Oczywiście – rzuciła, jakbym był głupi, że w ogóle zapytałem. – A kiedy ją przeniósł, przez kilka minut nie mógł złapać tchu. Musiał usiąść i odpocząć.
– Nic dziwnego. Po czymś takim każdy byłby zdyszany.
– Nie twój ojciec.
Miała rację.
– Jak się czuł potem?
– Przecież mówiłam.
– Ile czasu minęło, zanim doszedł do siebie?
– Nie wiem. Chyba kilka minut.
– Musiał się położyć?
– Nie. Zachowywał się, jakby nic się nie stało. Otworzył piwo i oglądał mecz.
– Czyli wygląda na to, że wszystko z nim w porządku…
– Musi iść do lekarza.
– Wiesz, że nie lubi lekarzy.
– I dlatego to ty musisz z nim porozmawiać. Mnie już nie słucha. Jest uparty jak osioł i od lat nie był na badaniach.
– Mnie pewnie też nie posłucha. Prosiłaś Marge, żeby z nim porozmawiała?
– Powiedziała, że teraz twoja kolej.
Dzięki, Marge.
– Dobrze, porozmawiam z nim.
Skinęła głową, ale sądząc po jej minie, wciąż myślała o RAKU.
– A gdzie Vivian? Nie przyjedzie?
– Jesteśmy tylko ja i London. Viv załatwia jakieś sprawy.
– Och – westchnęła mama. Wiedziała, co oznacza „załatwianie jakichś spraw”. – Tata chyba wciąż jest w garażu.
*
Na szczęście w garażu panował cień, choć temperatura była ledwie znośna dla kogoś takiego jak ja, przyzwyczajonego do klimatyzowanych pomieszczeń. Tymczasem ojciec nie zwracał na to uwagi, a przynajmniej się nie skarżył. To było jego sanktuarium i zawsze, gdy tam wchodziłem, zdumiewał mnie panujący w nim porządek. Na wbitych w ściany hakach wisiały narzędzia, na podłodze pod ścianami stały pudła z przewodami i rozmaitym ustrojstwem, a domowej roboty stół warsztatowy z szufladami mieścił wszelkiej maści gwoździe, śruby i bolce. Były tu części silników, przedłużacze i narzędzia ogrodowe; w świecie taty wszystko to miało swoje miejsce. Zawsze wierzyłem, że ojciec czułby się najlepiej w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku albo jako pionier.
Był potężnym, barczystym mężczyzną z umięśnionymi ramionami i tatuażem syreny na przedramieniu, pamiątką po służbie w marynarce wojennej. Kiedy byłem dzieckiem, górował nade mną niczym olbrzym. Chociaż był hydraulikiem, który przepracował w tej samej firmie prawie trzydzieści lat, umiał naprawić dosłownie wszystko. Nieszczelne okna i dachy, kosiarki do trawy, telewizory, pompy nie miały przed nim tajemnic; posiadał wrodzoną wiedzę o tym, czego dokładnie potrzebuje, żeby zepsuty sprzęt znowu działał. Wiedział co trzeba o samochodach – pod warunkiem, że zostały stworzone, zanim wszystko zostało skomputeryzowane – i w weekendowe popołudnia majstrował przy fordzie mustangu z 1974 roku, którego odnowił dwadzieścia lat temu i którym wciąż jeździł do pracy. Oprócz stołu warsztatowego zbudował wiele innych rzeczy: taras za domem, komórkę, toaletkę dla mamy i kuchenne szafki. Niezależnie od pogody nosił dżinsy i buty robocze i nie stronił od przekleństw. Miał gdzieś popkulturę i nigdy nie obejrzał żadnego programu typu reality show. Oczekiwał, że kolacja będzie równo o osiemnastej, po czym zasiadał przez telewizorem w pokoju gościnnym i oglądał mecz. W weekendy kosił trawę, pracował w ogrodzie albo w garażu. Witał się uściskiem dłoni ze wszystkimi, nawet ze mną, i wiedziałem, jak spracowane i silne ma ręce.
Kiedy go znalazłem, leżał do połowy schowany pod mustangiem, tak że widać było tylko jego nogi. Rozmowa z nim w garażu przypominała rozmowę z rzuconym w kąt manekinem.
– Cześć, tato.
– Kto tam?
Po sześćdziesiątce ojciec zaczął tracić słuch.
– To ja, Russ.
– Russ? Co ty tu robisz, u diabła?
– Pomyślałem, że wpadniemy z London, żeby się przywitać. Jest w domu z mamą, Marge i Liz.
– Słodki dzieciak – rzucił. Choć uwielbiał London, był to najbardziej wyszukany komplement, na jaki było go stać. Największą frajdę sprawiało mu, gdy w czasie meczu wnuczka siedziała mu na kolanach.
– Mama mówi, że ostatnio miałeś problemy z oddychaniem. Uważa, że powinieneś pójść do lekarza.
– Twoja mama za bardzo się przejmuje.
– Kiedy ostatnio byłeś u lekarza?
– Nie wiem. Może rok temu? Powiedział, że jestem zdrowy jak ryba.
– Mama mówi, że dłużej niż rok temu.
– Możliwe…
Jego ręka błądziła po leżących przy biodrze kluczach francuskich i chwilę później zniknęła pod samochodem. Musiałem zmienić temat albo przynajmniej spasować.
– Co z samochodem?
– Mały wyciek oleju. Próbuję ustalić, skąd się wziął. Myślę, że to filtr.
– Pewnie tak. – Ja z kolei nie miałem pojęcia, gdzie szukać filtra oleju. Byliśmy tacy różni, mój ojciec i ja.
– Jak interesy? – zapytał.
– Kiepsko – odparłem szczerze.
– Spodziewałem się, że może tak być. Rozkręcenie własnej firmy to trudna sprawa.
– Masz dla mnie jakąś radę?
– Nie. Nawet nie wiem, czym właściwie się zajmujesz.
– Rozmawialiśmy o tym setki razy. Tworzę kampanie reklamowe, scenariusze do spotów, bannery i reklamy cyfrowe.
W końcu wysunął się spod samochodu; ręce i paznokcie miał brudne od smaru.
– To ty robisz reklamy samochodów? Te, w których koleś wiecznie zachwyca się ostatnią promocją?
– Nie. – Na to pytanie też już odpowiadałem.
– Nienawidzę tych reklam. Są takie głośne. Kiedy je nadają, zawsze wyłączam dźwięk.
Był to jeden z powodów, dla których próbowałem przekonać właścicieli salonów samochodowych, żeby nie podnosili głosów – większość widzów wyłączała dźwięk.
– Wiem. Mówiłeś mi już.
Powoli podniósł się z podłogi. Patrzenie, jak wstaje, przypominało obserwację góry, która wypiętrzyła się na skutek starcia płyt tektonicznych.
– Mówiłeś, że London tu jest?
– Tak, w domu.
– Rozumiem, że Vivian też.
– Nie. Miała dzisiaj coś do zrobienia.
– Kobiece sprawunki? – drążył, wycierając ręce.
Uśmiechnąłem się. Dla mojego taty – który w głębi serca pozostał staromodnym seksistą – „kobiece sprawunki” oznaczały praktycznie wszystko, czym zajmowała się moja mama, od gotowania i sprzątania, przez wycinanie kuponów z gazet, aż po robienie zakupów.
– Tak. Kobiece sprawunki.
Pokiwał głową, przekonany, że tak właśnie powinno być.
– Mówiłem ci, że Vivian myśli o tym, żeby wrócić do pracy?
– Hmm.
– Nie dlatego, że potrzebujemy pieniędzy. Mówiła o tym już od jakiegoś czasu. Chce zaczekać, aż London pójdzie do szkoły.
– Hmm.
– Myślę, że dobrze jej to zrobi. Coś łatwego, na pół etatu. Inaczej zacznie się nudzić.
– Hmm.
Zawahałem się.
– Co o tym myślisz?
– O czym?
– O tym, żeby Vivian wróciła do pracy. O mojej nowej agencji.
Podrapał się za uchem, jakby chciał zyskać na czasie.
– Przyszło ci do głowy, że nie powinieneś był rzucać tamtej pracy?
*
Mój ojciec, choć uchodził za twardziela, nie był typem ryzykanta. Dla niego stała praca i regularna wypłata znaczyły więcej niż potencjalne korzyści wypływające z prowadzenia własnego interesu. Siedem lat temu były właściciel firmy hydraulicznej chciał mu ją odsprzedać; ojciec odmówił i firma trafiła do rąk młodszego pracownika, który marzył o własnym biznesie.
Prawdę mówiąc, nie liczyłem na jakieś cenne wskazówki z jego strony. Coś takiego wykraczało poza jego strefę komfortu, ale nie miałem mu tego za złe. Nasze życie się różniło; podczas gdy ja poszedłem do college’u, on ukończył liceum i służył na niszczycielu w Wietnamie. Ożenił się w wieku dziewiętnastu lat, a jako dwudziestodwulatek został ojcem; rok później jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. On miał pracę fizyczną, a ja umysłową i podczas gdy jego poglądy na świat – w którym wszystko było czarne albo białe, dobre albo złe – mogły niektórym wydawać się nazbyt uproszczone, dla ojca były one swoistą mapą, dzięki której wiedział, jak prawdziwy mężczyzna powinien iść przez życie. Ożeń się. Kochaj żonę i traktuj ją z szacunkiem. Spłódź dzieci i naucz je ciężkiej pracy. Sam pracuj sumiennie. Nie narzekaj. Pamiętaj, że rodzina – w przeciwieństwie do większości ludzi, których napotkasz na swej drodze – będzie zawsze przy tobie. Napraw, co da się naprawić, albo pozbądź się tego. Bądź dobrym sąsiadem. Kochaj wnuki. Postępuj właściwie.
To były dobre zasady. Właściwie nawet bardzo dobre i trzymał się ich przez całe życie. Tylko jedna z nich okazała się nietrafiona i została skreślona z jego listy. Mój tata był baptystą, tak więc Marge i ja w młodości chodziliśmy na msze dwa razy w tygodniu: w środy wieczorem i w niedziele. Latem co roku uczęszczaliśmy do szkółki niedzielnej i rodzice nigdy nie mieli wątpliwości, czy uczestniczyć w nabożeństwie. Podobnie jak inne zasady, ta również nie została porzucona do czasu, gdy Marge oświadczyła, że jest lesbijką.
Wyobrażam sobie, jak bardzo musiała się denerwować. Dorastaliśmy w wierze, która głosiła, że homoseksualizm jest grzechem, i tak samo myśleli nasi rodzice; może nawet byli bardziej konserwatywni, bo należeli do innego pokolenia. Skończyło się na tym, że ojciec spotkał się z pastorem, człowiekiem, który straszył wiernych ogniem piekielnym. Pastor powiedział mu, że jeśli Marge ulegnie swojej naturze, to wybierze życie w grzechu, a wtedy rodzice powinni przyprowadzić ją do kościoła, by w modlitwie prosić Boga o łaskę.
Mój ojciec bywa różny – trudny, szorstki, wulgarny – ale kocha swoje dzieci. Wierzył w nas i kiedy Marge oświadczyła, że to nie kwestia wyboru – taka się urodziła – skinął głową, powiedział jej, że ją kocha, i od tamtego dnia nasza rodzina przestała chodzić do kościoła.
Wielu ludzi mogłoby się dużo nauczyć od mojego taty.
*
– Kiepsko wyglądasz – zwróciła się do mnie Marge. Wyszliśmy na werandę na tyłach domu, podczas gdy mama, Liz i London wciąż krzątały się w kuchni. Ojciec siedział w pokoju, jadł ciasteczka, oglądał mecz Atlanta Braves i czekał, aż dołączy do niego London. Mówiła do niego „dziadziu”, co moim zdaniem było słodkie.
– Zawsze wiesz, co powiedzieć, żeby poprawić człowiekowi humor.
– Jestem szczera. Masz ziemistą cerę.
– Jestem zmęczony.
– Och – bąknęła. – Mój błąd. Bo ja, oczywiście, cię nie znam i nie wiem, kiedy kłamiesz. Jesteś zestresowany.
– Trochę.
– Interesy nie idą najlepiej?
Przez chwilę wierciłem się na krześle.
– Myślałem, że łatwiej będzie znaleźć klientów. Albo chociaż jednego.
– Sami się znajdą. Po prostu musisz być cierpliwy. – Kiedy nie odpowiedziałem, dodała: – A jak Vivian to znosi?
– Rzadko o tym rozmawiamy.
– Dlaczego? Przecież to twoja żona.
– Nie chcę, żeby się martwiła. Porozmawiam z nią, gdy będę miał dla niej jakieś dobre wieści.
– Widzisz? I tu właśnie popełniasz błąd. Vivian powinna być tą osobą, z którą możesz porozmawiać o wszystkim.
– Pewnie tak.
– Pewnie tak? Oboje powinniście popracować nad umiejętnością porozumiewania się. Pójść na terapię albo coś.
– Może powinienem umówić się z Liz. W końcu jest terapeutką.
– Nie stać cię na nią. Nie zarabiasz.
– Dzięki, od razu mi lepiej.
– Wolisz, żebym mydliła ci oczy?
– Chyba jednak podziękuję.
Roześmiała się.
– Chodzi o to, że widziałam to wiele razy.
– Co?
– Jak ludzie, którzy otwierają własny interes, popełniają te same błędy – odparła, gryząc kolejny kęs ciastka. – Liczą na kokosy, a zapominają o rachunkach i innych wydatkach. W twoim przypadku o kartach kredytowych.
– Niby skąd o tym wiesz?
– Halo? Vivian i jej „sprawunki”? Rachunek przychodzący w połowie miesiąca? Nie pierwszy raz prowadzimy tę rozmowę.
– Bilans był odrobinę wyższy – przyznałem w końcu.
– W takim razie posłuchaj siostry, która ma dyplom biegłego księgowego. Zrezygnuj z karty. Albo ustal limit.
– Nie mogę.
– Dlaczego?
– Bo obiecałem jej, że jej życie się nie zmieni.
– Po co, do cholery?
– Bo nie widzę powodu, dla którego miałaby cierpieć.
– Wiesz, jak to idiotycznie brzmi, prawda? Ograniczenie zakupów to żadne cierpienie. A poza tym macie być partnerami, grać w jednej drużynie, zwłaszcza w trudnych czasach.
– Gramy w tej samej drużynie. I kocham ją.
– Wiem, że ją kochasz. Myślę nawet, że trochę za bardzo.
– Nie można kochać za bardzo.
– Taa, no cóż… chcę tylko powiedzieć, że Vivian bywa trudna.
– To dlatego, że jest kobietą.
– Mam ci przypomnieć, z kim rozmawiasz?
Zawahałem się.
– Myślisz, że popełniłem błąd, zakładając własną firmę?
– Przestań oglądać się za siebie. Nie miałeś wyboru, chyba że byłeś gotów przeprowadzić się na drugi koniec kraju. Zresztą mam wrażenie, że wszystko się jeszcze rozkręci.
Właśnie to chciałem usłyszeć. A kiedy to powiedziała, żałowałem, że zrobiła to moja siostra, nie Vivian.
*
– Rozumiem, że zajęcia z gotowania idą pełną parą? – zapytałem Liz pół godziny później. Rok temu na Boże Narodzenie wykupiłem jej kilka lekcji w miejscu zwanym Chef’s Dream, ale spodobały jej się tak bardzo, że nadal tam chodziła. Kończyłem właśnie drugie ciasteczko. – Są pyszne.
– To głównie robota twojej mamy. Na zajęciach niewiele pieczemy. Aktualnie uczymy się kuchni francuskiej.
– Ślimaki i żabie udka?
– Między innymi.
– I jecie to?
– Wierz mi, są lepsze od ciasteczek.
– Namówiłaś już Marge?
– Nie, ale to nic. Czasami lubię wyrwać się gdzieś sama. Poza tym to tylko jeden wieczór w tygodniu. Żadna tam wielka sprawa.
– A skoro mówimy o Marge, uważa, że jestem pantoflarzem.
– Po prostu martwi się o ciebie – odparła Liz. Z długimi, kasztanowymi włosami, migdałowymi oczami koloru kawy i radosnym usposobieniem wyglądała bardziej jak sekretarz samorządu szkolnego niż cheerleaderka, ale uważałem, że jest przez to jeszcze bardziej atrakcyjna. – Wie, że ostatnio jesteś zestresowany, i martwi się o ciebie. A co u Vivian?
– W porządku, ale też się denerwuje. Chcę tylko, żeby była szczęśliwa.
– Hmmm.
– Co to miało znaczyć?
– A co mam powiedzieć?
– Nie wiem. Zakwestionować moje słowa? Doradzić coś?
– Niby po co miałabym to robić?
– Bo oprócz innych rzeczy jesteś terapeutką.
– Nie jesteś moim pacjentem. A nawet gdybyś był, nie jestem pewna, czy potrafiłabym ci pomóc. Tu chodzi o próbę zmienienia samego siebie.
*
W drodze do samochodu trzymałem London za rączkę.
– Nie mów mamusi, że zjadłem dwa ciasteczka, dobrze?
– Dlaczego?
– Bo nie powinienem, a nie chcę, żeby była smutna.
– Dobrze – powiedziała. – Nie powiem. Obiecuję.
– Dzięki, skarbie.
*
O osiemnastej London i ja wróciliśmy do pustego domu z blachą waniliowych ciasteczek.
Kiedy napisałem do Vivian i zapytałem, gdzie jest, odpisała: Mam jeszcze do załatwienia parę rzeczy – niedługo wrócę. Wiadomość była irytująco zagadkowa, ale zanim zdążyłem odpowiedzieć, London złapała mnie za rękaw i pociągnęła w stronę trzypiętrowego różowego domku Barbie, który ustawiła w kącie pokoju gościnnego.
London uwielbiała Barbie, była po prostu w niej zakochana. Miała siedem lalek, dwa różowe kabriolety i plastikową szafę, w której mieściło się więcej ubrań niż w dobrze wyposażonym sklepie. To, że wszystkie lalki mają tak samo na imię, nie miało dla niej znaczenia; jeszcze bardziej fascynowało mnie to, że za każdym razem, gdy Barbie przenosiła się z jednego pokoju do drugiego albo zajmowała się czymś innym, London wierzyła, że bezwzględnie musi się przebrać. Działo się to średnio co trzydzieści pięć sekund i nie muszę chyba dodawać, że większą frajdę niż samo przebieranie Barbie, sprawiał jej fakt, że robiłem to ja.
Przez następne półtorej godziny spędziłem w świecie Barbie pełne cztery dni, przebierając kolejne lalki w coraz to nowsze stroje.
Muszę przyznać, że sam tego nie rozumiałem. Prawdopodobnie miało to coś wspólnego z teorią względności – czas jest czymś względnym i takie tam – ale London nie obchodziło, czy jestem znudzony, czy nie, pod warunkiem że robiłem, co do mnie należy. Tak jak nie dbała o to, czy rozumiem jej wybór strojów. Mniej więcej trzeciego dnia, późnym popołudniem, sięgnąłem po zielone spodnie, a London pokręciła główką.
– Nie, tatusiu! Mówiłam ci, kiedy jest w kuchni, musi nosić żółte spodnie.
– Dlaczego?
– Bo jest w kuchni.
Aha.
W końcu usłyszałem SUV-a Vivian parkującego na podjeździe. W przeciwieństwie do mojego priusa palił jak smok, ale był duży i bezpieczny, a poza tym Vivian oświadczyła, że nigdy nie przesiądzie się do vana, choć te były dużo bardziej ekonomiczne.
– Mama wróciła, kochanie – rzuciłem i odetchnąłem z ulgą, gdy London pobiegła do drzwi. Chwilę później usłyszałem, jak woła: „Mamusiu!”. Posprzątałem zabawki i ruszyłem za nią. Kiedy wyszedłem na schody, Vivian z London na rękach stała przy otwartym bagażniku. Zauważyłem, że podcięła włosy, które sięgały jej teraz do ramion i wyglądały jak wtedy, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy.
Uśmiechnęła się do mnie, mrużąc oczy w promieniach zachodzącego słońca.
– Cześć, skarbie! – krzyknęła. – Mógłbyś mi pomóc?
Zszedłem po schodach, słuchając, jak London z przejęciem opowiada mamie o tym, jak minął jej dzień. Kiedy się zbliżyłem, Vivian postawiła ją na ziemi. Sądząc po jej minie, czekała na moją reakcję.
– No, no – rzuciłem i pocałowałem ją w policzek. – Budzi wspomnienia.
– Podoba ci się? – zapytała.
– Wyglądasz pięknie. Ale gdzie ty w niedzielę znalazłaś fryzjera? Ktoś w ogóle pracuje o tej porze?
– W centrum jest salon, do którego można umawiać się na niedziele. Słyszałam świetne opinie o jednej z tamtejszych fryzjerek i postanowiłam spróbować.
Nie miałem pojęcia, dlaczego nie wspomniała o tym rano. Zauważyłem też, że zrobiła manicure, o czym również zapomniała mnie uprzedzić.
– Mnie też się podoba, mamusiu. – Piskliwy głosik London wyrwał mnie z zamyślenia.
– Dzięki, skarbie – odparła Vivian.
– Byłam dziś u buni i upiekłam ciasteczka.
– Naprawdę?
– Są taaakie dobre. Tatuś zjadł dwa.
– Poważnie?
Moja córka pokiwała głową, najwyraźniej zapominając o złożonej obietnicy.
– A dziadzio cztery!
– W takim razie naprawdę muszą być pyszne. – Vivian się uśmiechnęła. Sięgnęła do samochodu i wyciągnęła kilka mniejszych toreb. – Pomożesz mi wziąć zakupy?
– Dobrze. – London chwyciła reklamówki. Kiedy wchodziła po schodach, przyjrzałem się żonie i zauważyłem, że jest w wyjątkowo dobrym nastroju.
– Dwa ciasteczka, tak?
– Cóż mogę powiedzieć? – Wzruszyłem ramionami. – Były smaczne.
Wyciągnęła kolejne torby i podała mi je.
– Wygląda na to, że dobrze się dziś bawiliście.
– Było fajnie – przyznałem.
– Co u rodziców?
– W porządku. Mama znowu boi się, że ojciec ma raka. Powiedziała, że ostatnio ma kłopoty z oddychaniem.
– Nie brzmi to za dobrze.
– Wiem, ale jestem pewien, że nie ma się czym przejmować. Wygląda na to, że ojcu nic nie jest. Ale oczywiście mama ma rację. Powinien się przebadać.
– Daj mi znać, jak znajdziesz woły, którymi go tam zaciągniesz. Zrobię zdjęcie. – Puściła do mnie oko i zerknęła na drzwi, jak wtedy, gdy ze mną flirtowała. – Przyniesiesz resztę zakupów? – zapytała. – Chcę posiedzieć z London.
– Jasne – odparłem.
Znowu mnie pocałowała, muskając językiem moje wargi. Tak, z całą pewnością flirtowała.
– Z tyłu jest jeszcze kilka toreb.
– Bez obaw.
Zacząłem zbierać zakupy, z roztargnieniem spoglądając na tylne siedzenie, gdzie spodziewałem się znaleźć kolejne torby.
Jak się okazało, nie były to artykuły spożywcze. Na tylnym siedzeniu walały się torby z markowych sklepów; na ich widok żołądek podszedł mi do gardła. Nic dziwnego, że moja żona była w tak doskonałym humorze.
Starając się ignorować ściskanie w żołądku, trzy razy kursowałem między domem a samochodem, zanim w końcu udało mi się opróżnić SUV-a. Postawiłem zakupy z centrum handlowego na stole w jadalni i kończyłem wykładać artykuły spożywcze, kiedy Vivian weszła do kuchni. Wyjęła z szafki dwa kieliszki i sięgnęła po butelkę wina.
– Wygląda na to, że potrzebujesz kieliszka bardziej niż ja – powiedziała, nalewając wino. – London mówiła, że bawiliście się lalkami.
– Ona się bawiła. Ja byłem odpowiedzialny za garderobę.
– Współczuję. Przechodziłam przez to wczoraj. – Wręczyła mi kieliszek i upiła łyk. – Co u Marge i Liz?
Wyczułem w jej tonie subtelną zmianę i wiedziałem, że tak naprawdę wcale jej to nie interesuje. Uczucia Vivian względem Marge były takie same jak uczucia Marge względem Vivian, przez co moja żona lepiej dogadywała się z Liz. I choć stosunki Vivian i Liz wydawały się jak najbardziej poprawne, one również nie były sobie szczególnie bliskie.
– W porządku. London uwielbia ich towarzystwo.
– Tak, wiem.
Wskazałem głową stół.
– Widzę, że byłaś na zakupach.
– London potrzebuje sukienek na lato.
Moja córka, podobnie jak żona, wychodziła z domu ubrana jak żurnalowa modelka.
– Myślałem, że już kupiłaś jej ubrania na lato.
– Nie zaczynaj, proszę. – Westchnęła.
– Czego mam nie zaczynać?
– Znowu będziesz się mnie czepiał o zakupy. Mam tego dość.
– Nie czepiam się ciebie.
– Żartujesz? – parsknęła poirytowana. – Wiecznie się mnie czepiasz, nawet jak kupuję na wyprzedażach. A poza tym musiałam kupić garsonki na rozmowy kwalifikacyjne w tym tygodniu.
Przez chwilę nie byłem pewien, czy dobrze usłyszałem.
– Idziesz w tym tygodniu na rozmowy kwalifikacyjne?
– A jak myślisz, czemu biegam jak kot z pęcherzem przez cały dzień? – Pokręciła głową, udając zdumioną, że się niczego nie domyśliłem. – A skoro o tym mowa… dasz radę zająć się London, prawda? We wtorek po południu i w środę rano? Przez mniej więcej trzy godziny? Mam rozmowy z całą masą różnych kierowników.
– Noo… tak, chyba tak – odparłem, wciąż próbując oswoić się ze słowami „rozmowy kwalifikacyjne”. – Kiedy się dowiedziałaś?
– Dziś.
– W niedzielę? W długi weekend?
– Wierz mi, byłam tak zaskoczona, jak ty teraz. W piątek nie było ich nawet w biurze. Jechałam do fryzjerki, kiedy zadzwonili.
– Dlaczego nie dałaś mi znać?
– Bo miałam do załatwienia mnóstwo spraw i sama nie mogłam w to uwierzyć. Niesamowite, co? Myślę, że dziś wieczorem powinniśmy świętować, ale może najpierw pokażę ci, co kupiłam.
Nie czekając na odpowiedź, zaprowadziła mnie do jadalni, wyciągnęła obie garsonki – jedną szarą, drugą czarną – i powiesiła je na krzesłach.
– I co myślisz?
– Są bardzo eleganckie – przyznałem. Próbowałem nie zwracać uwagi na metki, ale nie mogłem. Kolejny raz poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła. Symbole dolara tańczyły mi przed oczami.
– Materiał jest boski, no i uwielbiam ten krój – powiedziała. – A do nich kupiłam jeszcze to. – Sięgnęła do następnej torby i wyciągnęła cztery bluzki, które kolejno przykładała najpierw do jednej, potem do drugiej garsonki. – Pasują do obu… starałam się zaoszczędzić, ile się da.
Nie wiedziałem, co powiedzieć, bąknąłem więc:
– Nadal nie bardzo rozumiem, skąd ta nagła propozycja. Ostatnio mówiłaś, że badasz grunt.
– Poszczęściło mi się – odparła.
– To znaczy?
– Kilka tygodni temu zadzwoniłam do Roba, powiedziałam mu, że myślę o powrocie do pracy, a on obiecał, że da znać, jeśli będzie coś wiedział. Potem zadzwoniłam do mojego dawnego szefa z Nowego Jorku. Pamiętasz go?
Pokiwałem głową, zastanawiając się, po co w ogóle pyta. Widzieliśmy kolesia prawie co wieczór przed wyłączeniem telewizora.
– W każdym razie powiedział mi, że zobaczy, co da się zrobić. Prawdę mówiąc, nie liczyłam na zbyt wiele, ale myślę, że rozmawiał ze swoim kierownikiem, bo to on do mnie zadzwonił. Tak się złożyło, że facet zna kogoś, kto zna kogoś innego, i moje nazwisko trafiło do właściwych ludzi, więc w poniedziałek rozmawiałam o pracy z panią wiceprezes, która powiedziała, żebym złożyła CV i listy polecające.
– Wiesz o tym od poniedziałku? I nawet mi o tym nie wspomniałaś?
– Nie sądziłam, że coś z tego wyjdzie.
– A mnie się wydaje, że wiedziałaś, że coś może z tego wyniknąć.
– Błagam cię – żachnęła się. – Mówisz, jakbym była w stanie cokolwiek przewidzieć. – Zaczęła wieszać bluzki na jednym z krzeseł. – Zresztą musiałam się nieźle nakombinować, żeby zdobyć trzeci list polecający. Chciałam, żeby napisał go ktoś wpływowy, ale nie wiedziałam, czy się zgodzi. Na szczęście obyło się bez problemów i w środę złożyłam dokumenty.
– Mówiłaś, że chodzi o pracę w branży PR?
– Będę pracowała nie tyle dla firmy, ile bezpośrednio dla dyrektora generalnego. Myślę, że facet organizuje mnóstwo konferencji prasowych i udziela wywiadów. Prowadzi wiele inwestycji na wybrzeżu, a ekolodzy są zawsze gotowi do walki. Zresztą ma świetny komitet wyborczy, coraz bardziej angażuje się w politykę i chce mieć pewność, że to, co mówi, zgadza się z linią polityczną partii.
– Kim jest ten dyrektor generalny?
Zamilkła i musnęła palcami jedną z garsonek.
– Zanim ci powiem, pamiętaj, że jeszcze nie dostałam tej pracy. I nie wiem nawet, czy ją przyjmę. Nie znam wszystkich szczegółów.
– Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?
– Bo nie chcę, żebyś się zdenerwował.
– Niby czemu miałbym się zdenerwować?
Zaczęła chować garsonki do pokrowców.
– Bo go znasz. Prawdę mówiąc, pracowałeś nad kampaniami reklamowymi jego firmy.
Niemal natychmiast skojarzyłem fakty.
– Chyba nie chodzi o Waltera Spannermana?
– Właśnie o niego. – Wyglądała na zmieszaną.
Pamiętałem, jak facet uprzykrzał mi życie; pamiętałem też jego zamiłowanie do zatrudniania pięknych kobiet, tak więc fakt, że zainteresował się Vivian, wcale mnie nie zdziwił.
– Wiesz, że jest okropny? I jego firma też.
– Dlatego potrzebuje własnego PR-owca.
– A tobie nie będzie przeszkadzać, że pracujesz dla kogoś takiego?
– Nie wiem. Jeszcze go nie poznałam. Mam tylko nadzieję, że zrobię na nim wrażenie.
Z twoim wyglądem, z pewnością będzie zachwycony, pomyślałem.
– Ile godzin tygodniowo miałabyś pracować?
– W tym cały problem – odparła. – To praca na pełen etat. I pewnie będzie trzeba podróżować.
– Masz na myśli kilkudniowe wyjazdy?
– Zwykle tak to wygląda.
– A co z London?
– Na razie sama nic nie wiem. Później będziemy się martwić. Jeśli w ogóle będzie czym. Tymczasem spróbujmy się cieszyć? Możesz to dla mnie zrobić?
– Jasne – rzuciłem, ale mówiąc to, myślałem o Spannermanie, jego relacji z Petersem i zastanawiałem się, kim była ostatnia osoba, która poleciła Vivian na to stanowisko.
Ale przecież nie zrobiłaby mi czegoś takiego, prawda?