Читать книгу Nigdziebądź (wydanie 8) - Нил Гейман - Страница 9
Rozdział 1
ОглавлениеUciekała już od czterech dni, rozpaczliwie umykając w głąb chaotycznych korytarzy i tuneli. Była głodna, wyczerpana i bardziej zmęczona niż to fizycznie możliwe. Z coraz większym trudem otwierała każde kolejne drzwi. Po czterech dniach ucieczki znalazła sobie kryjówkę: małą kamienną norę pod światem. Była tu bezpieczna; taką przynajmniej miała nadzieję. W końcu zasnęła.
* * *
Pan Croup wynajął Rossa na ostatnim Ruchomym Targu, który urządzono w opactwie Westminster.
– Myśl o nim jak o kanarku – rzekł do pana Vandemara.
– Śpiewa? – spytał pan Vandemar.
– Wątpię. Naprawdę szczerze wątpię. – Pan Croup przeczesał palcami tłuste pomarańczowe włosy. – Nie, mój miły przyjacielu, mówiłem w przenośni. Chodziło mi o ptaki, które zabiera się do kopalni.
Pan Vandemar skinął głową, w jego oczach powoli pojawiał się błysk zrozumienia: ach tak, kanarek. Ross zupełnie nie przypominał kanarka: był rosły – niemal tak rosły jak pan Vandemar – i okropnie brudny oraz zupełnie łysy. Mało mówił, choć nie omieszkał wspomnieć, że lubi zabijać i że jest w tym dobry. Słowa te bardzo rozbawiły pana Croupa i pana Vandemara, tak jak Dżyngis-chana mogłyby rozbawić popisy młodego Mongoła, który niedawno splądrował swą pierwszą wieś albo spalił jurtę. Ross był kanarkiem, nawet o tym nie wiedząc. Toteż szedł pierwszy w poplamionej koszulce i sztywnych od brudu dżinsach, a Croup i Vandemar maszerowali za nim ubrani w eleganckie czarne garnitury.
Oto cztery proste sposoby, dzięki którym uważny obserwator z łatwością rozróżni tych dwóch mężczyzn: po pierwsze, gdy stoją, pan Vandemar jest o dwie i pół głowy wyższy od pana Croupa. Po drugie, pan Croup ma oczy barwy wyblakłej błękitnej porcelany, a oczy pana Vandemara są piwne. Po trzecie, pan Vandemar ozdobił swą prawą dłoń pierścieniami własnoręcznie zrobionymi z czaszek czterech wielkich kruków, pan Croup zaś nie nosi żadnej rzucającej się w oczy biżuterii. I po czwarte, pan Croup lubi słowa, a pan Vandemar jest zawsze głodny. Poza tym nie są do siebie podobni. Ani trochę.
Szmer w ciemności. W dłoni pana Vandemara błysnął nóż. A potem nie tkwił już w jego ręce, lecz kołysał się lekko dziesięć metrów dalej.
Pan Vandemar podszedł i podniósł nóż za rękojeść. Na ostrzu tkwił szary szczur; zamykał i otwierał bezradnie pyszczek, gdy umykało z niego życie. Pan Vandemar dwoma palcami zmiażdżył mu czaszkę.
– Oto gryzoń, który nikogo już nie ugryzie – oznajmił pan Croup. Zaśmiał się z własnego dowcipu.
Pan Vandemar milczał.
– Szczur. Gryzoń. Rozumiesz?
Pan Vandemar zsunął truchło z ostrza i zaczął z namysłem ruszać szczękami, nadgryzając łebek martwego szczura. Pan Croup wytrącił mu go z ręki.
– Przestań – rzekł.
Jego towarzysz schował z nadąsaną miną nóż.
– Uśmiechnij się – syknął zachęcająco pan Croup. – Będzie jeszcze wiele szczurów. A teraz ruszajmy. Tyle rzeczy do zrobienia. Tylu ludzi do zniszczenia.
* * *
Trzy lata w Londynie nie odmieniły Richarda, choć zmieniły sposób, w jaki postrzegał to miasto. Pierwotnie, pamiętny oglądanych zdjęć, wyobrażał je sobie w szarościach, może nawet czerni, toteż ze zdumieniem odkrył, że wypełniają je kolory. Było to miasto rdzawych cegieł i białego kamienia, czerwonych autobusów i wielkich czarnych (a często, ku zaskoczeniu Richarda, złotych, zielonych albo brązowych) taksówek, krwistoczerwonych skrzynek pocztowych i zielonych trawiastych parków i cmentarzy.
W Londynie stare nieustannie zmagało się z krępująco nowym – bez wstydu, ale i bez szacunku. To miasto sklepów i biur, restauracji i domów, parków i kościołów, zapomnianych pomników i bynajmniej nie pomnikowych pałaców; miasto stu dzielnic o dziwacznych nazwach – Crouch End, Chalk Farm, Earl’s Court, Marble Arch – i zaskakująco odrębnych tożsamościach; hałaśliwe, brudne, wesołe, udręczone miasto żywiące się turystami, potrzebujące ich równie mocno, jak nimi gardzące, miasto, w którym średnia szybkość transportu przez centrum nie zwiększyła się od trzystu lat, co zawdzięczało pięciu stuleciom nieporadnego poszerzania ulic i niezgrabnym kompromisom pomiędzy potrzebami ruchu, nieważne: końskiego czy od niedawna spalinowego, oraz pieszych; miasto rojące się od ludzi wszelkich kolorów, zwyczajów i rodzajów.
Gdy przybył tu po raz pierwszy, uznał, że Londyn jest dziwny, olbrzymi, całkowicie niezrozumiały. Tylko mapa metra, elegancki wielobarwny topograficzny plan podziemnych linii kolejowych i stacji, nadawała mu choćby pozór porządku. Stopniowo Richard zaczął pojmować, że mapa ta stanowi jedynie podręczną fikcję, która ułatwia życie, lecz w żaden sposób nie odpowiada rzeczywistości; zupełnie jak członkostwo w partii politycznej, pomyślał kiedyś z dumą. Potem jednak, gdy spróbował wyjaśnić grupie oszołomionych nieznajomych na przyjęciu podobieństwo łączące mapę metra i partię, zdecydował, że w przyszłości będzie się trzymał z dala od polityki.
Powoli, dzięki procesowi osmozy i chłonięciu białej wiedzy (to coś jak biały szum, tylko niesie ze sobą więcej informacji) coraz lepiej rozumiał miasto, a proces ten znacząco przyśpieszył, gdy Richard pojął, że prawdziwe londyńskie City ma najwyżej milę kwadratową powierzchni, od Aldgate na wschodzie po Fleet Street i sądy Old Bailey na zachodzie, maleńkie miasto, obecnie mieszczące najważniejsze londyńskie instytucje finansowe, i że to ono stanowiło początek wszystkiego.
Dwa tysiące lat wcześniej Londyn był zaledwie celtycką wioską na północnym brzegu Tamizy. Rzymianie natknęli się na wieś i postanowili tam osiąść. Z czasem Londyn rozrastał się powoli, aż w końcu, około tysiąca lat później, dotarł do maleńkiego Królewskiego Miasta Westminster, sąsiadującego z nim od zachodu, a kiedy wzniesiono Most Londyński, Londyn napotkał na swej drodze miasteczko Southwark leżące na przeciwległym brzegu rzeki; rósł dalej, a pola, lasy i bagniska niknęły powoli pod naporem rozkwitającego miasta pożerającego kolejne wioski i osady, jak Whitechapel i Depford na wschodzie; Hammersmith i Shepherd’s Bush na zachodzie, Camden i Islington na północy, Battersea i Lambeth na drugim brzegu Tamizy na południu, pochłaniając je niczym kałuża rtęci, która wciąga w siebie mniejsze krople tak, że pozostają tylko nazwy.
Londyn wyrósł na coś wielkiego i wewnętrznie sprzecznego. To dobre miejsce i świetne miasto, ale każde dobre miejsce ma swoją cenę, którą płacą inni i którą ono samo musi zapłacić.
Z czasem Richard odkrył, że coraz bardziej przyjmuje Londyn za coś oczywistego. Wkrótce zaczął się szczycić tym, że nie odwiedził żadnej atrakcji turystycznej (poza londyńską Tower; jego ciotka Maude przyjechała do miasta na weekend i Richard niechętnie towarzyszył jej w zwiedzaniu).
Jessica zmieniła to wszystko. Nagle, miast rozsądnie spędzać weekendy, zaczął bywać z nią w miejscach takich jak Galeria Narodowa i Tate, gdzie przekonał się na własnej skórze, że od zbyt długich wędrówek po galeriach okropnie bolą nogi, po jakimś czasie wielkie dzieła sztuki całego świata zlewają się w jedno, a żaden normalny człowiek nie zdoła uwierzyć, ile bezczelne kafejki muzealne potrafią policzyć sobie za ciastko i filiżankę herbaty.
– Oto twoja herbata i eklerka – rzekł. – Taniej byłoby kupić jednego Tintoretto.
– Nie przesadzaj – odparła radośnie Jessica. – A zresztą w Tate nie ma żadnych Tintorettów.
– Trzeba było zjeść jeszcze ciasto z wiśniami – mruknął Richard. – Wtedy mogliby sobie pozwolić na kolejnego van Gogha.
– Nie – poprawiła go Jessica. – Nie mogliby.
Richard spotkał Jessicę dwa lata wcześniej we Francji podczas weekendowego wypadu do Paryża. Natknął się na nią w Luwrze, gdy próbował odszukać grupkę przyjaciół, którzy zorganizowali wycieczkę. Zapatrzony w gigantyczną rzeźbę cofnął się i wpadł na Jessicę podziwiającą właśnie niezwykle wielki i historyczny brylant. Próbował przepraszać ją po francusku, którego nie znał, poddał się, przeszedł na angielski, a potem usiłował przeprosić po francusku za to, że przeprasza po angielsku, wówczas jednak zorientował się, że Jessica jest tak angielska, jak tylko być można. W ramach rekompensaty kupił jej kosztowną francuską kanapkę i strasznie drogi musujący sok jabłkowy. I tak się to zaczęło. Potem już nigdy nie zdołał przekonać Jessiki, że nie jest typem człowieka, który odwiedza galerie.
W te weekendy, kiedy nie zwiedzali galerii sztuki ani muzeów, Richard dreptał za Jessicą na zakupy, na które wybierała się zazwyczaj do zamożnej dzielnicy Knightsbridge, krótką chwilę spacerkiem i jeszcze krótszą taksówką od jej własnego mieszkania na Kensington Mews. Towarzyszył jej w wycieczkach do ogromnych, przytłaczających świątyń handlu, takich jak Harrods czy Harvey Nichols, sklepów, w których Jessica mogła kupić absolutnie wszystko, od biżuterii przez książki po cotygodniowe wiktuały.
Richard czuł nabożny podziw dla Jessiki, która była piękna, często nawet dowcipna, i z pewnością czekała ją wielka przyszłość. Jessica natomiast dostrzegła w nim ogromny potencjał, który, właściwie pokierowany przez odpowiednią kobietę, uczyni z niego idealnego kandydata na męża. Gdyby tylko nieco bardziej skoncentrował się na ważnych sprawach, mruczała do siebie i kupowała mu książki, takie jak: „Ubiór znaczy sukces” oraz „Sto dwadzieścia pięć nawyków, które wiodą na szczyt”, książki uczące, jak kierować biznesem niczym kampanią wojskową. Richard zawsze jej dziękował i zawsze zamierzał kiedyś je przeczytać. W dziale mody męskiej Harveya Nicholsa kupowała mu też ubrania, które uważała za odpowiednie – i nosił je posłusznie, przynajmniej w dni robocze. A dokładnie rok po ich pierwszym spotkaniu oznajmiła, że powinni poszukać pierścionka zaręczynowego.
– Czemu się z nią spotykasz? – spytał osiemnaście miesięcy później Garry z działu księgowości korporacyjnej. – Jest przerażająca.
Richard pokręcił głową.
– Kiedy ją bliżej poznać, okazuje się urocza.
Garry odstawił na miejsce jednego z trolli z biurka Richarda.
– Dziwię się, że pozwala ci się nimi bawić.
– Nigdy nie poruszała tego tematu. – Richard przesunął stworka. Miał bujną czuprynę neonowopomarańczowych włosów i nieco zagubioną minę.
W istocie poruszała go, i to nieraz. Jednakże zdołała przekonać samą siebie, że zbiór trolli Richarda to oznaka pewnej uroczej ekscentryczności, porównywalna do kolekcji aniołów pana Stocktona. Właśnie organizowała wystawę aniołów pana Stocktona i doszła do wniosku, że wielcy ludzie zawsze coś zbierają. Tak naprawdę Richard nie kolekcjonował trolli. Znalazł jednego na ulicy przed biurem i usiłując, na próżno, nadać nieco osobisty ton swemu miejscu pracy, umieścił na monitorze komputera. Po kilku miesiącach dołączyły do niego inne, prezenty od kolegów z pracy, którzy zorientowali się, że żywi upodobanie do owych paskudnych stworzeń. Richard dziękował za prezenty i rozmieszczał je w strategicznych miejscach biurka, obok telefonów i zdjęcia Jessiki w ramkach. Dziś tkwiła na nim przylepiona żółta kartka.
Było to piątkowe popołudnie. Richard zauważył kiedyś, że wydarzenia to tchórze. Nie lubią występować pojedynczo, lecz zbierają się w stada i atakują wszystkie naraz. Weźmy choćby ten szczególny piątek. Był to, jak podkreśliła Jessica co najmniej dziesięć razy w ciągu ostatniego miesiąca, najważniejszy dzień jego życia. Oczywiście nie najważniejszy dzień jej życia. Ten nadejdzie dopiero w przyszłości, gdy – Richard nie wątpił w to ani przez chwilę – ludzie obwołają ją premierem, królową czy nawet Bogiem. Lecz bez wątpienia w jego życiu był to dzień najważniejszy. Szkoda zatem, że mimo karteczki, którą Richard przykleił sobie na lodówce, i drugiej, zostawionej na zdjęciu Jessiki w biurze, zapomniał o nim całkowicie i na śmierć.
Był jeszcze raport Wandswortha, spóźniony i zaprzątający go niemal bez reszty. Richard sprawdził kolejny rząd liczb. Nagle zauważył, że strona siedemnasta zniknęła, i przygotował kolejny wydruk. Po następnej stronie wiedział już, że gdyby tylko dano mu spokój... gdyby jakimś cudem telefon nie zadzwonił...
Zadzwonił. Richard pstryknięciem włączył głośnik.
– Halo? Richard? Dyrektor chce wiedzieć, kiedy dostanie raport.
Richard zerknął na zegarek.
– Za pięć minut, Sylvio. Jest już prawie gotowy. Muszę tylko dołączyć prognozę zysków i strat.
– Dzięki, Dick. Zaraz po niego przyjdę.
Sylvia, jak sama lubiła mówić, była osobistą asystentką dyrektora. Otaczała ją aura bezlitosnej sprawności.
Richard wyłączył głośnik. Telefon natychmiast zadzwonił ponownie.
– Richardzie – przemówił głosem Jessiki. – Tu Jessica. Nie zapomniałeś, prawda?
– Zapomniałem? – Próbował przypomnieć sobie, o czym mógł zapomnieć. Spojrzał na zdjęcie Jessiki w poszukiwaniu natchnienia i znalazł je w aż nadto wyraźnej postaci małej żółtej karteczki przylepionej do jej czoła.
– Richardzie, podnieś słuchawkę.
Posłuchał, jednocześnie czytając notatkę.
– Przepraszam, Jess. Nie zapomniałem. Siódma wieczór w Ma Maison Italiano. Spotkamy się na miejscu?
– Jessica, Richardzie, nie Jess. – Na moment urwała. – Po ostatnim razie raczej nie. Potrafiłbyś zabłądzić nawet we własnym ogródku.
Richard miał właśnie zauważyć, że każdemu mogłaby pomylić się Galeria Narodowa z Narodową Galerią Portretu i że to nie ona spędziła cały dzień, stojąc na deszczu (co zresztą w jego opinii było równie zabawne jak nieskończone wędrówki po obu galeriach), zmienił jednak zdanie.
– Przyjdę do ciebie – oznajmiła Jessica. – Pójdziemy tam razem.
– Dobrze, Jess... przepraszam, Jessico.
– Potwierdziłeś naszą rezerwację, prawda, Richardzie?
– Tak – skłamał nader przekonująco. Drugi telefon na jego biurku rozdzwonił się przeraźliwie. – Jessico, posłuchaj, muszę...
– To dobrze – odparła Jessica i przerwała połączenie.
Największą sumę pieniędzy, jaką Richard wydał w życiu, przeznaczył na pierścionek zaręczynowy dla Jessiki osiemnaście miesięcy wcześniej, na jednym z wielu stoisk z biżuterią u Harrodsa. Odebrał drugi telefon.
– Cześć, Dick – rzekł Garry. – To ja, Garry.
Garry siedział kilka biurek dalej. Pomachał do Richarda znad lśniącego, wolnego od trolli blatu.
– Wciąż jesteśmy umówieni na drinka? Mówiłeś, że obgadamy projekt Mersthama.
– Rozłącz się, do cholery. Jasne, że jesteśmy.
Richard odłożył słuchawkę. Na dole karteczki dostrzegł numer telefonu. Zapisał go sam kilka tygodni wcześniej. I zrobił tę rezerwację. Był tego niemal pewien. Ale jej nie potwierdził. Zamierzał, lecz ciągle miał coś na głowie, a wiedział, że zostało mnóstwo czasu. Wydarzenia atakują stadnie...
Sylvia stała obok niego.
– Dick? Raport Wandswortha?
– Już prawie gotów, Sylvio. Zaczekaj momencik, dobrze?
Skończył wystukiwać numer. Westchnął z ulgą, gdy ktoś odpowiedział.
– Ma Maison. Czym mogę służyć?
– Tylko jednym – odparł Richard. – Stolikiem dla trzech osób na dziś wieczór. Chyba go zamówiłem. Jeśli tak, potwierdzam rezerwację. Jeśli nie, chciałbym go zamówić. Proszę.
Nie. Nie mieli ani śladu rezerwacji na nazwisko Mayhew. Ani Stockton. Ani Bartram – nazwisko Jessiki. A co do zamówienia stolika...
Najgorsze nie były same słowa, lecz ton, jakim przekazano mu informację. Stolik na dzisiejszy wieczór powinien zostać zarezerwowany wiele lat wcześniej, może nawet przez rodziców Richarda. Stolik na dzisiejszy wieczór był po prostu nieosiągalny. Gdyby nagle w drzwiach zjawił się papież, premier albo prezydent Francji i nie miał potwierdzonej rezerwacji, wylądowałby na ulicy.
– Ale tu chodzi o szefa mojej narzeczonej. Wiem, że powinienem był zadzwonić wcześniej. Jest nas tylko troje, czy nie można by...
Jego rozmówca odwiesił słuchawkę.
– Richard – wtrąciła Sylvia. – Dyrektor czeka.
– Jak sądzisz – spytał Richard – czy daliby mi stolik, gdybym zadzwonił i zaproponował im dodatkowe pieniądze?
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.