Читать книгу We dwoje - Nicholas Sparks - Страница 9

ROZDZIAŁ 3
I co wtedy?

Оглавление

Bycie jedynym żywicielem rodziny nie było proste. Pod koniec tygodnia byłem zwykle wykończony, ale jeden piątek szczególnie utkwił mi w pamięci. Następnego dnia London kończyła roczek, a ja przez cały dzień ślęczałem nad promocyjnymi filmikami dla Spannerman Properties – jednej z największych firm deweloperskich na Południu – będącymi częścią wielkiej kampanii reklamowej. Agencja miała zarobić na tym małą fortunę, a szefowie Spannerman byli szczególnie wymagający. Każda faza projektu musiała być ukończona w konkretnym terminie; a terminy były wyśrubowane do granic możliwości przez samego Spannermana, człowieka, którego dochody wynosiły dwa miliardy dolarów. Musiał osobiście zatwierdzić każdą decyzję i miałem wrażenie, że próbuje mi uprzykrzyć życie na wszelkie możliwe sposoby. Wiedziałem, że za mną nie przepada. Był typem faceta, który lubi otaczać się pięknymi kobietami – większość pracowników szczebla kierowniczego stanowiły atrakcyjne kobiety – i było wiadomo, że on i Jesse Peters świetnie się dogadują. Tymczasem ja gardziłem zarówno nim, jak i jego firmą. Facet słynął z tego, że szedł na łatwiznę i opłacał polityków, zwłaszcza gdy chodziło o przepisy dotyczące środowiska. W gazetach często ukazywały się artykuły, których autorzy mieszali z błotem Spannermana i jego imperium. Właśnie dlatego postanowił skorzystać z naszych usług – żeby podreperować swój wizerunek.

Przez większą część roku wypruwałem sobie żyły dla Spannermana i był to najgorszy rok mojego życia. Bałem się chodzić do pracy, ale ponieważ Peters i Spannerman byli kumplami, nie mówiłem o tym głośno. W końcu zlecenie przekazano innemu pracownikowi – Spannerman uznał, że woli współpracować z kobietą, co nikogo nie zdziwiło – a ja odetchnąłem z ulgą. Gdybym pracował dla niego dłużej, prawdopodobnie wręczyłbym wymówienie.

Jesse Peters wierzył, że premie motywują pracowników, tak więc mimo ciągłego stresu związanego ze Spannermanem z miesiąca na miesiąc zarabiałem coraz więcej. Nie miałem wyjścia. Musiałem odłożyć trochę pieniędzy i wpłacić część na konto inwestycyjne, ale dzięki premiom mogliśmy też spłacić karty kredytowe. Zamiast się kurczyć, nasze miesięczne wydatki rosły pomimo obietnic Vivian, że ograniczy „sprawunki”, jak teraz nazywała zakupy. Wydawało się, że nie potrafi wejść do Targetu albo Walmartu, nie wydając przy okazji kilkuset dolarów, nawet jeśli miała kupić wyłącznie proszek do prania. Nie rozumiałem tego – domyślałem się, że wypełnia tym jakąś pustkę – i kiedy byłem wyjątkowo zmęczony, czasami miałem do niej żal. Ale gdy próbowałem z nią o tym porozmawiać, zwykle dochodziło do kłótni. I nawet jeśli atmosfera robiła się gorąca, nic się nie zmieniało. Vivian zapewniała mnie, że kupuje tylko najpotrzebniejsze rzeczy albo że mam szczęście, bo akurat była wyprzedaż.

Ale w tamten piątek nie chciałem zaprzątać sobie głowy problemami, a gdy wszedłem do salonu, siedząca w kojcu London powitała mnie uśmiechem, który niezmiennie mnie wzruszał. Vivian, piękna jak zawsze, siedziała na kanapie i przeglądała magazyn o domu i ogrodzie. Pocałowałem najpierw córkę, a później żonę pachnącą pudrem dla dzieci i perfumami.

Zjedliśmy kolację, opowiadając sobie, jak minął nam dzień, i zaczęliśmy szykować London do snu. Vivian wykąpała ją i ubrała w śpioszki; ja poczytałem jej i ułożyłem w łóżeczku, wiedząc, że za kilka minut zaśnie.

Zszedłem do kuchni i nalałem sobie kieliszek wina. Zauważyłem, że w butelce zostało go niewiele, a to znaczyło, że Vivian piła prawdopodobnie już drugi kieliszek. Kieliszek numer jeden oznaczał „może”, kieliszek numer dwa dawał realną szansę na romantyczny wieczór, i choć byłem wykończony, poczułem, że poprawia mi się nastrój.

Kiedy usiadłem, Vivian wciąż kartkowała magazyn. Po chwili odwróciła go w moją stronę.

– Co myślisz o tej kuchni? – zapytała.

Kuchnia na zdjęciu miała kremowe szafki zwieńczone blatami z brązowego marmuru – wszystko to stanowiło harmonijną całość. Wśród najnowocześniejszych sprzętów rodem z powieści fantasy stała wyspa kuchenna.

– Jest boska – przyznałem.

– Prawda? A jaka elegancka. I uwielbiam to oświetlenie. Żyrandol aż dech zapiera.

Nie zwróciłem uwagi na oświetlenie, przyjrzałem mu się uważniej.

– Fakt. To dopiero jest coś.

– Piszą tu, że przeprojektowanie kuchni prawie zawsze podnosi wartość domu. Gdybyśmy kiedyś chcieli go sprzedać.

– Po co mielibyśmy go sprzedawać? Kocham ten dom.

– Nie mówię, że mamy sprzedawać go już teraz. Ale przecież nie będziemy mieszkać tu wiecznie.

Dziwne, lecz przez myśl mi nie przeszło, że nie będziemy mieszkać tu wiecznie. W końcu moi rodzice wciąż mieszkali w tym samym domu, w którym się wychowałem, ale tak naprawdę Vivian nie o tym chciała rozmawiać.

– Pewnie masz rację z tym podnoszeniem wartości, nie sądzę jednak, żeby stać nas teraz było na przeprojektowywanie kuchni.

– Przecież mamy jakieś oszczędności, prawda?

– Tak, ale to pieniądze na czarną godzinę. Na sytuacje kryzysowe.

– W porządku – rzuciła, lecz wyczułem w jej głosie rozczarowanie. – Tak tylko myślałam.

Patrzyłem, jak zagina róg kartki, żeby potem łatwiej odnaleźć stronę, i poczułem się jak nieudacznik. Nienawidziłem jej rozczarowywać.

*

Życie pełnoetatowej mamy służyło Vivian.

Chociaż miała dziecko, wyglądała na dziesięć lat młodszą niż w rzeczywistości i zdarzało się, że gdy zamawiała drinka, proszono ją o okazanie dowodu. Czas był dla niej łaskawy, ale to inne rzeczy czyniły ją wyjątkową. Zawsze podziwiałem jej dojrzałość i przekonanie, z jakim wyrażała swoje poglądy. W przeciwieństwie do mnie zawsze miała odwagę mówić to, co myśli. Jeśli czegoś chciała, informowała mnie o tym; jeśli coś ją martwiło, nie ukrywała tego, nigdy nie kryła się ze swoimi uczuciami, nawet jeśli denerwowało mnie to, co mówi. Podziwiałem jej odwagę, by być tym, kim jest, bez obaw, że zostanie odrzucona, ponieważ sam zawsze chciałem taki być.

Była też silna. Nie narzekała i nie skarżyła się w trudnych chwilach; zawsze zachowywała stoicki spokój. Przez wszystkie te lata tylko raz widziałem, jak płacze, kiedy umarł jej kot Harvey, którego miała od drugiego roku studiów. Była wtedy w ciąży z London i w jej organizmie szalała burza hormonów; ale nawet wtedy nie rozpaczała, uroniła tylko kilka łez.

Ludzie mogą różnie interpretować to, że nie była skłonna do płaczu, ale prawda jest taka, że Vivian nie miała powodów do smutku. Życie oszczędziło nam jakichś większych nieszczęść i jeśli było coś, co mogło ją rozczarować, to fakt, że nie mogła drugi raz zajść w ciążę. Zaczęliśmy się starać, kiedy London skończyła półtora roku, ale kolejne miesiące nie przynosiły rezultatów, i choć byłem gotowy pójść do specjalisty, Vivian była zdania, że powinniśmy zostawić wolną rękę matce naturze.

Nawet bez drugiego dziecka zwykle byłem szczęśliwy, że jestem mężem Vivian; częściowo z powodu naszej córeczki. Niektóre kobiety lepiej nadają się do roli matek niż inne, a Vivian miała naturalny dar. Była oazą spokoju i cierpliwości, sumienną i kochającą; była jak pielęgniarka, której nie wzruszają biegunka ani wymioty. Czytała London setki książeczek i potrafiła godzinami bawić się z nią na podłodze. Chodziła z nią do parku i biblioteki, a widok Vivian pchającej przed sobą sportową trójkołową spacerówkę z London w środku nie był w naszej okolicy niczym niezwykłym. Razem z małą brała udział w rozmaitych zajęciach, umawiała się z rodzicami innych dzieci na wspólne zabawy, chodziła na zajęcia przedszkolne, do lekarzy i dentystów, co oznaczało, że obie były w ciągłym biegu. A jednak, kiedy myślę o pierwszych latach życia London, przed oczami staje mi rozpromieniona Vivian, która trzyma na rękach naszą córeczkę albo razem z nią odkrywa świat. Pamiętam, jak London pierwszy raz kichnęła. Miała wtedy mniej więcej osiem miesięcy i siedziała na wysokim krzesełku. Nie wiedzieć czemu, bardzo ją to rozbawiło, więc kiedy zacząłem udawać, że kicham, nie mogła opanować śmiechu. Podczas gdy ja uważałem, że to urocze, dla Vivian było to coś więcej. Miłość, którą darzyła naszą córeczkę, przyćmiła wszystko inne, nawet miłość do mnie.

Niepohamowana natura macierzyństwa – albo to, jak postrzegała ją moja żona – nie tylko pozwalała mi skupić się na pracy zawodowej, ale znaczyła również, że rzadko musiałem opiekować się dzieckiem, więc nigdy nie doświadczyłem trudności tego zajęcia. Ponieważ dzięki zaangażowaniu Vivian opieka nad London wydawała się dziecinnie prosta, myślałem, że jej też nie sprawia kłopotów. Z czasem jednak moja żona stawała się coraz bardziej humorzasta i podenerwowana. Podstawowe prace domowe także zeszły na dalszy plan i gdy wracałem po pracy do domu, na podłodze w salonie walały się zabawki, a zlew był pełen brudnych naczyń. W koszu na bieliznę piętrzyły się brudy, dywany były nieodkurzone, a ponieważ nie lubiłem bałaganu, postanowiłem zatrudnić kogoś, kto przychodziłby sprzątać dwa razy w tygodniu. Kiedy London zaczęła chodzić, trzy razy w tygodniu zajmowała się nią opiekunka, żeby Vivian mogła mieć wolne popołudnia, a ja opiekowałem się małą w sobotę rano, żeby moja żona mogła mieć czas tylko dla siebie. Miałem nadzieję, że dzięki temu pozostanie jej więcej energii dla naszego związku. Wydawało mi się, że żona zaczęła definiować siebie jako Vivian i matkę, i choć nadal tworzyliśmy rodzinę, rola żony stopniowo stała się dla niej uciążliwa.

Zwykle jednak nie przejmowałem się naszym związkiem. Wychodziłem z założenia, że jesteśmy jak większość małżeństw z małymi dziećmi. Wieczorami rozmawialiśmy o życiu: dziecku, pracy, rodzinie, o tym, co zjeść, dokąd pojechać na weekend albo kiedy wypada przegląd samochodu. Ale nie zawsze tak było; razem z Vivian ustanowiliśmy piątki „wieczorami randkowymi”. Nawet koledzy z pracy wiedzieli o naszych „randkach” i jeśli nie było absolutnej konieczności, wychodziłem z pracy o rozsądnej porze, w drodze do domu słuchałem ulubionej muzyki i uśmiechałem się od progu. Bawiłem się z London, podczas gdy Vivian się przebierała, a kiedy mała szła spać, czuliśmy się, jakbyśmy znów byli na randce.

Vivian wiedziała, jak poprawić mi nastrój po wyjątkowo kiepskim dniu w pracy. W wieku trzydziestu trzech lat zacząłem się zastanawiać, czy nie zamienić swojego porządnego samochodu o napędzie hybrydowym na mustanga GT, nawet jeśli miałbym na tym stracić. W tamtym okresie było to bez znaczenia. Gdy pojechałem na jazdę testową z pełnym entuzjazmu sprzedawcą i usłyszałem gardłowy pomruk silnika, wiedziałem, że jest to samochód, za którym inni kierowcy będą się oglądali z zazdrością. Sprzedawca przyznał mi rację, a kiedy później opowiadałem o tym Vivian, nie droczyła się ze mną, mówiąc, że jestem za młody na szaleństwa związane z kryzysem wieku średniego, i nie wypominała mi, że chcę od życia czegoś więcej niż to, co mam. Zamiast tego pozwoliła mi rozkoszować się ową fantazją, a gdy w końcu się opamiętałem, kupiłem samochód podobny do tego, którym jeździłem do tej pory: kolejną czterodrzwiową hybrydę z dużym bagażnikiem i wysokimi notami w rankingu bezpieczeństwa opublikowanym przez „Consumer Reports”. Nigdy nie żałowałem tej decyzji.

No, może trochę, ale to bez znaczenia.

W każdym razie kochałem Vivian i nawet przez chwilę nie zwątpiłem w to, że pragnę przeżyć z nią całe życie. Chcąc jej to udowodnić, długo zastanawiałem się, co kupować jej na kolejne święta, rocznice, urodziny, walentynki i Dni Matki. Wysyłałem jej kwiaty, wychodząc do pracy, zostawiałem pod poduszką liściki, a czasami przynosiłem śniadanie do łóżka. Wcześniej doceniała te gesty, jednak z czasem stały się przewidywalne i spowszedniały. Głowiłem się więc, czym ją zaskoczyć, co zrobić, żeby wiedziała, jak wiele wciąż dla mnie znaczy.

W końcu, oprócz innych rzeczy, Vivian dostała wymarzoną kuchnię, dokładnie taką jak ta w magazynie.

*

Vivian zawsze planowała wrócić do pracy, kiedy London pójdzie do szkoły. Myślała o czymś na pół etatu, tak by mogła spędzać popołudnia i wieczory w domu. Uparła się, że nie chce być jedną z tych matek, które wiecznie udzielają się w szkole, a w wakacje malują szkolną stołówkę. Nie chciała też przesiadywać całymi dniami w pustym domu. Oprócz tego, że jest świetną mamą, Vivian jest też genialna. Ukończyła z wyróżnieniem Uniwersytet Georgetown i zanim została mamą oraz gospodynią domową, była rzeczniczką prasową prowadzącego talk-show w Nowym Jorku i świetnie radziła sobie w firmie medialnej, gdzie pracowała aż do narodzin London.

Jeśli o mnie chodzi, nie tylko dostawałem coraz większe premie, ale awansowałem i w 2014 roku kierowałem niektórymi z głównych oddziałów agencji. Vivian i ja byliśmy małżeństwem od siedmiu lat, London skończyła pięć lat, a ja trzydzieści cztery. Nie tylko przeprojektowaliśmy kuchnię, ale zamierzaliśmy wyremontować główną sypialnię. Giełda była łaskawa dla naszych inwestycji – zwłaszcza firma Apple, w którą zainwestowaliśmy najwięcej – i oprócz kredytu hipotecznego nie mieliśmy długów. Uwielbiałem żonę i córeczkę, moi rodzice mieszkali nieopodal, a siostra i Liz były moimi najlepszymi przyjaciółkami. Z zewnątrz moje życie wydawało się bajeczne i to samo powiedziałbym każdemu.

A jednak jakaś ukryta głęboko część mnie wiedziała, że to nieprawda.

Podobnie jak to, co działo się w pracy. Nikt, kto odpowiadał przed Jessem Petersem, nie mógł spać spokojnie. Peters założył agencję dwadzieścia lat temu i otwierając kolejne oddziały w Charlotte, Atlancie, Tampie, Nashville i Nowym Jorku, uczynił z niej wiodącą firmę na Południowym Wschodzie. Przedwcześnie posiwiały, niebieskooki Peters słynął z tego, że był bystry i bezwzględny; jego modus operandi polegał na niszczeniu konkurencji, kradnąc jej klientów albo oferując usługi po zaniżonych cenach. Kiedy to nie działało, najzwyczajniej w świecie wykupywał ich udziały. Kolejne sukcesy rozdmuchały jego i tak ogromne ego do gigantycznych rozmiarów, a sposób, w jaki zarządzał firmą, doskonale odzwierciedlał jego osobowość. Był przekonany o swojej nieomylności, faworyzował niektórych pracowników, podburzał ich przeciwko sobie i wprowadzał do firmy nerwową atmosferę. Lubił, gdy pracownicy przypisywali sobie wszelkie zasługi, a za niepowodzenia obwiniali kolegów. Była to brutalna forma społecznego darwinizmu, przy której tylko nieliczni mieli szansę przetrwać.

Na szczęście przez ponad dekadę oszczędzono mi udziału w tych brutalnych igrzyskach, które niejednego kierownika doprowadziły na skraj załamania nerwowego; wcześniej, bo byłem zbyt nieistotny, by się mną przejmować, a później, bo klienci doceniali moją pracę i słono za nią płacili. Z czasem przekonałem sam siebie, że ponieważ byłem dla Petersa kurą znoszącą złote jaja, mój przełożony uznał, że jestem zbyt cenny, by mnie zadręczać. W końcu nie był dla mnie tak surowy jak dla innych pracowników agencji. Przyjacielsko zagadywał mnie na korytarzu, a w tym samym czasie inni kierownicy – niektórzy bardziej doświadczeni ode mnie – wychodzili z jego gabinetu kompletnie zdruzgotani. Widząc ich, wzdychałem z ulgą – i zadowoleniem – że nic takiego nigdy mnie nie spotkało.

Jednak założenia są tak dokładne, jak osoba, która je przyjmuje, a ja myliłem się pod każdym względem. Mój pierwszy poważny awans zbiegł się w czasie ze ślubem; drugi dostałem dwa tygodnie po tym, jak Vivian wpadła do biura, żeby odstawić samochód, który był w warsztacie. Była to jedna z tych wizyt, która mogła skończyć się katastrofą; zamiast tego mój szef zajrzał do mnie do gabinetu, a na koniec zaprosił nas na lunch. Trzeci raz awansowałem niespełna tydzień po tym, jak Peters i Vivian odbyli trzygodzinną rozmowę na uroczystej kolacji dla klientów. Z czasem uświadomiłem sobie, że Petersa bardziej niż moja praca interesowała Vivian i tylko dlatego postanowił mnie oszczędzić. Vivian – powinienem był zauważyć – była łudząco podobna do dwóch byłych żon Petersa, który za wszelką cenę chciał ją uszczęśliwić… i jeśli to możliwe, uczynić żoną numer trzy, nawet za cenę mojego małżeństwa.

Nie żartuję. Ani nie przesadzam. Przy okazji każdej rozmowy pytał mnie, co u Vivian, zachwycał się jej urodą albo dopytywał, jak nam się wiedzie. Podczas kolacji z klientami – trzy, cztery razy w roku – zawsze znalazł sposób, żeby usiąść obok mojej żony, a na bożonarodzeniowych bankietach oboje zaszywali się w kącie i rozmawiali. Pewnie bym to zignorował, gdyby nie reakcja Vivian na to niezdrowe zainteresowanie jej osobą. Choć nie robiła nic, by zachęcić Petersa, nie robiła też nic, żeby go zniechęcić. Peters, który był koszmarnym szefem, potrafił być czarujący wobec kobiet, zwłaszcza tak pięknych jak Vivian. Słuchał ich, śmiał się, we właściwym czasie mówił właściwy komplement, a ponieważ był bogaty jak król Midas, uznałem, że całkiem możliwe – a nawet prawdopodobne – że Vivian pochlebiało to zainteresowanie z jego strony. Wcale nie była zaskoczona, że jest nią zafascynowany. Już w szkole podstawowej chłopcy zabiegali o jej zainteresowanie, tak więc spodziewała się tego; jedyne, czego nie lubiła, to tego, że czasami bywałem zazdrosny.

W grudniu 2014 – miesiąc przed najbardziej pamiętnym rokiem mojego życia – szykowaliśmy się na doroczny bankiet bożonarodzeniowy. Kiedy wyraziłem swoje zaniepokojenie tą sytuacją, Vivian westchnęła poirytowana.

– Daruj sobie – rzuciła, a ja odwróciłem się, zachodząc w głowę, dlaczego tak lekceważy moje uczucia.

*

Cofnijmy się jednak w czasie.

Podczas gdy macierzyństwo przynosiło Vivian niebywałą satysfakcję, małżeństwo ze mną straciło na atrakcyjności. Pamiętam, jak myślałem, że Vivian się zmieniła, ale ostatnimi czasy doszedłem do wniosku, że nie tyle się zmieniła, ile ewoluowała: coraz bardziej przypominała osobę, którą była zawsze – osobę, która stawała się coraz bardziej obca.

Zmiana była tak subtelna, że prawie niezauważalna. W pierwszym roku życia London wychodziłem z założenia, że humory i podenerwowanie Vivian są czymś naturalnym, i spodziewałem się, że miną. Nie powiem, że mi nie przeszkadzały, ale przyzwyczaiłem się do nich, nawet jeśli graniczyły z pogardą. Czas jednak płynął, a złe nastroje Vivian przybierały na sile. W ciągu następnych kilku lat stawała się coraz bardziej rozzłoszczona, rozczarowana i traktowała moje obawy z coraz większym lekceważeniem. Często wybuchała złością i wykrzykiwała mi w twarz słowa, których nigdy nie wypowiedziałbym na głos. Jej napady agresji miały zmusić mnie, żebym przeprosił albo dał za wygraną. A ponieważ nie lubię konfliktów, dochodziło do tego, że wycofywałem się, kiedy tylko podniosła głos, bez względu na to, co miałem do powiedzenia.

Następstwa jej napadów złości bywały nieraz gorsze niż sam atak. Nie było mowy o wybaczeniu, a zamiast porozmawiać albo zapomnieć o wszystkim, Vivian się wycofywała. Mówiła niewiele albo nie odzywała się do mnie przez kilka dni, odpowiadając na moje pytania monosylabami. Całą uwagę skupiała na London i zostawiając mnie samego w salonie, znikała w sypialni zaraz po tym, jak mała szła spać. Podczas takich dni emanowała pogardą, a ja zastanawiałem się, czy nadal mnie kocha.

Nie byłem w stanie przewidzieć tych zachowań, a reguły zmieniały się zadziwiająco często. Jednego dnia Vivian wpadała w złość, a drugiego wykazywała zachowania pasywno-agresywne, w zależności od humoru. Jej oczekiwania względem mnie były coraz bardziej niejasne i zwykle nie wiedziałem, co robić, a czego nie robić; próbować wyjaśnić sytuację, czy dowiedzieć się, co takiego wytrąciło moją żonę z równowagi. Zresztą ona i tak nie chciała mi powiedzieć. Upierała się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, albo zarzucała mi, że reaguję zbyt impulsywnie. Miałem wrażenie, że mieszkam na polu minowym, gdzie jeden niewłaściwy krok może zrujnować mi zdrowie psychiczne albo zniszczyć małżeństwo… i nagle, z niewiadomych powodów, do naszego związku wracała względna normalność. Vivian pytała mnie, jak mi minął dzień, co zjadłbym na obiad, a kiedy London zasypiała, kochaliśmy się – ostateczny sygnał, że zostało mi wybaczone. Oddychałem wówczas z ulgą, naiwnie licząc, że od tej pory wszystko wróci do normy.

Vivian jednak zaprzeczała mojej wersji wydarzeń, a przynajmniej mojej interpretacji tego, co się działo. Była zła. Twierdziła, że to, co robi i jak się zachowuje, jest odpowiedzią na to, co robię ja. Mówiła, że mam nierealne wyobrażenie o małżeństwie, że spodziewałem się wiecznie trwającego miesiąca miodowego, a przecież to niemożliwe. Twierdziła, że przenoszę stres związany z pracą do domu i że to ja jestem humorzasty, nie ona; że mam jej za złe, że siedzi w domu, i wyżywam się na niej.

Bez względu na to, czyja wersja wydarzeń była prawdziwa, w głębi duszy pragnąłem jedynie, żeby żona była szczęśliwa. A dokładnie rzecz biorąc, żeby była szczęśliwa ze mną. Nadal kochałem Vivian i tęskniłem do chwil, kiedy śmiała się, gdy byliśmy razem, brakowało mi naszych rozmów i tego, jak trzymaliśmy się za ręce. Brakowało mi Vivian, dzięki której uwierzyłem, że jestem mężczyzną godnym jej miłości.

A jednak, nie licząc piątkowych randek, nasz związek stopniowo zmieniał się w coś, czego czasami nie byłem w stanie rozpoznać i nawet nie wiedziałem, czy tego chcę. Pogarda Vivian zaczynała mnie ranić. W tamtych latach byłem rozczarowany samym sobą, bo ciągle ją zawodziłem, i przysięgałem sobie, że zrobię wszystko, żeby ją zadowolić.

*

A teraz wróćmy do pamiętnego wieczoru przed przyjęciem bożonarodzeniowym.

„Daruj sobie”, powiedziała, a jej słowa nie dawały mi spokoju, nawet kiedy się ubierałem. Były ostre, lekceważące i brakowało im empatii, ale nawet wówczas jedynym, co zapamiętałem, było to, że Vivian wyglądała piękniej niż zwykle. Miała na sobie czarną koktajlową sukienkę, szpilki i naszyjnik z brylantami, który podarowałem jej na urodziny. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona, a kiedy wyszła z łazienki, zaniemówiłem z wrażenia.

– Wyglądasz pięknie – wykrztusiłem.

– Dziękuję – odparła, sięgając po torebkę.

W samochodzie atmosfera wciąż była napięta. Rozmowa się nie kleiła, ale gdy dotarło do niej, że nie zamierzam wspominać o Petersie, humor jej się poprawił. Kiedy dotarliśmy na przyjęcie, czułem się tak, jakbyśmy zawarli niepisaną umowę, na mocy której mieliśmy udawać, że żadne z nas niczego nie powiedziało.

A jednak słyszała moje słowa. I choć była zdenerwowana, praktycznie przez cały wieczór nie odstępowała mnie na krok. Peters zagadywał nas przy trzech różnych okazjach, dwukrotnie pytał Vivian, czy przynieść jej coś do picia – było oczywiste, że chce, żeby dołączyła do niego przy barze – ona jednak dwukrotnie odmówiła, kłamiąc, że zamówiła drinka u jednego z kelnerów. Była miła i zacząłem się zastanawiać, czy aby nie przesadziłem z tą rozmową o Petersie. Mógł flirtować z nią do woli, ale koniec końców Vivian wróci do domu ze mną, a tylko to się liczyło, prawda?

Niewiele pamiętam z samego bankietu – nie był ani lepszy, ani gorszy, właściwie niczym nie różnił się od poprzednich – jednak kiedy wróciliśmy do domu i odprawiliśmy nastoletnią opiekunkę, Vivian poprosiła mnie, żebym nalał jej kieliszek wina i zajrzał do London. Gdy w końcu wszedłem do sypialni, w pokoju paliły się świece, a moja żona miała na sobie bieliznę… i…

Taka właśnie była Vivian. Nie było sensu zgadywać, co jej strzeli do głowy; nawet po siedmiu latach potrafiła mnie zaskoczyć, czasami cudownie pozytywnie.

*

Poważny błąd.

Oto, co dziś myślę o tamtym wieczorze, przynajmniej jeśli chodzi o moją karierę w agencji.

Okazało się, że Jessemu Petersowi nie spodobało się, że Vivian go unika, i tydzień później z jego gabinetu zaczęło płynąć w moją stronę arktyczne powietrze. Na początku nie było aż tak bardzo wyczuwalne. Kiedy w poniedziałek po imprezie spotkałem go na korytarzu, powitał mnie skinieniem głowy, a kilka dni później na zebraniu zadawał pytania wszystkim oprócz mnie. Podobnych zachowań było więcej, ale ponieważ pracowałem nad kolejnym dużym projektem – kampanią dla banku, której motywem przewodnim miała być uczciwość i która miała tchnąć świeżością – nie zwracałem na nie uwagi. Potem nadeszły święta, a ponieważ początek nowego roku to w naszym biurze gorący okres, dopiero pod koniec stycznia dotarło do mnie, że Jesse Peters praktycznie nie rozmawia ze mną od sześciu tygodni. Zacząłem częściej zaglądać do jego biura, ale asystentka informowała mnie, że szef rozmawia przez telefon albo jest zajęty. Dopiero w połowie lutego pojąłem, dlaczego jest wobec mnie taki opryskliwy, kiedy w końcu znalazł czas, żeby się ze mną spotkać. Poprosił o spotkanie najpierw przez swoją, a potem także przez moją sekretarkę, a to oznaczało, że nie mam wyjścia. Firma straciła kontrakt z ważnym klientem, dealerem samochodowym z ośmioma oddziałami w Charlotte, i była to moja wina. Po tym, jak wyjaśniłem, dlaczego moim zdaniem klient postanowił skorzystać z usług innej agencji, Peters przez chwilę świdrował mnie wzrokiem. Co gorsza, nie wspomniał o Vivian ani o nią nie zapytał. Wychodząc z gabinetu, czułem się mniej więcej tak jak ludzie, od których jeszcze do niedawna czułem się lepszy; jak ci stojący na skraju załamania nerwowego. Miałem nieodparte przeczucie, że moje dni w Peters Group są policzone. Najgorsze było to, że klient – mężczyzna przed siedemdziesiątką – postanowił się wycofać nie przez to, co zrobiłem ani czego nie zrobiłem. Widziałem bannery i spoty agencji, która przejęła zlecenie, i wciąż jestem zdania, że nasze pomysły były bardziej kreatywne i efektywne. Ale klienci bywają kapryśni. Reklama to branża, w której o porażce decydują takie czynniki jak załamanie gospodarki, zmiana zarządu, zwykła chęć ograniczenia wydatków albo widzimisię klientów. W tym przypadku klient był w trakcie rozwodu i potrzebował pieniędzy, żeby zapłacić byłej żonie. Ograniczając kampanię reklamową, przez kolejne pół roku mógł oszczędzić sześciocyfrową sumę, a musiał liczyć się z każdym groszem, bo jego żona wynajęła najlepszego prawnika. Zmuszony do pokrycia rosnących opłat sądowych i zapłacenia żonie, facet szczypał się z pieniędzmi, i Peters o tym wiedział.

Miesiąc później, kiedy straciliśmy kolejnego klienta – sieć klinik – niezadowolenie Petersa z mojej osoby stało się jeszcze bardziej widoczne. Nie był to ważny klient – nie nazwałbym go nawet średnim – a fakt, że od początku roku podpisałem trzy umowy, nie zrobił na szefie żadnego wrażenia. Zamiast tego kolejny raz wezwał mnie do siebie i zarzucił mi, że „tracę polot”, a „klienci przestali ufać moim ocenom”. Na koniec wezwał do biura Todda Henleya i oświadczył, że od teraz będziemy „pracować razem”. Henley dobrze się zapowiadał – pracował w agencji od pięciu lat – był kreatywny i jak nikt znał się na polityce firmy. Wiedziałem, że ubiega się o moje stanowisko – nie on jeden zresztą, ale tylko on robił wszystko, żeby przypodobać się Petersowi. Kiedy nagle zaczął częściej bywać w gabinecie szefa – jak nic przypisując sobie wszelkie zasługi za kampanię, nad którą obaj pracowaliśmy – skąd wychodził wyraźnie zadowolony, wiedziałem, że powinienem zacząć robić plany.

Moje doświadczenie, pozycja i zarobki nie pozostawiały mi zbyt wielu opcji. Ponieważ Peters zdominował przemysł reklamowy w okolicach Charlotte, musiałem zarzucić sieci gdzieś dalej. W Atlancie Peters wciąż jeszcze był numerem dwa, ale systematycznie rósł w siłę, połykając mniejsze agencje i zyskując nowych klientów. Lider na rynku był w okresie przejściowym i na jakiś czas wstrzymał zatrudnienia. Skontaktowałem się więc z firmami w Waszyngtonie, Richmond i Baltimore, licząc, że bliskość rodziców Vivian ułatwi podjęcie decyzji o ewentualnej przeprowadzce. Jednak i tym razem skończyło się na rozmowach kwalifikacyjnych.

Oczywiście były też inne możliwości, wszystko zależało od tego, jak daleko od Charlotte byłem w stanie się przeprowadzić. Kontaktowałem się z siedmioma, ośmioma agencjami na Południowym Wschodzie i Środkowym Zachodzie i każda rozmowa utwierdzała mnie w przekonaniu, że nie chcę stąd wyjeżdżać. Tu mieszkali moi najbliżsi – rodzice, Marge i Liz; Charlotte było moim domem. I wtedy pomysł, żeby otworzyć własny interes – swoją własną agencję reklamową – zaczął rodzić się w mojej głowie jak mityczny feniks z popiołów. Który – tak się złożyło – był również świetnym pomysłem na nazwę…

Agencja Feniks. Miejsce, gdzie twoja firma wzniesie się na wyżyny sukcesu.

Oczami wyobraźni widziałem ten slogan na wizytówkach, wyobrażałem sobie rozmowy z klientami, a przy okazji wizyty u rodziców wspomniałem o swoich planach ojcu, który bez owijania w bawełnę odparł, że jego zdaniem nie jest to dobry pomysł. Vivian też nie wyglądała na zachwyconą. Wiedziała, że rozglądam się za pracą, a gdy napomknąłem o swoich planach, zasugerowała, żebym poszukał w Nowym Jorku i Chicago, dwóch miejscach, które z góry skazałem na niepowodzenie. Wciąż jednak nie mogłem przestać myśleć o własnej agencji i widziałem coraz więcej korzyści płynących z takiego rozwiązania.

Jako firma jednoosobowa nie musiałem się martwić kosztami ogólnymi.

Byłem po imieniu z dyrektorami naczelnymi i kierownikami w Charlotte.

Znałem się na tym, co robię.

Chciałem stworzyć niewielką firmę, współpracującą z kilkoma klientami.

Mogłem oferować im niższe ceny i zarobić więcej.

Siedząc w biurze, zacząłem analizować liczby i przeprowadzać ankiety. Dzwoniłem do klientów, pytając, czy są zadowoleni z usług i cen w Peters Group, a ich odpowiedzi utwierdzały mnie w przekonaniu, że nie może mi się nie udać. Tymczasem Henley wieszał na mnie psy za każdym razem, gdy wchodził do biura Petersa, co prowadziło do tego, że Peters cały czas patrzył na mnie bykiem.

Wiedziałem już wtedy, że mnie zwolni, a to znaczyło, że nie mam wyboru i muszę otworzyć własny biznes.

Pozostało mi jeszcze poinformować o tym Vivian.

*

Cóż mogło być lepszego niż świętowanie mojego przyszłego sukcesu na piątkowej randce?

Owszem, mogłem wybrać inny wieczór, ale pragnąłem podzielić się z Vivian swoją radością. Potrzebowałem jej wsparcia. Chciałem opowiedzieć jej o swoich planach, wyobrażałem sobie, że sięgnie ponad stołem, weźmie mnie za rękę i powie: „Nie wiesz nawet, jak długo na to czekałam. Nie mam wątpliwości, że osiągniesz sukces. Zawsze w ciebie wierzyłam”.

Mniej więcej rok później, gdy opowiedziałem Marge o swoich oczekiwaniach tamtego wieczoru, zaśmiała mi się w twarz. „Powiem wprost”, rzuciła. „Pozbawiłeś ją poczucia bezpieczeństwa, poinformowałeś, że zamierzasz wywrócić wasze życie do góry nogami… i naprawdę wierzyłeś, że pogłaszcze cię po głowie? Na litość boską, mieliście dziecko. I kredyt hipoteczny. I rachunki do zapłacenia. Czyś ty oszalał?”

„Ale…”

„Nie ma żadnych ale”, odparła. „Wiesz, że Vivian i ja nie zawsze się zgadzamy, ale tym razem miała rację”.

Może rzeczywiście tak było, lecz mleko się rozlało. Tamtego wieczoru, po tym, jak położyliśmy London do łóżka, usmażyłem steki – jedyne, co potrafię zrobić w kuchni – podczas gdy Vivian przygotowała sałatkę, ugotowała na parze brokuły i uprażyła zielony groszek z migdałami. Należy dodać, że nie jadła niczego, co uchodziło za niezdrowe – chleba, lodów, makaronu, cukru i niczego, co zawierało białą mąkę – czyli tego, co ja uważałem za smaczne, czym zajadałem się na lunch i przez co doczekałem się boczków.

Atmosfera od początku była napięta. A im bardziej starałem się ją rozładować, tym bardziej Vivian robiła się rozdrażniona, zupełnie jakby przygotowywała się na to, co ma nadejść. Potrafiła czytać ze mnie jak z otwartej księgi, a jej rosnący niepokój sprawiał, że dwoiłem się i troiłem, żeby uratować wieczór, jednak moje starania przynosiły odwrotny skutek.

Zaczekałem, aż skończymy jeść. Vivian zjadła odrobinę steku, nalałem jej wina i zacząłem opowiadać o Henleyu, Petersie i moich podejrzeniach, że zamierza mnie zwolnić. Słuchała, kiwając w milczeniu głową, więc zebrałem się na odwagę i wtajemniczyłem ją w swoje plany, kilka razy podkreślając zasadność swojej decyzji. Kiedy tak siedziała, wyglądała jak marmurowy posąg. Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak nieruchomej, nawet nie zerknęła na kieliszek. Nie zadawała żadnych pytań, dopóki nie skończyłem. Cisza wypełniła pokój, odbijając się echem od ścian.

– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – zapytała w końcu.

Nie były to słowa wsparcia, jakich się spodziewałem, ale też nie zerwała się od stołu, co wziąłem za dobry znak. Jakiż byłem głupi!

– Właściwie – zacząłem – przeraża mnie to jak cholera, ale jeśli nie zrobię tego teraz, to nie wiem, czy kiedykolwiek się zdecyduję.

– Nie jesteś za młody, żeby otwierać własną agencję?

– Mam trzydzieści pięć lat. Peters miał ledwie trzydzieści, kiedy rozkręcał interes.

Zacisnęła usta i niemal widziałem słowa, które tłukły się jej po głowie – „Ale ty nie jesteś Petersem”. Na szczęście nie powiedziała tego na głos. Zamiast tego ściągnęła brwi, choć na jej czole nie pojawiła się ani jedna zmarszczka. W kwestii starzenia się była prawdziwym ewenementem.

– Masz w ogóle pojęcie, jak się za to zabrać?

– To taki sam biznes jak każdy inny, a wielu ludzi zakłada własne firmy. Trzeba wypełnić odpowiednie dokumenty, wynająć dobrego prawnika, księgowego i otworzyć biuro.

– Ile to zajmie?

– Miesiąc, może dłużej. Kiedy tylko znajdę biuro, zacznę szukać zleceń.

– Nie jest łatwo znaleźć klientów.

– Znajdę ich – odparłem. – Tym się nie martwię. Peters jest drogi, a ja od lat współpracuję z niektórymi klientami. Założę się, że skorzystają z okazji.

– Ale przez jakiś czas nie będziesz zarabiał.

– Na początku będziemy musieli ograniczyć wydatki. Na przykład zrezygnować z pomocy domowej

– Mam sprzątać dom?

– Pomogę ci – zapewniłem.

– Jasne – bąknęła. – A niby skąd weźmiesz na to wszystko pieniądze?

– Zamierzałem wykorzystać pieniądze z lokat.

– Naszych lokat?

– Mamy dość pieniędzy, żeby wystarczyło nam na rok.

– Na rok? – powtórzyła po mnie jak echo.

– I to bez żadnych przychodów – dodałem. – Chociaż tak się nie stanie.

Pokiwała głową.

– Bez przychodów.

– Wiem, że teraz brzmi to przerażająco, ale koniec końców się opłaci. A twoje życie się nie zmieni.

– Oprócz tego, że będę twoją pokojówką.

– Nie to miałem na myśli…

Przerwała mi, zanim zdążyłem dokończyć.

– Peters nie będzie siedział i przyklaskiwał twojej odwadze – zauważyła. – Jeśli zorientuje się, że próbujesz podebrać mu klientów, zrobi wszystko, żeby wygryźć cię z branży.

– Niech spróbuje – warknąłem. – Ale prawda jest taka, że pieniądze mają dar przekonywania.

– On ma ich więcej.

– Mówię o pieniądzach klientów.

– A ja mówię o pieniądzach naszej rodziny – odgryzła się. – Co z nami? Co ze mną? Myślisz, że tak po prostu się na to zgodzę? Na litość boską, mamy dziecko!

– A ja mam tak po prostu zrezygnować z marzeń?

– Nie zgrywaj męczennika. Nienawidzę, kiedy to robisz.

– Nie zgrywam męczennika. Próbuję rozmawiać…

– Wcale nie! – rzuciła podniesionym głosem. – Mówisz mi, co ty chcesz zrobić, nawet jeśli może to zaszkodzić naszej rodzinie!

Powoli wypuściłem powietrze, skupiając się na tym, żeby nie zacząć krzyczeć.

– Już ci mówiłem, jestem pewien, że Peters mnie zwolni, a tu w okolicy nie znajdę pracy.

– Próbowałeś z nim porozmawiać?

– Oczywiście, że próbowałem z nim rozmawiać.

– Ty tak twierdzisz.

– Nie wierzysz mi?

– Nie do końca.

– Co to znaczy „nie do końca”?

Rzuciła serwetkę na talerz i wstała od stołu.

– Wierzę, że zrobisz, co będziesz chciał, nawet jeśli zaszkodzi to nam i naszemu dziecku.

– Chcesz powiedzieć, że nie dbam o rodzinę?

Ale ona wyszła już z pokoju.

Tej nocy spałem w pokoju gościnnym. I choć Vivian odpowiadała na moje pytania monosylabami, to sama nie odezwała się do mnie przez następne trzy dni.

*

Mimo że Marge niańczyła mnie w dzieciństwie i zawsze, gdy chodziło o moje wady, miała na podorędziu złote myśli, jako nastolatka nie cierpiała się mną zajmować. Zaczęła spędzać niewyobrażalną ilość czasu, rozmawiając przez telefon, przez co ja siedziałem przed telewizorem. Nie wiem, jak inne dzieciaki, ale ja nauczyłem się tego, co wiem o reklamie niemal przez osmozę. Nie wyniosłem tej wiedzy z college’u ani nie dowiedziałem się tego od starszych kolegów w agencji, zwłaszcza że połowa z nich traciła energię, próbując zniszczyć karierę drugiej połowie, za przyzwoleniem Petersa. Nie wiedząc, co innego mógłbym robić, gdy zaczynałem pracę w agencji, słuchałem klientów, którzy mówili, co chcą osiągnąć, szukałem w pamięci i wymyślałem nowe interpretacje starych spotów reklamowych.

Oczywiście nie było to takie proste. Reklama to znacznie więcej niż to, co widzimy w telewizji. Na przestrzeni lat wymyślałem chwytliwe slogany na bannery i billboardy; pisałem reklamy radiowe i tworzyłem spoty utrzymane w konwencji programów informacyjnych; pomagałem zmieniać strony internetowe i tworzyłem kampanie w mediach społecznościowych; byłem częścią zespołu, który pozycjonował wyniki wyszukiwania i reklamy w zależności od kodu pocztowego, dochodów i wykształcenia, a dla jednego z klientów stworzyłem reklamy umieszczane na furgonetkach. Podczas gdy w agencji większość zleceń wykonywaliśmy na miejscu w grupach, teraz jako właściciel jednoosobowej firmy musiałem sam wychodzić naprzeciw oczekiwaniom klienta, a jak każdy mam swoje mocne i słabe strony. Do tych drugich z pewnością należy technologia. Na szczęście siedziałem w tej branży wystarczająco długo, żeby poznać lokalnych przedsiębiorców, którzy oferowali potrzebne usługi, i kolejno się z nimi kontaktowałem.

Nie okłamałem Vivian, mówiąc, że nie obawiam się braku klientów, ale, jak na ironię, popełniłem fatalny błąd. Zapomniałem przygotować kampanię reklamową własnej firmy. Powinienem był wyłożyć więcej pieniędzy na profesjonalną stronę internetową i materiały promocyjne reklamujące agencję moich marzeń, a nie tę, którą budowałem od podstaw. Powinienem był stworzyć druki reklamowe, które zachęcą potencjalnych klientów.

Zamiast tego przez cały maj szukałem lokalu, który będzie w stanie pomieścić mój sukces. Wziąłem urlop, zatrudniłem prawnika i księgowego i wypełniłem odpowiednie dokumenty. Wynająłem biuro, kupiłem sprzęt i wyposażyłem siedzibę firmy we wszystkie niezbędne rzeczy. Czytałem książki dla początkujących biznesmenów i w każdej z nich podkreślano, jak ważne jest odpowiednie wyposażenie. W połowie maja wręczyłem dwutygodniowe wypowiedzenie. Jeśli cokolwiek ostudziło mój entuzjazm, to fakt, że zbyt nisko oszacowałem koszty początkowe, zwłaszcza że trzeba było opłacać bieżące rachunki. W rezultacie rok bez dochodów, o którym mówiłem Vivian, skurczył się do dziewięciu miesięcy.

To jednak nic. Nadszedł pierwszy czerwca, a wraz z nim agencja Feniks rozpoczęła swoją działalność. Rozesłałem listy do klientów, z którymi współpracowałem w przeszłości. Informowałem o świadczonych usługach, obiecywałem atrakcyjne ceny i wyrażałem nadzieję na owocną współpracę w przyszłości. Zacząłem dzwonić, umawiać się na spotkania, a na koniec rozsiadłem się w fotelu i czekałem na pierwsze telefony.

We dwoje

Подняться наверх