Читать книгу Kroniki tej jedynej - Нора Робертс - Страница 8

ROZDZIAŁ DRUGI

Оглавление

Fallon przeprosiła. Colin wzruszył tylko ramionami, ale ponieważ wiedziała z doświadczenia, że brat długo żywi urazę, była gotowa na odwet. Ponieważ od urodzin – i wyboru – dzieliły ją ledwie tygodnie, wolała myśleć o jego zemście.

To było normalne, to była rodzina.

I wolała wyrachowanie w jego oczach niż niepokój, jaki często widziała u matki i ojca.

Na równi ze wszystkimi kosiła siano i żęła pszenicę, zbierała też warzywa i owoce. Codzienne obowiązki pomagały jej zachować równowagę. Nie narzekała na dyżury kuchenne – albo tylko mamrotała coś do siebie. Koniec lata i nadejście jesieni oznaczało godziny robienia dżemów i galaretek, puszkowanie różnych warzyw i owoców na zbliżającą się zimę.

Zimę, której się bała.

Kiedy mogła, uciekała, wykorzystując wolny czas do jeżdżenia po polach i lasach na swoim ukochanym koniu, Grace. Klacz otrzymała imię po królowej piratów, którą Fallon od dawna podziwiała.

Czasami jeździła do strumienia, żeby po prostu posiedzieć i pomyśleć – na myśl, żeby do wody włożyć haczyk z przynętą, wpadała później. Jeżeli przyniesie do domu ryby, żeby je zjedli lub wymienili na coś innego, tym lepiej. Ale godzina lub dwie samotności była pokarmem dla jej młodej, niespokojnej duszy.

Czasami praktykowała tam magię – nic wielkiego, ot przywoływanie motyli, zmuszanie ryb do skakania, tworzenie małych wirów powietrza za pomocą palców.

W pewien upalny dzień, kiedy słońce przypiekało mocno, a wiaterek prawie nie wiał i zdawało się, że lato nigdy się nie skończy, siedziała w swoim ulubionym miejscu. Ponieważ chciała poczytać, jej wędka wisiała dzięki magii nad strumieniem.

Potrafiła sprawić, żeby ryba chwyciła przynętę, ale wiedziała, że takich mocy – zgodnie z tym, czego została nauczona – można używać tylko do zaspokojenia prawdziwego głodu.

Co jakiś czas rozlegał się śpiew ptaków. Z podszycia niekiedy dobiegał ją szelest. Gdyby nie była pochłonięta lekturą, na pewno by sprawdziła, czy potrafi zidentyfikować ich źródło. Jeleń, zając, wiewiórka, lis, niedźwiedź. O wiele rzadziej człowiek.

Cieszyła się, że tak się dała wciągnąć czytanej historii – naprawdę przerażającej – o młodym chłopcu, który miał dar, który lśnił (czyli miał dar światła) i był uwięziony w starym hotelu ze złem.

Nie zwracała uwagi na plusk wody, nawet kiedy się powtórzył. Niekiedy przed pełnym zła hotelem krzewy w kształcie zwierząt się poruszyły, innym znowu razem groziły chłopcu.

W końcu jednak bulgoczący głos przyciągnął jej uwagę.

Serce, które już jej szybciej biło pod wpływem opowieści, wtem silniej uderzyło, gdy usłyszała swoje imię wyszeptane przez ten wodny głos. Powierzchnia wody w strumieniu dziwnie się zmarszczyła.

Ostrożnie odłożyła książkę na bok i wstała, z dłonią na rękojeści noża noszonego przy pasku.

– A cóż to za magia…? – mruknęła.

Czy to znak? Czy przyzywało ją coś mrocznego?

Znowu rozległo się jej imię, a woda wydawała się drżeć, zwijać się i skręcać.

Motyle, które latały wzdłuż krawędzi strumienia, odfrunęły w żółtozłotej chmurze.

Powietrze zrobiło się raptem ciche i nieruchome jak w grobowcu.

Cóż, napomniała się, nie jest małym chłopcem z książki, po czym podeszła nad skraj strumienia.

– Jestem Fallon Swift! – zawołała, przekrzykując pulsowanie krwi w uszach. – Kim jesteś? Czego chcesz?

– Nie mam imienia. Jestem wszystkim.

– Czego chcesz?

Ze zmarszczonej powierzchni strumienia wyłonił się jeden palec. Wystarczyła sekunda, żeby zorientowała się, który to palec i jakie jest jego znaczenie. Ale była to sekunda za późno.

Uderzyli ją od tyłu, trzech na jedną. Wleciała twarzą do wody, po czym wypłynęła na powierzchnię ku wesołości swoich braci.

Odsunęła ociekające wodą włosy z oczu, wymacała stopami dno i stanęła.

– Trzeba było was trzech i zasadzki.

– „Kim jesteś?” – powtórzył Colin drżącym głosem. – „Czego chcesz?” – natrząsał się. – Żebyś widziała swoją twarz!

– Miło widzieć, jak przyjmujesz przeprosiny.

– Zasłużyłaś sobie. Teraz jesteśmy kwita.

Może i zasłużyła i musiała oddać mu sprawiedliwość, że wyczekał, werbując do pomocy braci. Co więcej, nie mogła nie podziwiać złożoności i kreatywności jego sztuczki.

Ale.

Rozważyła błyskawicznie swoje możliwości, ryzyko upokorzenia, jeżeli jej się nie uda, i postanowiła spróbować.

Już to ćwiczyła.

Kiedy jej bracia się śmiali i wykonywali taniec zwycięstwa, zwróciła się do swojego konia, umysł do umysłu. Na co Grace podeszła do przodu i łbem pchnęła Colina do wody.

– Hej! – Niższy od Fallon, pływał, dopóki nie znalazł płytszego miejsca. – To nie fair.

– Tak samo jak trzech na jedną.

Ethan, śmiejąc się do rozpuku, wskoczył do wody.

– Ja też chcę pływać.

– A co tam. – Travis zrzucił buty i skoczył na bombę.

Kiedy chłopcy chlapali na siebie i podtapiali się dla zabawy, Fallon położyła się na plecach i unosiła się na wodzie. Tym razem odezwała się w myślach do Travisa.

– To twoja sprawka.

– No.

– Przeprosiłam.

– Wiem, ale on tego potrzebował. I było fajnie.

Odwrócił głowę i uśmiechnął się do niej.

– A poza tym jest gorąco.

– Środkowy palec był niegrzeczny.

– Ale śmieszny.

Nie zdołała się powstrzymać przed uśmieszkiem. No racja, śmieszny.

– Potrzebuję paru minut z Colinem.

– Jezu, to tylko woda.

– Nie o to chodzi. Jesteśmy kwita. Po prostu potrzebuję kilku minut.

Spojrzał na nią uważniej. Widział i wiedział, jak zwykle. Zaczął mówić coś na głos, po czym się odwrócił. Tylko skinął jej głową.

Wyszła na brzeg. Osuszyła się, przesuwając dłońmi wzdłuż ciała, po czym schowała książkę i różdżkę.

– Musimy wracać! – zawołała.

Zignorowała jęczenie – głównie Ethana – i ponagliła ich gestem.

– Musimy pomóc przy jedzeniu, a potem wziąć się do wieczornych obowiązków.

Travis wdrapał się na brzeg – Fallon go wysuszyła.

– Dzięki.

Musiała kucnąć, żeby pomóc wyjść Ethanowi.

– Fajnie jest pływać w ubraniach.

– Nie byłoby to wcale takie fajne – stuknęła go lekko w nos – gdybyś musiał wracać do domu w mokrych, skrzypiących butach.

Wysuszyła je, następnie spodnie, a potem spłowiałą koszulkę marki Under Armour, która została wyszperana jeszcze dla Colina.

Ujęła w dłoń wodze Grace i odwróciła się do Colina.

– No weź, wysusz mnie. – Machnął ręką. – Już się na mnie odegrałaś się za to, że wrzuciłem cię do wody.

– Wysuszę cię, jeśli dasz mi słowo, że nie odegrasz się za to, że się na tobie odegrałam.

Zawahał się, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Mam dobry numer, nad którym pracuję, ale mogę go zostawić sobie na następny raz, kiedy znowu będziesz zołzowata. To pewnie długo nie potrwa.

Wyciągnęła ku niemu rękę.

– Ale ta runda jest załatwiona.

– Załatwiona.

Uścisnęli sobie dłonie.

Kiedy już był suchy, rozejrzał się.

– A ci gdzie polecieli?

– Powiedziałam Travisowi, że muszę z tobą porozmawiać.

W jego oczach błysnęła podejrzliwość i chęć odwetu.

– Powiedzieliśmy, że na teraz koniec.

– Nie o to chodzi. – Ruszyła przed siebie, a koń stąpał za nią leniwie. – Zbliżają się moje urodziny.

– No wiem przecież.

– Moje trzynaste urodziny.

– No i? – Wzruszył ramionami i podniósł jakiś kij, żeby stukać w mijane drzewa. – Pewnie zaczniesz całować chłopaków i wiązać kokardy na włosach. I inne głupstwa.

– Będę musiała wyjechać.

– O, i będziesz jeździła ciężarówką. Ja mógłbym to robić. Nie rozumiem, dlaczego ty wszystko musisz robić pierwsza.

– Colin, nie będzie mnie tu, więc nie będę jeździła ciężarówką. Muszę odejść.

– Dokąd?

Zobaczyła na jego twarzy przebłysk zrozumienia. Rodzice nie robili tajemnicy z opowieści o Mallicku, o Jedynej, o dwóch latach szkolenia poza domem.

Kiedy uświadomił sobie przyczyny jej wyjazdu, natychmiast pojawiło się zaciekłe wyparcie.

– Bzdura. Nigdzie nie jedziesz. To jakieś pieprzone bajdy.

Fallon pomyślała leniwie, że brat lubi przeklinać. Robił to przy każdej okazji, kiedy rodzice nie słyszeli.

– To nie jest bzdura. I kiedy przyjdzie, będę musiała z nim iść.

– Powiedziałem, że to bzdura. – Wściekły i zaczerwieniony na twarzy cisnął kij. – Nie obchodzi mnie, kim jest ten dziwny facet, ale cię nie zmusi, żebyś z nim odeszła. Zatrzymamy go. Ja go zatrzymam.

– Nie zmusi mnie. Nie może. Ale ja muszę z nim jechać.

– Chcesz jechać. – Ogarnęło go rozgoryczenie. – Chcesz odejść i udawać, że jesteś wielką Zbawczynią. Udawać, że jesteś Jedyną, która zbawi świat. Kolejna bzdura.

Pchnął ją, mocno.

– Nie jesteś nikim wyjątkowym, do cholery, a z tym głupim światem wszystko jest w porządku. Rozejrzyj się.

Machnął rękoma, pokazując gęsty las, przeświecające cętkami światło słońca, bujną zieleń końca lata.

– To nie jest świat, tylko jego część i nawet ona może być zagrożona – powiedziała.

Poczuła, jak coś w niej wezbrało, tak szybko, tak zawzięcie, że straciła oddech.

– Spójrz na to. Zobacz świat.

Podniosła ręce i rozłożyła je na boki, jakby szarpnięciem rozsuwała zasłony.

Przed ich oczami rozszalała się bitwa, mroczna i krwawa. Jedne budynki leżały w gruzach, inne płonęły. Ciała, porozrywane i zmiażdżone, leżały na… zdała sobie sprawę, że to chodniki. Ulice i chodniki miasta, niegdyś wielkiego.

Ciszę lasu przecinała kanonada, po której rozległy się krzyki. Uderzył piorun, czarno-czerwony, tworząc otchłanie, do których wpadały ciała.

Niektórzy fruwali, unosząc się na skrzydłach, które rozcinały ciało. Inni fruwali na skrzydłach, które próbowały osłaniać bezbronnych.

Niesamowici, po stronie mroku i światła; ludzie, dobrzy i źli, toczyli wojnę o krew tych, którzy już polegli.

– Zatrzymaj to. – Colin chwycił ją za ramię, kiedy stała jak sparaliżowana. – Zatrzymaj to, zatrzymaj.

Ostatnie słowo powiedział ze szlochem, ale siostra go usłyszała.

Drżąc, zaciągnęła zasłony.

– Jak to zrobiłaś? Jak to zrobiłaś?

– Nie wiem. – Odczuwając mdłości i zawroty głowy, Fallon osunęła się na ziemię i usiadła na ścieżce. – Nie wiem. Niedobrze mi.

Wyszarpnął manierkę z torby przy siodle i kucając, wepchnął naczynie w jej dłonie.

– Napij się wody. Napij się i może włóż głowę między kolana.

Wypiła łyczek i zamknęła oczy.

– Widzę to czasem w głowie. Na ogół wtedy, kiedy śpię. Takie miejsca albo inne. Zawsze walka, śmierć i ogień. Czasami widzę ludzi w klatkach albo przypiętych do stołów. Albo gorzej, jeszcze gorzej.

Zakręciła manierkę.

– Już dobrze. Nie wiem, jak to zrobiłam. Nie wiem dostatecznie dużo.

– Gdzie jest to miejsce? – Pomógł jej wstać, schował manierkę.

– Nie jestem pewna. To chyba był Waszyngton, ale nawet nie wiem, dlaczego tak mi się wydaje. Powtarzam, nie wiem dostatecznie dużo. Dlatego muszę pojechać. Muszę dowiedzieć się więcej. Muszę i boję się, tak bardzo się boję. Chcą mnie zabić, próbowali zabić mnie i mamę. Zabili mojego biologicznego ojca. Znajdą mnie prędzej czy później. Przyjdą tu i mnie znajdą. Jeżeli cokolwiek stanie się mamie i tacie, tobie, Travisowi i Ethanowi…

Odwróciła się do konia i wcisnęła twarz w kark Grace.

– Muszę iść i dowiedzieć się, jak ich powstrzymać, albo to się nigdy nie skończy.

Colin niezgrabnie poklepał ją po plecach.

– Pójdę z tobą.

– Nie możesz.

– Tylko spróbuj mnie powstrzymać. – Wróciła ta uparta waleczność, z całą swoją szczerością i niewinnością. – Myślisz, że jak nie potrafię robić głupich sztuczek i całego tego gówna, to nie umiem walczyć? Jadę z tobą, kretynko.

Wzruszyła się – i nie wiedziała, czy kiedykolwiek zdoła mu powiedzieć, jak bardzo – tym, że kiedy była w najgorszym stanie, on okazał jej wsparcie.

– To nie z powodu magii. – Już w tak młodym wieku rozumiała podstawy taktyki. – I nie dlatego, że nie umiałbyś walczyć.

Wytarła łzy, odwróciła się i zobaczyła, że on również płakał.

– Musisz zostać, bo musisz być prezydentem.

– Co, kurwa? – Nawet przy nowo odkrytym upodobaniu do przekleństw, Colin zachowywał takie słowa na najważniejsze okazje.

– Posłuchaj. – Spokojniejsza Fallon znowu zaczęła iść. – Mama i tata są jak król i królowa, prawda? Rządzą. Ale nie wiedzą wszystkiego, co się dzieje. Dowiedzą się o strumieniu dziś, chyba że kazaliście Ethanowi obiecać, że nic nie powie. Jeżeli nie obiecał, wypaple.

– Cholera.

– Więc dowiedzą się, ale to w porządku. Nikt się przez to nie wścieka. Nie wiedzą jednak wszystkiego, i najstarszy – a to będziesz ty – też musi dowodzić. Musisz być prezydentem i uważać na Travisa i Ethana, na mamę i tatę też. Muszę wiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Proszę. To trudne zadanie. – Zawahała się. – Musisz dopilnować, żeby każdy się dobrze czuł, wykonywał swoje obowiązki i się uczył. I nie możesz być zbyt apodyktyczny, bo to nie zadziała.

Szturchnął ją biodrem.

– Ty jesteś apodyktyczna.

– Potrafię być gorsza. Dużo gorsza. Proszę, Colinie.

Zatrzymali się na wzniesieniu, skąd nie tak dawno ich matka po raz pierwszy objęła spojrzeniem farmę i na nowo poczuła nadzieję.

– Dobra, mogę być prezydentem – wymamrotał. – Już ci powiedziałem, że mogę nim być.

– Okej.

Objęła go ramieniem i przez parę chwil patrzyli na dom.

Ethan karmił psy, stare i młode. Travis chodził wzdłuż grządki w ogrodzie, napełniając koszyk fasolką szparagową. Ich tata, z głową osłoniętą czapką, wracał z pobliskiego pola z jednym z koni, a mama wyprostowała się znad rabaty z ziołami, żeby im pomachać.

Fallon pomyślała, że zabierze ze sobą ten obraz. Ten i inne, wszędzie, dokąd trafi. Cokolwiek będzie musiała zrobić.

* * *

Dzień za dniem, noc za nocą, Lana obserwowała swoje dzieci z czymś w rodzaju zdumienia i zachwytu. Przed apokalipsą nigdy nie poświęcała większej uwagi macierzyństwu – odsuwała to na kiedyś. Podobało jej się wielkomiejskie życie, które prowadziła, z mężczyzną, którego kochała i podziwiała.

Magię uprawiała głównie dla zabawy, zresztą jej moce i tak przypominały szepty. A przynajmniej tak sądziła.

Praca ją satysfakcjonowała, więc pragnienia, by osiągnąć więcej, były równie przelotne co myśli o dzieciach – jedno i drugie odkładała na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Żyła z pisarzem, którego książki odniosły rynkowy sukces. Max traktował czarostwo poważniej niż ona, a jego moce były silniejsze – a i tak w tamtych czasach były ledwie cieniem tego, co miało nastać.

Ich miłość zachowała ten promienny blask czegoś nowego i ekscytującego, a przyszłość – jeżeli w ogóle wybiegała myślami w przód dalej niż dzień czy dwa – wydawała się niczym nieograniczona.

A potem nagle skończył się świat. Wszystko, co przyjmowała za pewnik, odeszło z dymem, krwią i wrzaskiem krążących nad głowami wron. Wraz z życiem, które zaiskrzyło w niej tamtej styczniowej nocy, zaczął się kolejny świat.

W ciągu miesięcy, jakie upłynęły między tamtą zimową nocą a letnim dniem, gdy zobaczyła farmę po raz pierwszy, zmieniła się w kogoś, kogo tamta zadowolona z życia mieszczanka nigdy by nie rozpoznała. I wiedziała, że ta zmiana nie wiązała się tylko z rosnącym w niej dzieckiem ani nie wynikała tylko ze wzrostu własnych mocy, ale była fundamentalna.

Tak samo jak głodna, zdesperowana, pogrążona w żałobie kobieta, którą Simon przyłapał na wykradaniu jajka z jego kurnika, zmieniła się w kobietę, która w chłodną jesienną noc leżała w ramionach męża i nie mogąc zasnąć, słuchała ustawicznego pohukiwania sowy.

Ta kobieta nauczyła się kochać nie tylko na dni i tygodnie czy miesiące, ale na lata. Obsiewała pola, łowiła zwierzynę, przyjmowała swoją moc. Urodziła czwórkę dzieci w łóżku dzielonym z mężczyzną, który pomógł wydać je na świat.

Ich świat.

Ale znała świat poza tą farmą, ich azylem. W nim żyła, walczyła, przetrwała. Z niego uciekła.

A teraz, po wszystkim, co utraciła, co zyskała, po rozpaczy i radości, miała wysłać pierworodną w krew i dym.

Simon pogładził ją po plecach.

– Możemy przecież odmówić.

Przytuliła się nieco mocniej.

– Czytasz mi w myślach?

– To nie takie trudne, kiedy myślimy o tym samym. To jeszcze dziecko, Lano. Tak, to było ważne, żebyśmy byli z nią szczerzy i uczciwi od samego początku, żebyśmy nie czekali i nie zaskoczyli jej tym wszystkim, ale to jeszcze dziecko. Usiądziemy razem, dopilnujemy, żeby wiedziała, że ma w tej sprawie nasze poparcie. Nie musi jechać.

– Nigdy jej nie okłamywaliśmy ani nie mieliśmy przed nią tajemnic. A mimo to myślę, że nawet gdybyśmy to zrobili, toby wiedziała. To jest w niej, Simonie. Czułam to, kiedy ją nosiłam. I czuję to teraz.

– Pamiętasz tamten raz, jej pierwszą wiosnę? Pracowaliśmy w ogrodzie. Położyliśmy ją w cieniu starej jabłonki, spała pod opieką Harper i Lee. Nagle usłyszeliśmy, jak się śmieje, a musiało być nad nią kilkaset motyli i…

– …duszków, tych małych światełek. – Lana uśmiechnęła się na to miłe wspomnienie. – Tańczyły wokół niej. Sama je przyzwała.

– Nie potrafiła nawet jeszcze chodzić. Wiem, że już nie jest tamtym maleństwem, ale, Jezu, ona ma dopiero dwanaście lat.

Trzynaście, pomyślała Lana. Za parę dni skończy trzynaście.

W zamyśleniu bawiła się łańcuszkiem, na którym Simon nosił medalik z wizerunkiem Archanioła Michała.

– Fallon postanowiła jechać.

– Nie wiesz tego.

W odpowiedzi położyła dłoń na jego sercu.

Poczuł ukłucie. Podniósł rękę, by ująć jej dłoń.

Obiecali sobie wtedy, że kiedy nadejdzie ten dzień, będą się wspierali i bez względu na wybór, jakiego Fallon dokona, udzielą jej poparcia.

– To chyba tłumaczy, dlaczego nie kłóci się z chłopcami. Czy rozmawiała już o tym z tobą?

– Bez słów. Wiem, że urodziła się na to, co ma się wkrótce zacząć. Wiem to całą sobą. I nienawidzę tego. – Ukryła twarz w jego szyi. – To nasze maleństwo, Simonie. Nienawidzę tego, co ma się stać.

– Możemy znaleźć jakiś sposób, żeby temu zapobiec, żeby ją zatrzymać?

Lana pokręciła przecząco głową i wtuliła się mocniej.

– To wykracza poza nas, Simonie – wymamrotała. – Zawsze tak było. Nawet gdybyśmy teraz zdołali to zrobić, co się stanie, gdy chłopcy dorosną i będą chcieli poznać życie poza farmą? Zatrzymamy ich tu na zawsze, jak skarby uwięzione w bursztynie? Zdołaliśmy dać im takie życie, jakie prowadzimy, zadbać o ich bezpieczeństwo, właśnie dzięki Fallon. Dzięki temu, że dostaliśmy ten czas.

– Czas mija. Rozumiem. Wiem, jak bronić to, co moje, Lano.

– Dowiodłeś mi tego, zanim zostałam twoja. Ale tego nie zwalczymy. Jestem twoja. – Uniosła głowę, by na niego spojrzeć, i położyła mu dłoń na policzku. – Tak jak Fallon, tak jak chłopcy. Ale nie jestem dość silna, my nie jesteśmy dość silni, by stawić temu czoła bez ciebie. Musimy pozwolić jej odejść. – Po policzku popłynęły jej łzy. – Pomóż mi ją puścić.

Simon przesunął się, usiadł i przytulił Lanę mocno do siebie, żeby mogła się wypłakać.

– Oto, co wiem na pewno – powiedział. – Fallon jest mądra, jest silna i, co tu kryć, jest do tego diablo szczwana.

Lana zdołała się zaśmiać mimo łez.

– O tak, zdecydowanie tak.

– Tak między nami: nauczyliśmy ją wszystkiego, co wiemy, a i tak miała sporą przewagę na starcie. To dwa lata.

Zacisnął oczy, kiedy znów poczuł, jak serce mu się kraje.

– Czas płynie tak szybko i nic jej nie grozi. To jak szkoła z internatem dla czarodziei, tyle że ona już wie więcej niż Harry Potter.

Westchnęła pocieszona jego słowami.

– Ach, Simonie.

– Co ty na to, żebyśmy zrobili obchód?

– Dobrze. – Lana wytarła łzy i odgarnęła włosy. – To dobry pomysł.

Pomyślała o ich domu, o tym kwadratowym, przysadzistym domu, jaki ujrzała z wzniesienia. O tym, jak otworzył się przed nią i przed dzieckiem, które nosiła pod sercem.

Przez te lata zdołali go powiększyć – jej mąż potrafił budować. Rozebrali ścianę w salonie, żeby dodać przestrzeń na takie konieczne czynności jak szycie, przędzenie, tkanie. W obejściu do trzymanych zwierząt doszły owce. Dobudowali do kuchni pomieszczenie ze sprzętem do puszkowania i robienia przetworów. Obok wznieśli drugą szklarnię na uprawy zimowe.

A kiedy budowali, jak pomyślała, otulając się szlafrokiem, zapełniali sypialnie dziećmi. Te ich cenne światełka to namacalny dowód miłości i nadziei.

Razem stworzyli rodzinę i dbali o jej bezpieczeństwo – w ramach tego bursztynu, jak przyznała przed samą sobą. Razem dali córce najlepsze podstawy, jakie potrafili dać.

Cicho stąpając, weszli najpierw do pokoju Travisa i Ethana. Przez okna na łóżko piętrowe, które zbudował Simon, wpadało światło księżyca.

Travis spał na górze. Leżał na brzuchu ze zwieszoną jedną ręką. Kostki oplątywał mu miękki bawełniany koc, który dostała za dwa słoiki pikli z ogórków.

I choć wiedziała, że syn za chwilę znowu się odkryje, weszła do pokoju, żeby przykryć go kocem.

Na dolnym posłaniu Ethan uśmiechał się przez sen. Spały z nim młode psy, Scout i Jem – cała trójka wyglądała jak kupka wtulonych w siebie szczeniąt.

– Miałby tu połowę zwierząt z farmy, gdyby tylko mógł – szepnął Simon.

– Uhm, prosiaczki – powiedziała, czym go rozśmieszyła.

– Nadal nie wiem, jak mu się udało przemycić tutaj troje prosiąt.

– Ma takie dobre serce. A ten – delikatnie podniosła rękę Travisa i położyła ją na łóżku – uwielbia psikusy, ale tak dużo widzi, tyle wie.

– Cholernie dobry z niego farmer.

Uśmiechnęła się i cofnęła.

– Tak jak jego tata.

Spojrzeli jeszcze raz na synów, po czym wycofali się i przeszli do pokoju Colina.

Spał na boku zwinięty w kulkę, a jedną ręką zaciskał koc, jakby się bał, że ktoś może mu go skraść.

Drewniane pudełko na komodzie zapełniała dziwna zbieranina znalezisk. Stała też na parapecie i półkach, które Simon mu zawiesił. Ciekawe kamyki, jakieś szkiełka wygładzone i wypolerowane z czasem przez strumień, kępka wysuszonego mchu, ćwierćdolarówka, kilka centów, złamany scyzoryk, stary kapsel, wygięta zakrętka od termosu i tym podobne.

– Nikt nie potrafi szperać tak jak Colin.

– Tak, to jego dar, dostrzeganie w rzeczach potencjału. Wiem, że czasami jest niezadowolony z braku takich zdolności, jakie mają pozostali, ale jest pełen ciekawości świata.

– I nie brakuje mu ego. Colinville.

Z uśmiechem nachyliła się, żeby pocałować syna w policzek.

– Prezydent Swift rządzący Colinville już nie pachnie jak mały chłopiec. Travis i Ethan tak, nadal mają ten dziki, niewinny zapach. Od niego czuć już szatnią przy sali gimnastycznej. Zdrowy, męski zapach.

Odwróciła się i wtuliła w Simona.

– Ciekawe, czy w Colinville będą szatnie gimnastyczne.

– Ponieważ jego pierwszym rozporządzeniem jako prezydenta będzie budowa boiska do koszykówki, szatnie na pewno się pojawią.

Uniosła twarz ku niemu.

– Jesteś dla mnie taki dobry.

Pocałował ją nieśpiesznie.

– Wiesz, co powinniśmy zrobić?

– Czy już tego nie robiliśmy?

– Nie zaszkodzi powtórzyć. Ale myślałem sobie, że powinniśmy ściągnąć tu Johna Pike’a z jego starym aparatem fotograficznym i zrobić portret rodzinny. Zrobił sobie ciemnię, a z tego, co ostatnio słyszałem, wciąż ma zapasy potrzebnych rzeczy.

– Będziesz musiał mu chyba oddać lewą nerkę za zdjęcie.

– Przegadam go. Zaufaj mi.

– Zawsze ci ufam i bardzo chciałabym mieć takie zdjęcie.

Zostawili śpiącego Colina i przeszli do pokoju Fallon.

Za jej oknem migotały duszki, jak to często miały w zwyczaju. Spała twarzą do nich, z jedną dłonią wspartą na różowym pluszowym misiu.

Pozostałe prezenty od Mallicka, świeca i kryształ, stały na komodzie razem z Królem czarodziejem. Podszedłszy bliżej, Lana zobaczyła, że Fallon w drugim ręku ściska drewnianego konika.

– Zrobiłeś go dla niej na pierwsze Boże Narodzenie. – Odwróciła się do Simona. – Chcesz zrobić to zdjęcie dla niej, żeby je ze sobą zabrała.

– John może zrobić dwa. Jest taka śliczna, prawda? Czasami na nią patrzę i po prostu serce mi zamiera. I myślę, że tak naprawdę chcę tylko móc odstraszać chłopaków, którzy będą się tu zjeżdżać, przynajmniej póki nie ustalę, który jest dla niej dość dobry. Jak będzie miała trzydzieści albo czterdzieści lat. Może pięćdziesiąt. Chciałbym móc suszyć jej głowę, że jest za mocno umalowana albo że ma za krótką spódniczkę. albo…

Lana ścisnęła go mocno.

– Dałeś jej wszystko, co ojciec może i powinien. – Widząc ból w jego oczach, ujęła jego twarz w dłonie. – Tej nocy, kiedy się urodziła. Wyszła na świat w twoje dłonie. W twoje, Simonie. Zawsze będzie sięgała po twoje dłonie.

Odetchnęła głęboko i wzięła go za rękę.

– Wróci do nas. Nie mogłabym jej puścić, gdybym tego nie wiedziała. Wróci do nas.

Ale tego na jak długo ani co wydarzy się, zanim do tego dojdzie, ani co wydarzy się później, już nie widziała.

Kroniki tej jedynej

Подняться наверх