Читать книгу Wzlot i upadek D.O.D.O. - Nicole Galland - Страница 10
Diachronika
ОглавлениеDni 34–56 (wrzesień, rok 0)
W których moją uwagę zwraca się na magię.
Tristan postanowił rozpocząć tłumaczenia od razu, jeszcze tego samego wieczoru – zamówił chińszczyznę na wynos, poprosił o mój adres i powiedział, że pojawi się za godzinę z pierwszymi tekstami. Wiedzcie, proszę, że byłam oburzona, że wozi się swoim rozklekotanym jeepem ze starożytnymi artefaktami na tylnym siedzeniu.
Mieszkałam wówczas w dwupokojowym mieszkanku w budynku bez windy w północnym Cambridge (i nikt nie uważał mnie za starą pannę ani damę lekkich obyczajów, jak w moim obecnym środowisku). Znajdowało się parę kroków od stacji metra Porter Square, z łatwym dojazdem rowerem na mój wydział, przez Massachusetts Avenue i na skróty przez Harvard Yard (choć oczywiście miałam już tam nie jeździć). Tristan przyjechał punktualnie, z reklamówkami pełnymi chińszczyzny i sześciopakiem piwa „Old Tearsheet Best Bitter” – jak się dowiedziałam, jedynego, które był skłonny pić. Bez mrugnięcia okiem zaanektował całą salono-jadalnio-kuchnię, rozkładając jedzenie na kuchennym barze, z dala od stolika kawowego, gdzie rozłożył cztery dokumenty i tabliczkę z pismem klinowym, notatnik oraz parę długopisów. Rozejrzał się po pokoju, namierzył mój regał ze słownikami i materiałami, wyciągnął cztery z nich i położył na stoliku.
– Ale najpierw jemy – powiedział. – Bo padnę.
Po raz pierwszy pogadaliśmy sobie niezobowiązująco. Bardzo krótko, bo je o wiele za szybko, choć wtedy, za pierwszym razem, tego nie skomentowałam. Studiował fizykę na West Point, ale po niej wylądował w Wywiadzie Wojskowym Armii, co potem doprowadziło, w skomplikowany sposób zamaskowany wielokrotnym użyciem terminu „zastrzeżone”, do zwerbowania go do tej „głęboko zakonspirowanej agendy rządowej”.
Ja zaś, skoro u mnie nic nie było „zastrzeżone”, wyjawiłam mu źródło moich poliglotycznych skłonności, a mianowicie fakt, że moi niewierzący rodzice wychowali się w wierze katolickiej i żydowskiej, więc dziadkowie od początku konkurowali o moje religijne poglądy. W wieku siedmiu lat zaproponowałam katolickim dziadkom, że zamiast chodzić do szkółki niedzielnej, nauczę się czytać Nowy Testament po łacinie. Zgodzili się, bo myśleli, że nigdy mi się to nie uda – a ja w sześć miesięcy zyskałam funkcjonalną płynność w klasycznej łacinie. Ośmielona tym faktem, na krótko przed trzynastymi urodzinami wywinęłam się od bar micwy, zdając egzamin z klasycznego hebrajskiego na poziomie uniwersyteckim. Wtedy żydowscy dziadkowie zaoferowali się, że za każdy starożytny język, który opanuję na takim poziomie, opłacą mi jeden semestr studiów. I tym właśnie sposobem sfinansowałam sobie pierwsze trzy lata na uczelni.
Tristana bardzo uradowała ta opowieść – był prawie tak dumny z siebie, jak ze mnie, jakby poklepywał się po plecach za to, że wybrał takie cudowne dziecko. Kiedy skończyliśmy jeść, zebrał jednorazowe pojemniki, wypłukał je, starannie powkładał jeden w drugi i włożył z powrotem do reklamówki.
– No dobrze, to zaczynamy! – powiedział i przesiedliśmy się na kanapę, żebym mogła spojrzeć na materiały.
Oprócz tabliczki z pismem klinowym było coś w guanhua, środkowym mandaryńskim, na papierze ryżowym, mniej więcej pięćsetletnim – trzeba Tristanowi przyznać, że był chociaż na tyle mądry, by włożyć do tego rękawiczki. Był także tekst napisany mieszanką średniowiecznego francuskiego i łaciny, na pergaminie, na oko mający co najmniej osiemset lat. (Co za pierdolony niesamowity widok, takie rzeczy leżą sobie na moim stoliku). I wreszcie był fragment jakiegoś dziennika, z kolei po rosyjsku, na papierze, który w porównaniu z resztą wyglądał jak fabrycznie nowy i nosił datę z roku 1847. Mój wewnętrzny bibliotekarz zauważył, że wszystkie teksty są opatrzone taką samą pieczęcią, niezbyt wyraźnym godłem rodowym otoczonym rozmazanymi słowami pół po łacinie, pół po włosku. Innymi słowy, znalazły się w jakiejś bibliotece czy prywatnej kolekcji, gdzie ktoś je kiedyś pieczołowicie ostemplował i skatalogował.
Tristan, jak mnie uprzedzał, nie chciał powiedzieć, skąd te artefakty wziął ani dlaczego pochodzą z (jak się zdaje) dość chaotycznego zbioru. Jednakże, spędziwszy nad nimi kilka godzin, dopatrzyłam się wspólnego motywu... choć trudno mi było uwierzyć w to, co czytałam.
W skrócie: wszystkie teksty wspominały o magii – tak, magii – równie beznamiętnie, jak sądowy dokument wymienia przepisy, a medyczny badania laboratoryjne. I nie chodziło o magię w sensie magicznych sztuczek, lecz o taką znaną z mitów i baśni – niewytłumaczalną i nadprzyrodzoną siłę wykorzystywaną przez czarownice – bowiem według tych dokumentów były to wyłącznie kobiety. Nie o wiarę w magię czy skłonność do magicznego myślenia. Po prostu: autor każdego z tych dokumentów pisał o konkretnych sytuacjach, w których magia była czymś oczywistym.
Na przykład tabliczka z pismem klinowym informowała, jakie wynagrodzenie powinna otrzymywać za swe usługi czarownica na królewskim dworze w Kahcie, i regulowała zakres czarów, o które wolno ją było prosić. Tekst łacińsko-francuski był pióra przełożonej opactwa w Chaalis i opisywał wysiłki jednej z zakonnic, na próżno usiłującej wyzbyć się magicznych mocy; przeorysza zastanawiała się, czy to nie jej wina, gdyż nie dość szczerze modli się o wyzwolenie siostry, bo jej magiczne moce często ułatwiają życie w klasztorze. Tekst mandaryński zajął mi trochę więcej czasu – wówczas tylko pobieżnie znałam azjatyckie rodziny języków. Był w istocie pochodzącym z prowincji przepisem na danie zawierające różne trudne do zdobycia aromatyczne przyprawy, który opisały autorowi (robiącemu objazd prowincji mandaryńskiemu urzędnikowi) kobiety mieniące się wiedźmami (a których dokonania zostały odnotowane w dopisku na marginesie przepisu). Wreszcie XIX-wieczny rosyjski tekst był autorstwa kobiety, która sama nazywała siebie wiedźmą i lamentowała nad słabnącymi mocami swoich sióstr i własną. I ona także napomykała o tym, jak przydatne są pewne rzadkie zioła.
Tłumaczyłam to od ręki, dość zgrubnie. Gdy skończyłam czwarty tekst, na moment zapadła cisza. Tristan rzucił mi rozbrajająco chytry uśmieszek i odezwał się:
– A gdybym ci powiedział, że mamy takich dokumentów ponad tysiąc? Ze wszystkich epok i ze wszystkich kontynentów.
– I wszystkie z takim godłem? – zapytałam, wskazując rozmazaną pieczęć.
– Trzon kolekcji tak, ale część zebraliśmy już na własną rękę.
– No cóż, to by podważało pewne założenia co do natury rzeczywistości, a nawet nie byłam świadoma, że je mam.
– Chcemy, żebyś przetłumaczyła je wszystkie i wyekstrahowała z nich zestaw najważniejszych informacji.
Spojrzałam na niego.
– Zakładam, że w celu uzyskania przewagi militarnej.
– Zastrzeżone – odparł.
– Mając kontekst, mogę o wiele lepiej wykonać tę pracę.
– Moja głęboko zakonspirowana agenda zbiera tego typu dokumenty od wielu lat.
– Jakimi metodami? – warknęłam zdegustowana i jednocześnie zafascynowana, że sypiąca kasą tajna agencja konkuruje w taki sposób z uczonymi z uniwersytetów. To wiele tłumaczyło.
– Trzon kolekcji, jak zauważyłaś, pochodzi z prywatnej biblioteki we Włoszech.
– Od PIK-a.
– Słucham?
– „Popieprzony Italianiec”. Z dodatkiem „Kolekcjoner” – wyjaśniłam.
– A, no tak. Zakupiliśmy je jakiś czas temu. – Skrzywił się i odwrócił wzrok. – Nie. To nieprawda. Chciałem być oględny. Ukradliśmy je, zanim ukradł je ktoś inny. Długa historia. W każdym razie zyskaliśmy masę tropów, którymi poszliśmy, żeby zdobyć kolejne. Wszelkimi środkami, legalnymi i nie. I zyskaliśmy masę krytyczną, która po przetłumaczeniu może nam wyjaśnić, czym właściwie są „czary”, jak działały, i dlaczego od połowy dziewiętnastego wieku nawiązania do czarów przestają się pojawiać.
– I ta informacja jest ci potrzebna do jakichś wojskowych celów – naciskałam.
– Zależy nam, żeby wszystko przetłumaczyła jedna osoba – ciągnął Tristan, uparcie nie odpowiadając na moje pytanie. – Z trzech powodów. Po pierwsze, budżet. Po drugie, im mniej, tym bezpieczniej. Po trzecie i najważniejsze, jeśli jedna osoba przetworzy cały ten materiał, jest większa szansa, że dostrzeże jakieś nieoczywiste zależności lub prawidłowości.
– A te zależności lub prawidłowości, dlaczego właściwie tak was interesują?
– Obecnie obowiązująca hipoteza – ciągnął, znowu nie odpowiadając na pytanie – zakłada, że wybuchła ogólnoświatowa epidemia jakiegoś wirusa, który atakował tylko wiedźmy i w ten sposób czary dosłownie wymarły. Do mnie to nie przemawia, ale zanim przedstawię alternatywną hipotezę, muszę się więcej dowiedzieć. Mam jednak pewne podejrzenia.
– Które są zastrzeżone, tak?
– Zastrzeżone jest nawet to, czy są zastrzeżone, czy nie.
Dokumenty były liczne, ale krótkie, i w większości były to tylko fragmenty. W trzy tygodnie, sama, przy moim stoliku, wytworzyłam wstępne tłumaczenia pierwszej partii tekstów. W tym czasie także złożyłam wypowiedzenie, przeprosiłam moich studentów, że ich zostawiam, zanim na dobre się ze mną zapoznali, zabrałam rzeczy ze swojego pokoju na uczelni i z trudem przekonałam rodziców, że nadal gdzieś pracuję, nie mówiąc im konkretnie, gdzie. Tymczasem Tristan kontaktował się ze mną przynajmniej dwa razy dziennie, przeważnie osobiście, choć od czasu do czasu dzwonił, odzywając się wyłącznie okrągłymi ogólnikami. Nigdy nie użyliśmy e-maili ani SMS-ów, nie chciał, by cokolwiek zostało na piśmie. Cała ta tajność miała w sobie coś awanturniczego, choć i niepokojącego. Nie miałam pojęcia, co robi z resztą swojego czasu. (Zapytałam oczywiście. Domyślacie się, co odpowiedział).
Dynamika naszej relacji była osobliwa, a w moim życiu bezprecedensowa. Całkiem jakbyśmy pracowali razem od zawsze, choć czuło się i ten klimat, jaki zdarza się tylko na początku czegoś. Żadne z nas nie pociągnęło tego dalej – wprawdzie ja jestem do tego kompletnie nieskłonna, ale on (choć ekstremalnie zdyscyplinowany i sztywny) natychmiast ciągnie wszystko dalej. Złożyłam więc tę ekscytację na karb wspólnie realizowanego projektu. Ta intelektualna bliskość była o wiele bardziej satysfakcjonująca niż wszelkie randki, na których w życiu bywałam. Jeśli Tristan miał kochankę, nie ona dostawała z niego to, co najlepsze. Ja dostawałam.
Pod koniec tych trzech tygodni, gdy przyszedł do mnie po ostatnie (jak naiwnie myślałam) tłumaczenie, rozejrzał się wokół, aż dostrzegł wieszak na ubrania. Przyglądał mu się przez chwilę, po czym zdjął z kołka nieprzemakalny płaszcz. Był już koniec września i pogoda zaczynała się psuć.
– To chodź. Porozmawiamy sobie w biurze – powiedział. – Postawię ci kolację.
– To jest jakieś biuro? – zdziwiłam się. – Myślałam, że twoja głęboko zakonspirowana agenda rządowa każe ci pracować w samochodzie.
– Jest blisko Central Square. Na Carlton Street, jakieś piętnaście minut piechotą od Apostolic Café. Co sądzisz o chińszczyźnie?
– Zależy od dialektu.
– Ha – powiedział bez uśmiechu. – Humor lingwistów. Oj, Stokes, jaki suchar.
Podał mi płaszcz. Sięgnęłam po niego. Pokręcił głową i opuścił wzrok, dając mi do zrozumienia, że nie wręcza mi płaszcza, tylko chce mi pomóc go włożyć, gestem o wiele częstszym tu, w Londynie, w roku 1851, niż w tamtym czasie i miejscu. Kiedy odwróciłam się do Tristana plecami i próbowałam znaleźć dłońmi wloty rękawów, odbył się krótki i prostacki skecz. Co za cudak z niego.
Carlton Street była tym ubogim pasierbem w rozległej rodzinie zaułków i uliczek otaczających MIT, gdzie dorastały całe stada biotechnologicznych firemek. Większość okolicy przebudowano na eleganckie kompleksy biurowe, pełne wypielęgnowanych parków, minikampusów, architektonicznych ozdóbek w kształcie podwójnej helisy oraz abstrakcyjnych stalowych rzeźb. Budynek Tristana jeszcze nie uległ tej gentryfikacji. Był całkowicie pozbawiony charakteru: sięgające od przecznicy do przecznicy gmaszydło poskładane z ukośnych betonowych płyt, które jakimś cudem gryzły się z chodnikiem. W paru miejscach ktoś walnął jakieś graffiti. Okna także bez żadnych ozdób – we wszystkich plastikowe verticale, zakurzone i krzywe. Żadnej tablicy ze spisem firm, żadnych szyldów czy logo, w ogóle żadnych informacji, co się mieści w środku.
Objuczeni torbami z chińskim jedzeniem i piwem podeszliśmy o zmierzchu do szklanych drzwi wejściowych. Ten budynek należał do nielicznych miejsc na Ziemi, którym nawet półmrok nie pomaga na urodę. Tristan machnął portfelem przed wstawioną w ścianę czarną płytką, drzwi szczęknęły i ustąpiły. Ruszyliśmy korytarzem po zdeptanej przemysłowej wykładzinie, pod bzyczącymi świetlówkami. Minęliśmy kilkoro pełnych drewnianych drzwi, brudnych wokół klamek, oklejonych nazwami, jak zakładałam, należącymi do start-upów z nowoczesnych branż. Niektóre miały też logo, inne tylko wymyślne nazwy, w jednym przypadku była to nabazgrana na żółtej karteczce domena internetowa. Przeszliśmy całą długość budynku i dotarliśmy do drzwi przy samych schodach. Wyróżniał je jedynie przyklejony taśmą rysunek zrobiony mazakiem na odwrocie menu z chińskiej budki. Przedstawiał śmiesznego ptaka z ogromnym dziobem i wielkimi stopami.
– Dodo? – zgadłam.
Tristan nie odpowiedział. Otwierał drzwi.
– Rozumiem, że tak. – Gdybym źle odgadła gatunek, od razu byś mi pokazał.
Rzucił mi przez ramię zagadkowe spojrzenie, jednocześnie otwierając drzwi i wymacując wyłącznik światła.
– Masz talent do karykatur – dodałam, wchodząc za nim do środka.
– Witamy w DODO – powiedział.
– Departament... od... czego właściwie?
– Od czegoś zastrzeżonego.
Pokój miał co najwyżej cztery na pięć metrów. W dwóch przeciwległych rogach wciśnięto dwa biurka, każde z płaskim monitorem i klawiaturą. Pod ścianami stała mieszanina używanych regałów z Ikei, które pewnie parę tygodni temu sam powyciągał ze śmietników, oraz kilka wąskich wysokich sejfów, z tych, w jakich trzyma się karabiny i strzelby. Na nich stało na oko parę wojskowych pamiątek, zapewne z jakiejś wcześniejszej fazy kariery Tristana. Półki regałów wypełniały stare księgi i artefakty, które już doskonale znałam. Pośrodku stał długi stół, pod nim leżało zwinięte posłanie – mata do jogi owinięta wokół poduszki i spięta gumą.
Wskazałam tę karimatę.
– Dawno tutaj...
– Prysznic biorę na siłowni, jeśli o to ci chodzi. – Wskazał bliższe z dwóch biurek, to przy drzwiach. – To będzie twoje.
– O. – Nie wiedziałam, co więcej powiedzieć. – Masz tu... broń?
– A to byłby dla ciebie problem? – zapytał, rozstawiając na stole pojemniki z jedzeniem. – Bo jeśli tak, to muszę wiedzieć zawczasu, bo...
– Potrzebujesz tu aż takiej siły ognia?
– Aha, patrzysz na te sejfy na broń? – zapytał. – To nie. – Odwrócił się do najbliższego z nich i wstukał ciąg cyfr. Sejf piknął, a on otworzył drzwi, pokazując wnętrze wypchane od góry do dołu papierami. – Tu trzymam bardziej wrażliwe materiały.
Teraz zawędrowałam wzrokiem na moje biurko. Spojrzałam na płaski monitor, który wyświetlał parę linijek zielonego tekstu na czarnym tle i mrugający kursor, jakby czekał, aż coś tam wpiszę.
– A te komputery skąd wziąłeś? Z wyprzedaży garażowej w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym?
– Na nich chodzi bezpieczny system operacyjny, o którym nigdy nie słyszałaś – wyjaśnił. – Nazywa się Shiny Hat.
– Shiny Hat.
– Tak. Najbardziej klinicznie paranoiczny system operacyjny na świecie. Masz przerośnięte poczucie ironii, może cię zainteresuje, że mamy go od hackerów, którzy go zrobili, bo najbardziej ze wszystkiego bali się, że będzie ich podsłuchiwać zakonspirowana agencja rządowa. No i teraz pracują dla nas.
– A informacja, że wynaleziono myszkę, jakoś do nich nie dotarła? Bo nie widzę żadnej na biurku.
– Graficzne interfejsy użytkownika wprowadzają luki bezpieczeństwa, które mogą wykorzystać źli hackerzy. Shiny Hat nie jest podatny na takie ataki, ale za to interfejs użytkownika jest raczej... spartański. Zaraz ci mniej więcej pokażę.
Biurko miał zawalone kopiami wszystkiego, co tłumaczyłam dla niego przez ostatnie tygodnie. Na moich uwagach porobił kolorowymi kredkami własne uwagi. Gdy ja nakładałam jedzenie, część tego przeniósł na duży środkowy stół. Jedząc, czytał moje dzisiejsze przekłady.
Potem przeanalizowaliśmy cały dotychczasowy urobek. Zeszło nam się do świtu.
Żaden z dotąd odcyfrowanych dokumentów właściwie nie zawierał praktycznych informacji o tym, „jak się robi” czary – a zakładam, że to najbardziej interesowało szefostwo Tristana. Znaleźliśmy parę przykładów czarów, dowiadując się, co ceniły sobie same wiedźmy, a co ich zleceniodawcy. Największą estymą darzono coś, co Tristan nazywał „psy-ops” (operacjami psychologicznymi, czyli w istocie sterowaniem umysłem), oraz zmianę postaci (własnej lub cudzej). Uważano to za bardzo groźną broń, niezależnie od tego, czy chodziło o to, by samemu zmienić się w lwa, czy też zmienić wroga w jakąś niższą formę życia. W hołdzie dla Monty Pythona nadaliśmy temu wątkowi kryptonim „traszka”. Nieco mniej wartościowa była przemiana substancji, a także ożywianie martwych przedmiotów. Najmniej ceniono przenoszenie się w przestrzeni i czasie, na przykład teleportację, którą we wszystkich populacjach wiedźm uważano raczej za męczącą rozrywkę. Rozczarowało mnie, że nie znalazłam ani śladu tego, co kojarzyłam z „czarami” w moim spędzonym wśród książek dzieciństwie – nieliczne wzmianki na przykład o panowaniu nad siłami przyrody. No i oczywiście absolutnie ani słowa o jakichkolwiek mechanizmach ich działania.
Dokopaliśmy się za to do istotnych informacji o upadku magii, i to narzuciło nam kolejną fazę poszukiwań.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.