Читать книгу We dwoje - Nicholas Sparks - Страница 8

ROZDZIAŁ 2
Na początku

Оглавление

– Powiedziałam im dziś – oświadczyła Vivian.

Vivian ubrana w piżamę wślizgnęła się do łóżka; w końcu byliśmy zupełnie sami. Była połowa grudnia i London spała od niespełna godziny; w wieku ośmiu tygodni nadal przesypiała ciągiem trzy do czterech godzin. Vivian nie narzekała, ale była stale zmęczona. Piękna, lecz zmęczona.

– Komu co powiedziałaś? – zapytałem.

– Robowi – odparła, mając na myśli swojego szefa w firmie medialnej, w której pracowała. – Oficjalnie dałam mu znać, że po urlopie macierzyńskim nie wrócę do pracy.

– O! – rzuciłem i poczułem taki sam nerwowy skurcz żołądka jak wtedy, gdy pokazała mi wynik testu ciążowego. Vivian zarabiała prawie tyle co ja i nie byłem pewien, czy bez jej pieniędzy będzie stać nas na życie na dotychczasowym poziomie.

– Zapewnił mnie, że drzwi będą otwarte, gdybym jednak zmieniła zdanie – dodała. – Ale powiedziałam mu, że London nie będzie wychowywana przez obcych ludzi. Bo z takim podejściem, po co w ogóle decydować się na dziecko?

– Mnie nie musisz przekonywać – zażartowałem, starając się ukryć uczucia. – Jestem po twojej stronie. – To znaczy część mnie była. – Ale wiesz, że to oznacza, że nie będziemy wychodzić na kolacje tak często jak do tej pory i będziemy musieli ograniczyć wydatki.

– Wiem.

– I nie będziesz tęskniła za częstymi zakupami?

– Mówisz, jakbym trwoniła pieniądze. Nigdy tego nie robię.

Wyciągi z karty kredytowej mówiły czasem coś zupełnie innego, podobnie jak jej szafa, która pękała w szwach od ubrań, butów i torebek. Jednak usłyszałem w jej głosie rozdrażnienie, a kłótnia z Vivian była ostatnią rzeczą, na którą miałem ochotę. Zamiast tego odwróciłem się w jej stronę i myśląc o czymś zupełnie innym, przyciągnąłem ją do siebie. Trąciłem nosem jej policzek i pocałowałem ją w szyję.

– Teraz? – zapytała.

– Dawno tego nie robiliśmy.

– I moje biedactwo ma wrażenie, że zaraz eksploduje, tak?

– Szczerze? Wolę nie ryzykować.

Roześmiała się. Zacząłem rozpinać górę jej piżamy, gdy usłyszeliśmy jakiś dźwięk w elektronicznej niani. Zamarliśmy jak na zawołanie.

Nic.

Nadal nic.

I kiedy już myślałem, że to fałszywy alarm, i wypuściłem powietrze – nie wiedziałem nawet, że na chwilę wstrzymałem oddech – w głośniku rozległ się płacz. Z jękiem przewróciłem się na plecy, a Vivian wymknęła się z łóżka. Kiedy London w końcu się uspokoiła – czyli dobre pół godziny później – Vivian nie była w nastroju na kolejne podejście.

Rano mieliśmy nieco więcej szczęścia. Na tyle, że ochoczo zgodziłem się zająć London, żeby Vivian mogła się jeszcze zdrzemnąć. Wyglądało jednak na to, że mała była równie zmęczona, jak jej mama, bo gdy dopijałem drugą kawę, w głośniku elektronicznej niani usłyszałem nie płacz, ale jakieś inne dźwięki.

Zawieszona nad łóżeczkiem karuzela kręciła się dookoła, a London była radosna i pełna energii; jej nóżki pracowały niczym tłoki. Widząc to, uśmiechnąłem się, a ona odpowiedziała tym samym.

Nie był to grymas ani tik. Znałem je, wiedziałem, jak wyglądają, i wprost nie mogłem uwierzyć własnym oczom. To był prawdziwy uśmiech, cudowny jak wschód słońca, a kiedy nagle się roześmiała, początek dnia stał się tysiąc razy lepszy.

*

Nie jestem mądrym człowiekiem.

Ale nie jestem też mało inteligentny. Jednak mądrość to coś więcej niż bycie inteligentnym, ponieważ obejmuje zrozumienie, empatię, doświadczenie, wewnętrzny spokój i intuicję, a teraz wiem, że brakowało mi wielu spośród tych cech.

Oto, czego jeszcze się nauczyłem: wiek nie gwarantuje mądrości, tak jak nie gwarantuje inteligencji. Wiem, że nie jest to popularne przekonanie – czyż nie uważamy starszych ludzi za mądrych, po części dlatego, że mają siwe włosy i zmarszczki? Ostatnio jednak doszedłem do wniosku, że niektórzy rodzą się z naturalną skłonnością do bycia mądrymi, a inni nie. Są również tacy, u których mądrość objawia się już w młodym wieku.

Na przykład moja siostra Marge. Jest mądra, a przecież tylko pięć lat starsza ode mnie. Liz też. Jest młodsza od Marge, mimo to jej komentarze są głębokie i empatyczne. Po rozmowie z nią zdarza mi się rozmyślać o tym, co powiedziała. Moi rodzice również są mądrzy; ostatnio często o tym myślę, ponieważ dotarło do mnie, że choć mądrość jest u nas rodzinna, pod tym względem jestem czarną owcą.

Gdybym był mądry, latem 2007 roku posłuchałbym Marge, która wioząc mnie na cmentarz, na którym pochowani byli nasi dziadkowie, zapytała, czy jestem absolutnie pewny, że chcę poślubić Vivian.

Gdybym był mądry, posłuchałbym ojca, kiedy spytał, czy aby na pewno chcę w wieku trzydziestu pięciu lat założyć własną agencję reklamową.

Gdybym był mądry, posłuchałbym mamy, kiedy radziła mi, żebym spędzał z London każdą wolną chwilę, bo dzieci tak szybko dorastają, a straconych lat nigdy nie da się nadrobić.

Ale jak mówiłem, nie jestem mądry i z tego powodu do mojego życia wdarł się chaos. Nawet teraz zastanawiam się, czy kiedykolwiek się pozbieram.

*

Gdy człowiek próbuje doszukać się sensu w bezsensownej historii, od czego ma zacząć? Od początku? Tylko gdzie jest początek?

Kto to wie?

Zacznijmy więc od tego. Kiedy byłem dzieckiem, dorastałem w przekonaniu, że w wieku osiemnastu lat będę czuł się dorosły. I miałem rację. Jako osiemnastolatek rozpocząłem planowanie przyszłości. Moja rodzina żyła od pierwszego do pierwszego, a ja nie miałem zamiaru powielać tego schematu. Zacząłem więc marzyć o własnym interesie, chciałem być panem samego siebie, choć nie miałem pojęcia, co mógłbym robić. Założywszy, że college pomoże mi sprecyzować owe plany, poszedłem na Uniwersytet Stanowy Karoliny Północnej, ale im dłużej tam studiowałem, tym czułem się młodszy. W dniu odebrania dyplomu nie mogłem się pozbyć uczucia, że jestem tym samym chłopakiem, którym byłem w liceum.

Tak więc college nie nakierował mnie na właściwe tory. Miałem mało doświadczenia i jeszcze mniej pieniędzy, zdecydowałem zatem, że plany mogą zaczekać, i zacząłem pracę w agencji reklamowej u niejakiego Jessego Petersa. Nosiłem garnitury, harowałem jak wół, a i tak czułem się młodszy, niż byłem w rzeczywistości. W weekendy chodziłem do tych samych barów co w college’u i wyobrażałem sobie, że mógłbym zacząć od nowa jako pierwszoroczniak, bez problemu dopasowując się do wybranego bractwa. W ciągu następnych ośmiu lat w moim życiu zachodziły kolejne zmiany; ożeniłem się, kupiłem dom i zacząłem jeździć samochodem z napędem hybrydowym, ale nawet wtedy nie zawsze czułem się jak dorosła wersja samego siebie. Peters zajął miejsce moich rodziców – tak jak oni mówił mi, co robić, a czego nie – przez co miałem wrażenie, że wciąż udaję. Czasami, siedząc przy biurku, próbowałem przekonać samego siebie: Dobrze, to informacja oficjalna. Jestem dorosły.

Świadomość ta uderzyła we mnie z pełną mocą, gdy na świat przyszła London, a Vivian rzuciła pracę. Nie miałem jeszcze trzydziestki, a presja, którą czułem, żeby w ciągu najbliższych lat utrzymywać rodzinę, wymagała poświęcenia, którego się nie spodziewałem, więc jeśli to nie jest wyznacznikiem dorosłości, to nie wiem, co nim jest. Po powrocie z agencji – kiedy udało mi się dotrzeć do domu o rozsądnej porze – już w drzwiach słyszałem, jak London woła: „Tatuś!”, i natychmiast żałowałem, że nie spędzam z nią więcej czasu. Zaraz potem podbiegała do mnie, a gdy brałem ją na ręce, obejmowała mnie za szyję i nagle każdy wysiłek, każde wyrzeczenie nabierały sensu, a wszystko przez jedną małą dziewczynkę.

W całej tej gonitwie nietrudno było przekonać samego siebie, że wszystko, co ważne – żona, córeczka, praca i rodzina – jest w jak najlepszym porządku, nawet jeśli sam sobie nie mogłem być szefem. W rzadkich chwilach, kiedy myślałem o przyszłości, wyobrażałem sobie życie zbliżone do tego, które wiodłem teraz, i wcale mi to nie przeszkadzało. Z pozoru wszystko szło gładko, ale powinienem był potraktować to jak ostrzeżenie. Uwierzcie mi, naprawdę nie miałem bladego pojęcia, że za kilka lat będę czuł się po przebudzeniu jak jeden z imigrantów na Ellis Island, który przypłynął do Ameryki z tym, co miał na grzbiecie, nie znał języka i zastanawiał się: Co ja teraz zrobię?

Kiedy dokładnie wszystko zaczęło się walić? Gdyby zapytać Marge, odpowiedź byłaby prosta: „Kiedy poznałeś Vivian”. Słyszałem to od niej nieraz. Oczywiście, jak to Marge, natychmiast musiała sprostować. „Odszczekuję to”, mówiła. „Zaczęło się dużo wcześniej, gdy byłeś w podstawówce i powiesiłeś na ścianie tamten plakat dziewczyny w skąpym bikini i z wielkimi balonami. Tak przy okazji, zawsze go lubiłam, ale moim zdaniem zrył ci psychę”. Chwilę później, po dalszym zastanowieniu, kręciła głową i ciągnęła: „Właściwie, jakby się dobrze zastanowić, zawsze byłeś rąbnięty, a skoro mówi ci to osoba, która uchodzi za najbardziej pokręconą w rodzinie, to o czymś świadczy. Może twój problem polega na tym, że dla własnego dobra zawsze jesteś zbyt miły”.

I o to chodzi. Kiedy człowiek zaczyna analizować, co poszło nie tak – albo raczej: gdzie sam popełnił błąd – przypomina to obieranie cebuli. Pod jedną warstwą zawsze kryje się druga, na światło dzienne wychodzi kolejne wspomnienie albo kolejny błąd z przeszłości, przez co, szukając prawdy, cofamy się coraz dalej w czasie. Ja dotarłem do momentu, w którym nie szukam już odpowiedzi: w tej chwili liczy się tylko to, by w przyszłości nie popełnić tych samych błędów.

*

Żeby to zrozumieć, należy zrozumieć mnie. Co – na marginesie – wcale nie jest takie proste. Mam ponad trzydzieści trzy lata i przez połowę tego czasu nie rozumiałem sam siebie. Pozwólcie więc, że zacznę od tego: wraz z wiekiem doszedłem do przekonania, że na świecie są dwa typy mężczyzn. Ci, którzy się żenią, i kawalerowie. Typ małżonka to koleś oceniający każdą dziewczynę, z którą umawia się na randki, żeby przekonać się, czy przypadkiem nie jest ona Tą Jedyną. Dlatego kobiety po trzydziestce i czterdziestce często mówią rzeczy typu: „Wszyscy fajni faceci są zajęci”. Głosząc takie teorie, mają na myśli mężczyzn, którzy są gotowi, chętni i mają ochotę zaangażować się w związek.

Ja zawsze byłem typem małżonka. Dla mnie bycie w związku jest stanem naturalnym. Nie wiedzieć czemu, zawsze lepiej czułem się w towarzystwie kobiet niż mężczyzn, przyjaźniłem się z dziewczynami i spędzanie czasu z tą jedyną, która – tak się złożyło – zakochała się we mnie bez pamięci, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się przytrafić.

Zresztą nadal w to wierzę. I tu sprawy się komplikują, bo nie każdy typ małżonka jest taki sam. Są wśród nich podgrupy, na przykład faceci uważający się za romantyków. Brzmi nieźle, prawda? Czy to o nich najczęściej marzą kobiety? Pewnie tak i muszę przyznać, że sam jestem członkiem tej właśnie podgrupy. Zdarza się też, że ten szczególny typ jest mylony z tak zwanym pochlebcą, i gdyby się nad tym zastanowić, te trzy rzeczy pozwoliły mi wierzyć, że przy odrobinie wysiłku – gdybym tylko bardziej się postarał – moja żona uwielbiałaby mnie tak samo jak ja ją.

Ale co sprawiło, że byłem, jaki byłem? Czy to wyłącznie kwestia mojej natury? Mojej rodziny? A może jako dzieciak naoglądałem się zbyt wielu filmów romantycznych? Albo może wszystko naraz?

Nie mam pojęcia, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że oglądanie filmów romantycznych było wyłącznie winą Marge. Uwielbiała klasyki, takie jak: Niezapomniany romans i Casablanca oraz Uwierz w ducha i Dirty Dancing, a Pretty Woman obejrzeliśmy chyba ze dwadzieścia razy. To był jej ulubiony film. Nie domyśliłem się natomiast, że Marge i ja tak bardzo lubiliśmy go oglądać, bo w tamtym czasie oboje kochaliśmy się na zabój w Julii Roberts, ale to nieistotne. Ten film prawdopodobnie nigdy się nie zestarzeje. Między bohaterami granymi przez Richarda Gere’a i Julię Roberts była… chemia. Oni naprawdę ze sobą rozmawiali. Wbrew wszystkiemu nauczyli się ufać sobie nawzajem. Zakochali się. No i jak można zapomnieć scenę, kiedy Richard Gere czeka na Julię – zamierza zabrać ją do opery – a ona wychodzi ubrana w suknię, która kompletnie ją odmienia? Oniemiały z wrażenia Richard otwiera w końcu aksamitne pudełko z naszyjnikiem z brylantów, który Julia założy tego wieczoru. Kiedy ona wyciąga rękę, on zatrzaskuje pudełko, a zaskoczona Julia wybucha głośnym śmiechem…

W tych kilku scenach było naprawdę wszystko. Mam na myśli romans – zaufanie, wyczekiwanie, radość i muzyka, eleganckie stroje, a nawet biżuteria, wszystko prowadziło do miłości. I wówczas, będąc jeszcze dzieciakiem, zrozumiałem, że to swoisty podręcznik zatytułowany Jak zaimponować dziewczynie. Musiałem jedynie zapamiętać, że w pierwszej kolejności dziewczyna musi polubić faceta, a dopiero romantyczne gesty doprowadzą do miłości. I tak oto narodził się kolejny romantyk.

W szóstej klasie doszła do nas nowa dziewczyna. Melissa Anderson przeprowadziła się z Minnesoty, a ze swoimi jasnymi włosami i niebieskimi oczami wyglądała jak jej szwedzcy przodkowie. Jestem pewien, że kiedy zobaczyłem ją pierwszego dnia w szkole, otworzyłem usta ze zdumienia; i nie ja jeden. Wszyscy chłopcy szeptali tylko o niej i nie mam wątpliwości, że Melissa była najładniejszą dziewczyną, która kiedykolwiek chodziła do klasy pani Hartman w szkole podstawowej imienia Arthura E. Edmondsa.

Ale różnica między mną a resztą chłopaków polegała na tym, że – w przeciwieństwie do nich – ja dokładnie wiedziałem, co robić. Zamierzałem zabiegać o jej względy i chociaż nie byłem Richardem Gere’em z prywatnym odrzutowcem i brylantową kolią, miałem swój rower i potrafiłem pleść makramowe bransoletki z drewnianymi koralikami. Te jednak musiały poczekać. Najpierw – tak jak Richard i Julia – musieliśmy się polubić. Zacząłem więc szukać pretekstu, żeby podczas lunchu usiąść z Melissą przy jednym stole. Kiedy mówiła, słuchałem i zadawałem pytania, a gdy kilka tygodni później oznajmiła mi, że jestem miły, wiedziałem, że czas zrobić kolejny krok. Napisałem dla niej wiersz – o jej życiu w Minnesocie i o tym, jaka jest śliczna – i pewnego popołudnia podrzuciłem go jej w szkolnym autobusie razem z kwiatkiem. Usiadłem przekonany, że wiem, co się dokładnie wydarzy: Melissa zrozumie, że jestem inny, i dozna olśnienia, które sprawi, że weźmie mnie za rękę, a kiedy wysiądziemy, zapyta, czy odprowadzę ją do domu.

Tyle że tak się nie stało. Zamiast przeczytać wiersz, Melissa przez całą drogę paplała ze swoją przyjaciółką April, a następnego dnia podczas przerwy na lunch usiadła obok Tommy’ego Harmona i nie zamieniła ze mną ani słowa. Nie odezwała się do mnie też następnego dnia ani dwa dni później. Kiedy Marge zobaczyła, jak siedzę naburmuszony w pokoju, powiedziała, że za bardzo się staram i że powinienem być sobą.

– Jestem sobą – odparłem.

– Więc może powinieneś się zmienić – odgryzła się. – Bo zachowujesz się jak desperat.

Sęk w tym, że nie zastanawiałem się dwa razy. Ale czy Richard Gere zastanawiał się dwa razy? To jasne, że wiedział więcej niż moja siostra, i jest to kolejny dowód na to, że droga, którą podążałem, i ta, którą podążała mądrość, notorycznie się rozmijały. Choć Pretty Woman był filmem, a ja żyłem w realnym świecie, schemat, z którego korzystałem w przypadku Melissy Anderson, podlegał rozmaitym wariacjom, aż w końcu stał się przyzwyczajeniem, od którego nie byłem w stanie się uwolnić. Byłem królem romantycznych gestów – kwiaty, liściki, kartki i takie tam – a w college’u zostałem nawet „sekretnym wielbicielem” dziewczyny, która akurat wpadła mi w oko. Otwierałem drzwi, płaciłem na randkach i słuchałem za każdym razem, gdy chciała się wygadać, nawet jeśli mówiła o tym, jak bardzo kocha swojego byłego. Większość dziewczyn naprawdę mnie lubiła. Poważnie. Byłem dla nich przyjacielem, gościem, którego grupa psiapsiółek zaprasza na wspólne wyjście, ale rzadko zdarzało się, żebym był z tą, która właśnie mi się podobała. Sam nie wiem, ile razy słyszałem: „Jesteś najmilszym facetem, jakiego znam, i jestem pewna, że spotkasz kogoś wyjątkowego. Mam dwie albo trzy przyjaciółki, z którymi mogę cię umówić…”.

Niełatwo jest być facetem, który jest idealny dla kogoś innego. Z tego powodu często miałem złamane serce i nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego kobiety mówią, że poszukują w mężczyznach romantyzmu, dobroci, zainteresowania i umiejętności słuchania, a gardzą tymi cechami, gdy ktoś im je oferuje.

Mimo to nie mogę powiedzieć, że moje życie uczuciowe było pasmem nieszczęść. W drugiej klasie liceum miałem dziewczynę imieniem Angela; przez prawie cały pierwszy rok w college’u spotykałem się z Victorią. A latem po ukończeniu studiów, kiedy miałem dwadzieścia dwa lata, poznałem kobietę o imieniu Emily.

Emily nadal mieszka w okolicy i widuję ją od czasu do czasu. Była moją pierwszą wielką miłością, a ponieważ romans i nostalgia często chodzą w parze, wciąż o niej myślę. Emily była nieco ekscentryczna; lubiła długie, kwieciste sukienki, sandały i prawie się nie malowała, a jako przedmiot kierunkowy wybrała sztukę z naciskiem na malarstwo. Była też piękna: miała kasztanowe włosy i upstrzone drobinkami złota orzechowe oczy, ale było w niej coś jeszcze. Lubiła się śmiać, była uprzejma wobec każdej napotkanej osoby, a do tego inteligentna – zdaniem innych: idealna kobieta dla kogoś takiego jak ja. Moi rodzice ją uwielbiali, Marge ją pokochała, a kiedy byliśmy razem, nawet w ciszy czuliśmy się swobodnie. Nasz związek wydawał się prosty i naturalny; bardziej niż kochankami byliśmy przyjaciółmi. Nie tylko potrafiliśmy rozmawiać o wszystkim, cieszyły ją liściki, które zostawiałem jej pod poduszką, kwiaty, które bez powodu przysyłałem jej do pracy. Emily kochała mnie tak, jak kochała romantyczne gesty, i po kilku latach zdecydowałem się jej oświadczyć. Wpłaciłem nawet zadatek na pierścionek.

I wtedy to spieprzyłem. Nie pytajcie dlaczego. Mógłbym zwalić wszystko na alkohol – piłem z przyjaciółmi w barze – ale z jakiegoś powodu zacząłem rozmowę z niejaką Carly. Była piękna, potrafiła flirtować i niedawno rozstała się ze swoim wieloletnim chłopakiem. Po jednym drinku przyszedł czas na drugi i ostatecznie wylądowaliśmy w łóżku. Rano Carly dała mi jasno do zrozumienia, że to, co się wydarzyło, było przelotną przygodą bez żadnych zobowiązań, i choć pocałowała mnie na do widzenia, nawet nie zostawiła mi swojego numeru telefonu.

W takich sytuacjach istnieje kilka bardzo prostych Męskich Zasad, a Zasada Numer Jeden brzmi: Nigdy, przenigdy nie mówić prawdy. A jeśli ukochana coś podejrzewa i pyta wprost, należy natychmiast zastosować Zasadę Numer Dwa: Zaprzeczać, zaprzeczać, zaprzeczać.

Wszyscy faceci znają te zasady, ale sęk w tym, że czułem się winny. Potwornie winny. Nawet po miesiącu nie potrafiłem przestać o tym myśleć, tak jak nie umiałem sobie wybaczyć. Zachowanie tego w tajemnicy wydawało się nie do pomyślenia; nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym budować z Emily wspólną przyszłość, wiedząc, że opiera się ona na choćby jednym kłamstwie. Rozmawiałem o tym z Marge, która – jak zwykle – była pomocna na swój siostrzany sposób.

– Trzymaj gębę na kłódkę, kretynie. Zrobiłeś głupstwo i powinieneś mieć wyrzuty sumienia. Ale jeśli nie zamierzasz drugi raz popełnić tego samego błędu, nie rań uczuć Emily. To ją zabije.

Wiedziałem, że Marge miała rację, a jednak…

Potrzebowałem przebaczenia Emily, bo nie byłem pewny, czy bez tego będę umiał sam sobie wybaczyć, więc poszedłem do niej i powiedziałem słowa, których do dziś żałuję.

– Jest coś, co muszę ci powiedzieć – zacząłem i opowiedziałem jej wszystko.

Jeśli liczyłem na przebaczenie, pomyliłem się. Jeśli liczyłem, że uda mi się zbudować długotrwały związek, który będzie się opierał wyłącznie na prawdzie, również się pomyliłem. Ze łzami w oczach Emily wybiegła z pokoju, tłumacząc, że potrzebuje czasu, żeby wszystko przemyśleć.

Zostawiłem ją samą na tydzień; snując się po mieszkaniu, czekałem na telefon, ale nie dzwonił. W następnym tygodniu nagrałem jej dwie wiadomości – za każdym razem przepraszając z całego serca – ale nie oddzwoniła. Dopiero tydzień później umówiliśmy się na lunch, jednak atmosfera była napięta, a wychodząc z restauracji, Emily powiedziała, żebym nie odprowadzał jej do samochodu. Nieszczęście wisiało w powietrzu i tydzień później poinformowała mnie, że to koniec. Byłem zdruzgotany.

Z upływem czasu moje poczucie winy osłabło – czas leczy rany – i pocieszam się myślą, że moja niewierność ostatecznie wyszła Emily na dobre. Kilka lat po rozstaniu dowiedziałem się od znajomego, że wyszła za Australijczyka, i kiedy ją widziałem, miałem wrażenie, że życie obeszło się z nią łaskawie. Powtarzam sobie, że cieszę się jej szczęściem. Emily bardziej niż ktokolwiek zasłużyła na cudowne życie. Marge jest tego samego zdania. Nawet po tym, jak ożeniłem się z Vivian, moja siostra czasami patrzyła na mnie i mówiła: „Związek z Emily to było coś. Naprawdę spieprzyłeś sprawę, co?”.

*

Urodziłem się w Charlotte w Karolinie Północnej i z wyjątkiem roku, kiedy mieszkałem w innym mieście, spędziłem tu całe życie. Nawet teraz nie mogę uwierzyć, że Vivian i ja spotkaliśmy się w takim właśnie miejscu, czy że w ogóle się spotkaliśmy. W końcu, podobnie jak ja, pochodziła z Południa; podobnie jak ja pracowała do późna i rzadko wychodziła. Jakie więc były szanse, że spotkam ją na koktajl party na Manhattanie?

W tamtym czasie pracowałem w oddziale firmy w Midtown, co tylko brzmi szumnie. Jesse Peters był zdania, że każdy, kto dobrze się zapowiada, musi spędzić przynajmniej trochę czasu na Północy, choćby dlatego, że część naszych klientów to banki, a każdy bank ma swoją siedzibę w Nowym Jorku. Prawdopodobnie widzieliście parę reklam, nad którymi pracowałem; lubię myśleć, że były głębokie, poważne i uczciwe. Tak przy okazji, pierwsza z nich powstała, gdy mieszkałem w kawalerce przy Siedemdziesiątej Siódmej Zachodniej, między Columbus i Amsterdam i próbowałem ustalić, czy na wyciągu z rachunku bieżącego nie ma błędu, bo jeśli był poprawny, stać mnie było na powiększony zestaw w najbliższym fast foodzie.

W maju 2006 roku dyrektor jednego z banków, którego zachwyciła moja wizja, zorganizował imprezę charytatywną na rzecz Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Facet miał świra na punkcie sztuki – o czym nie miałem pojęcia – i choć był to elegancki bankiet pod krawatem, nie zamierzałem się na nim pokazywać. Niestety, jego bank był naszym klientem, a Peters był moim rób-co-ci-każę-albo szefem, cóż więc mogłem poradzić?

Z pierwszych trzydziestu minut pamiętam jedynie to, że ewidentnie tam nie pasowałem. Ponad połowa gości była w wieku moich dziadków, nie mówiąc o tym, że pod względem finansowym wszyscy pochodzili z innej stratosfery. W pewnym momencie zacząłem przysłuchiwać się dwóm siwym dżentelmenom, którzy rozprawiali o przewadze G IV nad falconami 2000. Dopiero po chwili zorientowałem się, że rozmowa dotyczy prywatnych odrzutowców.

Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem jej szefa w drugim końcu pokoju. Znałem go z pasma programów nadawanych późnym wieczorem i Vivian powiedziała mi później, że facet uważał się za kolekcjonera dzieł sztuki. Mówiąc to, skrzywiła się, sugerując, że miał pieniądze, ale brakowało mu gustu, co wcale mnie nie zdziwiło. Mimo słynnych gości poczucie humoru, z którego słynął program, było – delikatnie mówiąc – niskich lotów.

Stała za nim, ukryta przed moim wzrokiem, ale gdy podszedł do kogoś, żeby się przywitać, wtedy ją zobaczyłem. Miała ciemne włosy, idealną cerę i kości policzkowe, o których marzą modelki, i była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem.

Z początku pomyślałem, że przyszła z nim, ale im dłużej na nich patrzyłem, tym większą miałem pewność, że nie są razem, a ona tylko dla niego pracuje. Nie miała też obrączki, kolejny dobry znak… ale, bądźmy szczerzy, jakie miałem szanse?

Tymczasem drzemiący we mnie romantyk nie zrażał się i kiedy podeszła do baru po drinka, ruszyłem za nią. Z bliska była jeszcze piękniejsza.

– To ty – zagaiłem.

– Słucham?

– To o tobie myślą disnejowscy artyści, kiedy rysują oczy księżniczek.

Przyznaję, że było to dość kiepskie. Nieudolne, może nawet tandetne, i po niezręcznej ciszy, która zapadła między nami, wiedziałem, że dałem ciała. Ale prawda jest taka, że się roześmiała.

– Takiego tekstu jeszcze nie słyszałam.

– Nie na każdego by podziałał – odparłem. – Jestem Russell Green.

Wydawała się rozbawiona.

– Vivian Hamilton – Słysząc to, omal się nie zakrztusiłem.

Miała na imię Vivian.

Jak bohaterka grana przez Julię Roberts w Pretty Woman.

*

Skąd wiadomo, że to jest właśnie ta osoba? Jakich sygnałów należy wypatrywać? A może wystarczy spotkać tę osobę i pomyśleć: To właśnie ta jedyna, to z nią chcę spędzić resztę życia. No bo jak to możliwe, że Emily wydawała się tą właściwą i Vivian też, skoro różniły się od siebie jak dzień i noc? Skoro nasze relacje różniły się od siebie jak dzień i noc?

Nie wiem, ale kiedy myślę o Vivian, wciąż pamiętam przyprawiającą o zawrót głowy atmosferę pierwszych wspólnych wieczorów. Podczas gdy z Emily było ciepło i przytulnie, przy Vivian płonąłem, zupełnie jakby los zadecydował o naszym spotkaniu. Każda interakcja, każda rozmowa utwierdzała mnie w przekonaniu, że jesteśmy dla siebie stworzeni.

Jako typ małżonka zacząłem fantazjować o ścieżkach, którymi potoczy się nasze życie, i o łączącej nas płomiennej relacji. Po kilku miesiącach byłem pewien, że chcę, żeby Vivian została moją żoną, choć o tym nie mówiłem. Ona potrzebowała więcej czasu, żeby poczuć to samo względem mnie, ale po pół roku było oczywiste, że nasz związek wszedł w poważną fazę, a my badaliśmy grunt, próbując dowiedzieć się, co to drugie myśli o Bogu, pieniądzach, polityce, rodzinie, okolicy, dzieciach i podstawowych wartościach. Zwykle byliśmy zgodni i biorąc przykład z innego romantycznego filmu, oświadczyłem się jej w walentynki na tarasie widokowym Empire State Building, tydzień przed moim powrotem do Charlotte.

Myślałem, że wiem, co robię, kiedy klęknąłem przed nią. Ale patrząc wstecz, Vivian wiedziała na pewno – nie tylko byłem mężczyzną, którego pragnęła, ale którego potrzebowała – tak więc siedemnastego listopada 2007 roku złożyliśmy śluby przed rodziną i przyjaciółmi.

*

Pewnie zastanawia was, co stało się później.

Jak każde małżeństwo mieliśmy swoje wzloty i upadki, stawialiśmy czoła wyzwaniom, chwytaliśmy okazje, byliśmy świadkami sukcesów i porażek. Kiedy kurz opadł, zacząłem wierzyć, że małżeństwo, przynajmniej w teorii, jest cudowne.

W praktyce bardziej adekwatne wydaje się słowo „skomplikowane”.

W końcu małżeństwo nigdy nie jest takie, jak sobie wyobrażamy. Część mnie – ta romantyczna – bez wątpienia wyobrażała je sobie jak z kartek okolicznościowych, pełne róż i świec, magiczny wymiar, w którym miłość i zaufanie mogą pokonać każdą przeszkodę. Bardziej praktyczna część mnie wiedziała jednak, że długotrwały związek wymaga wysiłku i zaangażowania obu stron. Poświęceń i kompromisów, komunikacji i współpracy, zwłaszcza że życie lubi grać nieczysto i rzuca podkręcone piłki, kiedy najmniej się tego spodziewamy. Dobrze, jeśli taka piłka ledwie nas muśnie, nie wyrządzając przy tym większej krzywdy; takie doświadczenie potrafi scementować związek.

Gorzej, jeśli trafi nas w okolice serca i pozostawi siniaki, które nigdy nie znikną.

We dwoje

Подняться наверх