Читать книгу Kroniki tej jedynej - Нора Робертс - Страница 6

PROLOG

Оглавление

Mówią, że koniec świata został wywołany przez wirus. Ale to była magia – czarna niczym bezksiężycowa północ. Wirusem posługiwała się jak bronią, gradem lecących strzał, celnych pocisków, tnących ostrzy. A jednak to ci niewinni – przez dotyk dłoni, matczyny pocałunek na dobranoc – rozprzestrzeniali apokalipsę, sprowadzając na miliardy ludzi nagłą, bolesną, brzydką śmierć.

Wielu z tych, którzy przetrwali ten pierwszy tragiczny w skutkach atak, zmarło z własnej lub czyjejś ręki, kiedy świat zdławiły cierniste pędy szaleństwa, rozpaczy i strachu. Jeszcze inni, którzy nie zdołali znaleźć schronienia, czystej wody, pożywienia ani leków, po prostu słabli i umierali w oczekiwaniu na pomoc i nadzieję, które nigdy nie nadeszły.

Kręgosłup technologii popękał, niosąc mrok i milczenie. Rządy upadły.

Apokalipsa nie miała litości dla demokracji ni dyktatorów, parlamentów ni królestw. Z jednakową zachłannością niszczyła tak prezydentów, jak wieśniaków.

W ciemności zamigotały i rozjarzyły się światła zgasłe od tysięcy lat.

Z chaosu wyłoniły się magie, biała i czarna. Obudzone potęgi oferowały wybór między dobrem a złem, światłem a ciemnością.

Niektórzy nieodmiennie wybierali ciemność.

Niesamowici dzielili z ludźmi to, co zostało ze świata. Ci zaś, którzy przyjęli ciemność – istoty zarówno ludzkie, jak magiczne – zaatakowali, obracając wielkie miasta w gruzy, polując na tych, którzy się przed nimi kryli lub się im przeciwstawiali, by niszczyć, niewolić, kąpać się we krwi, nawet gdy ciała zaściełały ziemię.

Ogarnięte paniką rządy nakazały swoim armiom zgarnąć ocalałych i „opanować” Niesamowitych. I w ten oto sposób dziecko, które odkryło, że ma skrzydła, mogło trafić do laboratorium i zostać przywiązane do stołu w imię nauki.

Szaleńcy powoływali się na Boga w swej rzekomej prawości, wzniecając strach i nienawiść, by tworzyć własne armie i eliminować to, co „inne”. Głosili, że magia pochodzi z diabelskiej ręki i każdy, kto ją posiadł, jest demonem, którego należy odesłać z powrotem do piekła.

Najeźdźcy krążyli po zrujnowanych miastach, autostradach i bocznych drogach, żeby palić i mordować, ponieważ sprawiało im to przyjemność. Człowiek zawsze znajdzie sposób, żeby znęcać się nad drugim.

W świecie tak rozbitym, kto ich powstrzyma? – myślano.

W świetle rozlegały się szmery, w mroku pomruki, które docierały do ludzkich uszu – o mającej nadejść wojowniczce. Ona, córka Tuatha de Danann, pozostanie w ukryciu, dopóki nie chwyci za miecz i tarczę. Dopóki ona, Jedyna, nie poprowadzi światła przeciw ciemności.

Jednak miesiące przechodziły w lata, a świat nadal nie podnosił się z ruin. Polowania i ataki nie ustawały.

Niektórzy ukrywali się i robili ledwie szybkie wypady nocą, by wyszperać czy ukraść tyle, ile pozwalało im przetrwać dzień. Inni wybierali drogi, którymi migrowali bez końca – donikąd. Jeszcze inni kryli się w lasach, w których polowali, albo na polach, które uprawiali. A byli i tacy, którzy tworzyli społeczności, które to rosły, to malały, próbując żyć w świecie, w którym garść soli więcej znaczyła od złota.

Wreszcie niektórzy, jak ci, co znaleźli i stworzyli Nową Nadzieję, odbudowali życie.

Kiedy świat się kończył, Arlys Reid informowała o tym z nowojorskiego studia telewizyjnego. Patrzyła, jak wokół niej płonie miasto, i postanowiła powiedzieć prawdę tym wszystkim, którzy jeszcze mogli ją słyszeć, żeby uciekali.

Widziała z bliska śmierć. Sama zabiła, aby przetrwać.

Widziała koszmary i cuda.

Ona, wraz z garstką ludzi, w tym trójką noworodków, znalazła opuszczone prowincjonalne miasteczko, które nazwali Nową Nadzieją. I tam właśnie postanowili się zatrzymać.

Teraz, w czwartym roku, Nowa Nadzieja stała się domem ponad trzystu osób, miała burmistrza oraz radę miasta, policję, dwie szkoły – jedna służyła szkoleniu osób, które odkryły w sobie talenty magiczne – wspólny ogród i kuchnię, dwie farmy, w tym jedną z młynem, przychodnię – z małym gabinetem stomatologicznym – bibliotekę, składnicę broni i milicję.

Mieli lekarzy, uzdrowicieli, zielarzy, tkaczy, kółka krawieckie, hydraulików, mechaników, stolarzy, kucharzy. Niektórzy z nich zarabiali dzięki tym umiejętnościom w starym świecie. Większość nauczyła się ich w nowym.

Uzbrojona straż trzymała wartę całą dobę. I choć była ochotnicza, wszyscy mieszkańcy uczestniczyli w szkoleniach uczących posługiwania się bronią i walki wręcz.

Masakra Nowej Nadziei, która zdarzyła się w pierwszym roku, pozostała w ich sercach i umysłach żywą, niezabliźnioną raną. Ta blizna – i groby – kazała im utworzyć milicję oraz ekipy ratunkowe, które ryzykowały życie, by ocalić innych.

Arlys stała na chodniku, spoglądała na Nową Nadzieję i rozumiała, dlaczego to takie ważne. Dlaczego to wszystko było takie ważne. Bardziej niż przetrwanie, jak podczas tych pierwszych kilku potwornych miesięcy, bardziej nawet niż budowanie, jak w późniejszych miesiącach.

Chodziło o życie i, jak w nazwie miasta, o nadzieję.

Było ważne to, że Laurel – elfka – w chłodny wiosenny poranek wyszła zamieść ganek budynku, w którym mieszkała. W głębi ulicy Bill Anderson polerował okno wystawowe sklepu, który prowadził, a w środku na półkach piętrzyły się dziesiątki przydatnych rzeczy na wymianę.

Fred, młoda stażystka, która wraz z Arlys stawiła czoła okropnościom w tunelu metra, gdy uciekały z Nowego Jorku, pracuje pewnie we wspólnym ogrodzie. Fred, ze swoimi magicznymi skrzydłami i niewyczerpanym entuzjazmem, każdy dzień witała nadzieją.

Była i Rachel – lekarka i dobra przyjaciółka Arlys. Akurat wyszła z przychodni i pomachała jej.

– Gdzie mały?! – zawołała Arlys.

– Śpi! – odkrzyknęła Rachel. – Chyba że Jonah znów wziął go na ręce, gdy się odwróciłam. Ten człowiek kompletnie na jego punkcie zwariował.

– Jak na tatusia przystało. Czy to nie dziś wypada kontrola poporodowa, pani doktor? Wielki dzień.

– Ta doktor już się skontrolowała, ale Ray musi to zrobić oficjalnie. Dla ciebie to też wielki dzień. Jak się czujesz?

– Świetnie. Podekscytowana. Nieco zdenerwowana.

– Włączę odbiornik. I chcę cię tu widzieć, jak skończysz.

– Przyjdę. – Mówiąc to, Arlys położyła dłoń na wzgórku brzucha. – Maluch powinien się już szykować do wyjścia. Jeszcze trochę, a nie będę w stanie nawet człapać.

– Sprawdzimy to. Powodzenia, Arlys. Będziemy cię słuchać. – Po czym zwróciła się do pierwszej pacjentki tego dnia: – Dzień dobry, Clarice. Wejdź proszę.

Arlys tymczasem poczłapała kaczym krokiem, lecz zatrzymała się, słysząc swoje imię.

Poczekała na Willa Andersona – sąsiada z czasów dzieciństwa, a obecnie zastępcę szeryfa i, jak się okazało, miłość swego życia.

Położył rękę na jej dłoniach obejmujących brzuch i pocałował ją.

– Odprowadzić cię do pracy? – spytał.

– Jasne.

Spletli dłonie i wspólnie skierowali się do miejsca, w którym Will mieszkał podczas kilku pierwszych miesięcy pobytu.

– Nie masz nic przeciwko temu, jeśli tam zostanę i popatrzę?

– Jeśli masz ochotę, tylko nie wiem, ile to potrwa. Chuck jest optymistą, ale…

– Skoro Chuck mówi, że się uda, to się uda.

Poczuła nerwowe ukłucie w brzuchu i wypuściła powietrze ze świstem.

– Muszę tam z tobą pójść – dodał Will.

W czasie epidemii Chuck był jej głównym informatorem. Haker i geniusz informatyczny w jednej osobie zawiadywał teraz tą resztką technologii, jaką dysponowali. Oczywiście w piwnicy. Chuck był zaprzysięgłym wielbicielem piwnic.

– Chcę zobaczyć, jak pracujesz – uzupełnił Will.

– A jak nazywasz to, co robię w domu nad Biuletynem Nowej Nadziei?

– Pracą i dobrodziejstwem dla społeczności. Ale mówimy tu o programie telewizyjnym na żywo. Czymś, do czego jesteś stworzona.

– Wiem, że niektórzy się obawiają ryzyka, niepokoją się, że zwrócimy na siebie uwagę. Niewłaściwą uwagę.

– Warto. A Chuck nie tylko wie, co robi, ale i wie, że mamy magiczne tarcze. Jeżeli uda ci się dotrzeć do jednej osoby, możesz dotrzeć do stu. Jeżeli zdołasz dotrzeć do stu… to kto wie. Mnóstwo ludzi wciąż nie wie, co się do cholery dzieje ani gdzie szukać pomocy, zapasów, leków. To jest ważne, Arlys.

Dla niej ważne było, kiedy ryzykował życie na misjach ratunkowych.

– Myślałam właśnie o tym, co jest ważne. – Zatrzymała się przed domem i zwróciła do niego: – Jesteś na szczycie tej listy.

Obeszli dom, żeby przez drzwi na tyłach zejść do piwnicy.

Wewnątrz, w dawnym pokoju telewizyjnym, mieścił się teraz urzeczywistniony sen maniaka komputerowego – jeżeli śnił o łączeniu części, kabli, twardych dysków, płyt głównych, wybebeszaniu wiekowych komputerów, rekonfigurowaniu komputerów stacjonarnych i laptopów tudzież zawieszaniu rozmaitych ekranów.

Arlys uznała, że Chuck pewnie o tym marzył.

Siedział przy jednej z klawiatur, w bluzie z kapturem i bojówkach oraz czapce baseballowej założonej daszkiem do tyłu na białe, niedawno utlenione przez fryzjerkę włosy. Tylko krótka spiczasta bródka pozostała jaskraworuda.

Ten sam kolor miały fruwające loki Fred. Wyskoczyła właśnie z miejsca, w którym siedziała z trójką czterolatków i mnóstwem zabawek.

– Oto prawdziwy talent! – zawołała. – Jestem kierownikiem produkcji, gońcem i asystentem operatora.

– Myślałam, że to ja jestem gońcem. – Katie, matka tej trójki, obserwowała ich z poręczy zapadającej się kanapy, na której, jak Arlys dobrze wiedziała, Chuck często sypiał.

– Dobrze, współgońcem i opiekunką wzmacniaczy sygnału – zgodziła się Arlys.

Katie popatrzyła na bliźnięta, Duncana i Antonię.

– Nie mogą usiedzieć z podekscytowania – powiedziała. – Mam tylko nadzieję, że one – i my wszyscy – wiemy, co robimy.

– Robimy tak, żeby Arlys i Chuck mogli działać – dopowiedział Duncan, uśmiechając się szeroko do mamy. – Ja i Tonia.

– Dawaj! – Tonia zachichotała i podniosła rękę. Duncan przycisnął dłoń do jej dłoni. Zapłonęło światło.

– Jeszcze nie.

Hannah, blondwłosa, rumiana na tle ciemnowłosych bliźniąt, wstała. Poklepała matkę po nodze, jakby chciała ją pocieszyć, i podeszła do Arlys.

– Kiedy dzidzia wyjdzie? – spytała dziewczynka.

– Mam nadzieję, że wkrótce.

– Mogę to zobaczyć?

– Noo…

Śmiejąc się, Katie wstała, żeby wziąć Hannah na ręce i ją pocałować.

– Pewnie by to wytrzymała – powiedziała.

– Tego nie wiem, dzieciaku. – Chuck obrócił się na krześle. – Ale zaraz zobaczysz, jak na twoich oczach dzieje się historia: będziesz świadkiem debiutu Rozgłośni Nowej Nadziei.

– Jesteśmy na antenie?

Uśmiechnął się szeroko do Arlys i zasalutował.

– Owszem. Zdecydowanie nie poradzimy sobie bez pomocy naszych wzmacniaczy sygnału.

Bliźnięta aż podskoczyły z rozświetlonymi oczyma.

– Jeszcze nie, jeszcze nie… – Tym razem to Arlys je powstrzymała. – Muszę przejrzeć notatki i… potrzebuję kilku minut.

– Nigdzie się nie śpieszymy – zapewnił ją Chuck.

– Dobra, to ja… kilka minut.

Wytrącona z równowagi, gdy się tego najmniej spodziewała, wyszła na zewnątrz z teczką notatek. Fred podążyła za nią.

– Nie powinnaś się denerwować.

– Jezu, Fred.

– Mówię poważnie. Jesteś w tym świetna. Zawsze byłaś.

– Prowadziłam w Nowym Jorku wiadomości, bo wszyscy umarli.

– To tylko przyśpieszyło sytuację – poprawiła ją Fred. – Prowadziłabyś je tak czy inaczej, później, ale byś prowadziła.

Rudowłosa dziewczyna podeszła bliżej i położyła dłonie na ramionach Arlys.

– Pamiętasz, co zrobiłaś tamtego ostatniego dnia? – spytała.

– Nadal mi się to czasem śni i budzę się z krzykiem.

– Co zrobiłaś – ciągnęła Fred – kiedy Bob celował w ciebie pistoletem podczas programu na żywo? Trzymałaś się. A co zrobiłaś, kiedy się tam zabił, siedząc tuż koło ciebie? Trzymałaś się. Mało tego. Spojrzałaś prosto w kamerę i powiedziałaś prawdę. Zrobiłaś to bez notatek, bez telepromptera. Ponieważ to właśnie jest to, co robisz. Mówisz ludziom prawdę. I to właśnie zrobisz teraz.

– Nie wiem, dlaczego tak się tym denerwuję.

– Może to hormony?

Arlys zaśmiała się, pocierając brzuch.

– Może. Hemoroidy, zgaga i hormony. Rodzenie dzieci to prawdziwa przygoda.

– Nie mogę się doczekać, aż sama będę przeżywać takie przygody. – Fred westchnęła i spojrzała na ogród. – Chcę mieć mnóstwo dzieci.

Arlys żywiła nadzieję, że przetrwa urodzenie tego jednego – i to szybko.

Ale na razie miała zadanie do wykonania.

– Okej. Okej. Jak wyglądam?

– Cudownie. Ale dziś jestem także makijażystką. Upudruję cię do kamery i nałożę szminkę, wtedy będziesz wyglądała fantastycznie.

– Kocham cię, Fred. Naprawdę.

– Ach. Ja ciebie też, serio.

Arlys pozwoliła Fred się upudrować i umalować, po czym wypowiedziała kilka łamańców językowych, wypiła łyk wody i wzięła kilka głębszych oddechów.

Kiedy wróciła z łazienki, zobaczyła swojego teścia na kanapie otoczonego dziećmi. Zawsze do niego lgnęły.

– Bill, a kto pilnuje sklepu? – zainteresowała się nagle.

– Zamknąłem na godzinę – odparł. – Chciałem zobaczyć moją dziewczynę na żywo i osobiście. Twoi rodzice byliby z ciebie dumni. Mama, tata, Theo byliby naprawdę dumni.

– Potraktuj to jako biurko prowadzącej. – Chuck postukał w krzesło stojące przed jednym z licznych stołów. – Będziesz mówiła do tej kamery. Jest już odpowiednio ustawiona. To, co tu robimy, chłopcy i dziewczęta, to wyku… wyfasowana wielokanałowa transmisja. Mamy amatorskie radio, transmisję internetową i telewizję kablową. Będę to monitorował i robił, co konieczne. Tylko nie zwracaj uwagi na technicznego. To twój program, Arlys.

– W porządku. – Usiadła i podsunęła bliżej krzesło. Otworzyła teczkę, wyjęła zdjęcie ostatnich świąt Bożego Narodzenia z rodziną. Oparła je o klawiaturę. – Możemy zaczynać, kiedy chcecie – dodała.

– Fred będzie odliczała. Dobra, dzieciaki, dajmy czadu.

– Nie waż się mówić takich słów! – Katie podniosła ręce. – Nie masz nawet pojęcia, czym się to może skończyć.

– Wzmocnimy go. – Tonia zakołysała z radości biodrami. – Rozepchniemy go, Duncan.

– Pchamy. – Uśmiechnął się szeroko do siostry, po czym wzięli się za ręce. Między ich palcami zamigotało światło.

– O to, o tak! – Chuck biegał od monitora do monitora, coś tam poprawił i wydał okrzyk radości. – Dokładnie tak. Jedziemy z tym koksem.

– Arlys… – Fred poruszyła się za kamerą. – Za pięć, cztery…

Dalej odliczała tylko na palcach i prostując ostatni z olśniewającym uśmiechem, wskazała na Arlys.

– Dzień dobry, tu Arlys Reid. Nie wiem, ilu z was mnie słyszy albo widzi, ale jeśli tak, to powiadomcie o tym innych. Będziemy nadawać tak często, jak to możliwe. Chcemy przekazywać wam informacje, dawać prawdę, dzielić się tym, co wiemy. Gdziekolwiek się znajdujecie, nie jesteście sami.

Na moment urwała, wzięła głęboki oddech i przycisnęła dłonie do brzucha. Po chwili na nowo podjęła:

– Cztery lata po apokalipsie źródła potwierdzają, że w Waszyngtonie ciągle jest niebezpiecznie. Na obszarze metropolii nadal obowiązuje stan wyjątkowy, podczas gdy gangi znane jako Najeźdźcy i Mroczni Niesamowici ciągle atakują. Siły oporu przerwały zabezpieczenia w ośrodku zamkniętym w Arlington w Wirginii. Według relacji naocznych świadków uwolniono ponad trzydzieści osób…

Mówiła równo przez czterdzieści dwie minuty. Doniesienia o bombardowaniu w Houston, o atakach Wojowników Czystości na społeczność w Greenbelt w stanie Maryland, o podpaleniach, najazdach na domy.

Przemowę zakończyła kwestiami o humanizmie, odwadze i dobroci. Opowiadała o polowej klinice medycznej, która dzięki wozom i koniom docierała do najdalej położonych obozów, o schroniskach dla wysiedleńców, o akcjach ratunkowych i bankach żywności.

– Dbajcie o swoje bezpieczeństwo – zaapelowała. – Ale pamiętajcie, zachowanie bezpieczeństwa nie wystarczy. Żyjcie, pracujcie, gromadźcie się. Jeżeli macie jakąś historię, jeżeli macie nowiny, jeżeli szukacie bliskich i możecie mi to przekazać, powiem o tym na antenie. Nie jesteście sami. Mówiła Arlys Reid dla Rozgłośni Nowej Nadziei.

– I… schodzimy. – Chuck wstał i zacisnął pięści. – Zajebiście.

– Zajebiście – powtórzył Duncan.

– Oj. – Rycząc ze śmiechu, gdy Katie tylko zamknęła oczy, Chuck przyskoczył do Duncana i Toni i wyciągnął w ich stronę pięści. – Hej, to było absolutnie superowe, dzieciaki. Żółwik. No dalej, przybijcie żółwika!

Ich głowy nachyliły się ku sobie, gdy bliźniaki podniosły małe piąstki i stuknęły nimi w jego dłonie.

Z ręki Chucka poszły iskry.

– Ulala! – zawołał, podskakując przy tym i dmuchając w kostki. – Jaki potężny przypływ mocy. Uwielbiam to.

Fred zamrugała gwałtownie, by powstrzymać łzy, i powiedziała:

– Było to… wiesz już… jakie fantastyczne.

Will nachylił się i pocałował Arlys w czubek głowy.

– Byłem oszołomiony, nie mogłem oderwać od ciebie oczu – powiedział.

– To było… takie naturalne – odparła Arlys. – Jak się już przestałam bać, poczułam się świetnie. Jak długo byłam na antenie?

– Czterdzieści dwie fantastyczne minuty.

– Czterdzieści dwie. – Obróciła się na krześle. – Nie powinnam była tak długo trzymać bliźniąt. Przepraszam, Katie, straciłam poczucie czasu.

– Nic im nie było. Obserwowałam je – zapewniła ją Katie. – Będą potrzebowały długiej drzemki. – Zerknęła na Hannah, która spała zwinięta w kłębek na kolanach Billa. – Tak jak ich siostra. Wyglądasz, jakby i tobie się przydało trochę snu. To musiało cię zmęczyć. Jesteś nieco blada.

– Właściwie to chyba po jakichś pięciu minutach zaczęłam odczuwać skurcze. A może nawet wcześniej. Myślałam, że to nerwy.

– Ty… co? Teraz?

Arlys chwyciła Willa za rękę.

– Jestem całkiem pewna, że powinniśmy iść do Rachel. I wydaje mi się, że… okej!

Chwyciła jedną ręką blat, a drugą ścisnęła dłoń Willa – prawie łamiąc mu kości.

– Oddychaj! – nakazała Katie, podbiegając, żeby położyć dłoń na twardym jak skała brzuchu Arlys. Zaczęła go pocierać kolistymi ruchami. – Oddychaj, wiesz jak, chodziłaś na zajęcia.

– Zajęcia sręcia. Wtedy tak nie bolało.

– Oddychaj – powtórzyła Katie, nie tracąc spokoju. – Właśnie nadałaś pierwszą transmisję z Nowej Nadziei, i to w trakcie porodu. A skoro tak, poradzisz sobie i z oddychaniem w czasie skurczów.

– Ustępuje. – Arlys odetchnęła z ulgą. – Odpuszcza.

– Dzięki ci, Jezu – wymamrotał Will i wyprostował obolałe palce. – Au.

– Wierz mi, do au to jest jeszcze daleko. – Arlys wypuściła nagromadzone powietrze. – Naprawdę potrzebuję Rachel.

– Ja też. – Will pomógł jej wstać. – Ale powolutku. – Po czym zwrócił się do Billa: – Tato?

– Uhm, będę dziadkiem.

Katie zdjęła Hannah z jego kolan.

– Idź z nimi.

– Będę dziadkiem – powtórzył Bill.

– Fred? – Arlys spojrzała za siebie. – Nie idziesz?

– Naprawdę? Mogę? O rany! Pobiegnę zawiadomić Rachel. Jejku! Chuck.

– O nie, dzięki. Ja rezygnuję. Nie gniewaj się, Arlys, ale nieee.

– Nie gniewam się.

– Będziemy mieli dziecko! – zawołała Fred i rozłożywszy skrzydła, wyleciała przez piwniczne drzwi.

Duncan spoglądał na odchodzącą grupkę.

– On chce wyjść – oznajmił.

Katie poprawiła trzymaną na rękach Hannah.

– On?

– Aha. – Tonia podeszła do brata. – Co on tam robi?

– To już temat na inną rozmowę – ucięła Katie. – Chodźcie, dzieciaki, pora do domu. Świetnie sobie poradziłeś, Chuck.

– Bo mam najlepszą robotę na świecie.

* * *

W ciągu następnych ośmiu godzin Arlys nauczyła się wielu rzeczy. Pierwszą i najważniejszą z nich było to, że w miarę porodu skurcze robią się silniejsze i trwają o wiele dłużej.

Przy okazji dowiedziała się, co jej zupełnie nie zdziwiło, że Fred jest wesołą i niestrudzoną asystentką położnej. A Will – co również nie było zaskakujące – jest dla niej prawdziwym wsparciem.

Otrzymała doniesienia – które na chwilę skutecznie oderwały ją od myśli o bólu – że jej program informacyjny miał zasięg przynajmniej trzydziestu kilometrów, i to tam gdzie Kim i Poe podróżowali z laptopem zasilanym baterią.

Nagle pojęła, dlaczego w angielszczyźnie poród określa się tym samym słowem co pracę i wysiłek.

W pewnym momencie zalała się łzami i przyciągnęła ku sobie Willa.

– Już prawie koniec, kochanie – rzekł. – Zaraz będzie po wszystkim.

– Nie, to nie to. Lana… Pomyślałam o Lanie. Boże, Will, ona musiała przez to przejść całkiem sama. Bez Maxa, bez Rachel, bez nas. Była sama, kiedy rodziła.

– Nie wierzę, żeby była sama. – Fred pogładziła Arlys po ramieniu. – Naprawdę. Tamtej nocy… ja to czułam. Wielu z nas to czuło. Narodziny Jedynej. Lana nie była sama. Jestem o tym przekonana.

– Na pewno?

– Daję słowo.

– Okej, okej. – Kiedy Will starł z jej twarzy łzy, zdobyła się na uśmiech. – Mówisz, że już prawie koniec?

– I ma rację. Musisz przeć – powiedziała do niej Rachel. – Will, podpieraj jej plecy. Kiedy będziesz miała kolejny skurcz, przyj. Wydostańmy tego szkraba na świat.

Zgodnie z zaleceniem Arlys na przemian to parła, to dyszała, parła i dyszała i tak przez osiem godzin tuż po tym, jak przeszła do historii transmisji telewizyjnych, wydała na świat syna.

I dowiedziała się jeszcze czegoś – że miłość potrafi uderzyć niczym błyskawica.

– Patrzcie! Patrzcie na niego! – Wyczerpanie nagle rozpłynęło się w oszałamiającej ją miłości, gdy dziecko w jej ramionach płakało i wierciło się. – Och, Will, spójrz tylko na niego.

– Jest piękny, ty jesteś piękna – mamrotał bezładnie. – Boże, kocham cię.

Rachel odsunęła się i poruszyła obolałymi ramionami.

– Will, chcesz przeciąć pępowinę? – spytała.

– Ja… – Wziął nożyczki z rąk Rachel, po czym zwrócił się do ojca i zobaczył łzy na jego policzkach.

Bill stracił wnuki w apokalipsie. Córkę, żonę, dzieci.

– Myślę, że dziadek powinien to zrobić. Co ty na to, tato?

W odpowiedzi Bill przesunął palcami pod szkłami okularów.

– Będę zaszczycony. Jestem dziadkiem.

Kiedy przecinał pępowinę, Fred otuliła salę tęczami.

– A ja jestem ciocią, nieprawdaż? Honorową ciocią.

– O tak! – odparła Arlys, nie odrywając oczu od maleństwa. – Ty, Rachel, Katie. Założyciele Nowej Nadziei – powiedziała, wciąż na nią nie patrząc.

– Ma doskonały kolor skóry – zauważyła Rachel, też przypatrująca się dziecku. – Muszę wziąć mojego siostrzeńca na chwilę. Umyć go, zważyć i zmierzyć.

– Za chwilkę. Cześć, Theo! – Arlys wycisnęła pocałunek na czole chłopczyka. – Theo William Anderson. Uczynimy świat lepszym miejscem dla ciebie. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by był lepszy. Przysięgam ci.

Obrysowała buzię Theo palcem – taką drobniutką, taką słodką i tak bardzo jej.

To jest życie, pomyślała. To jest nadzieja.

To jest powód dla jednego i drugiego.

Będzie pracować i walczyć każdego dnia, żeby dotrzymać obietnicy danej synowi.

Trzymając go przy sobie, znów pomyślała o Lanie, o dziecku, które wówczas nosiła.

O obiecanej im Jedynej.

Kroniki tej jedynej

Подняться наверх