Читать книгу W poszukiwaniu prawdy - Нора Робертс - Страница 8

ROZDZIAŁ DRUGI

Оглавление

W Wigilię Bożego Narodzenia Emily Walker nadal miała jeszcze z pół tuzina nieodhaczonych pozycji na liście zadań do wykonania. Zawsze robiła listy, zawsze działała według harmonogramu. I niezmiennie wykonanie każdego zadania na każdej liście, jaką kiedykolwiek sporządziła, zajmowało jej znacznie więcej czasu, niż sądziła.

Za każdym cholernym razem.

Co więcej, często na tych listach pojawiały się dodatkowe zadania, przez co schodziło na nie jeszcze więcej czasu, niż założyła.

Tak jak dzisiaj. Do ostatecznego sprzątania w domu, przygotowania na świąteczny obiad ulubionych dań jej ojca, czyli kopert schabowych i zapiekanki ziemniaczanej, zrobienia potrzebnych zabiegów kosmetycznych na twarz, wyjazdu do Asheville na lotnisko po rodziców dopisała szybki wypad na rynek po porcję rosołową.

Biedny Zane miał grypę, więc postanowiła ugotować mu dużo rosołu. A to oznaczało podrzucenie zupy na drugą stronę jeziora, do siostry.

Co z kolei wiązało się z uciążliwym obowiązkiem bycia miłą dla Elizy.

Co gorsza, musiała być miła dla Elizy po tym, jak ta zarządziła, że bożonarodzeniowy obiad musi odbyć się w starym domu.

Eliza powiedziała, że nie ma się czym przejmować, rozmyślała Emily, wkładając czyste ubrania. A jednak musi zrezygnować z pilingu twarzy bez względu na to, czy jest potrzebny, czy nie. Nie, nie ma się czym przejmować, ponieważ Eliza już skontaktowała się z firmą cateringową i podała adres nowej lokalizacji.

Lokalizacji, na miłość boską!

I kto, do jasnej cholery, wynajmuje firmę cateringową na rodzinny świąteczny obiad?

Eliza Zadartonosa Walker-Bigelow, oto kto.

Ale będzie dla niej słodka, będzie miła. Nie ma mowy, żeby wszczęła kłótnię z Elizą podczas wizyty rodziców. Zawiezie rosół i odwiedzi na chwilę chorego siostrzeńca.

I ukradkiem podrzuci mu najnowszą książkę z serii Mroczna Wieża, ponieważ King, wraz z kilkoma innymi pisarzami, nie trafił na listę autorów aprobowanych przez Elizę i Grahama.

Co z oczu, to i z serca. Zane potrafi dochować tajemnicy. Może aż za dobrze, pomyślała Emily, nakładając podkład na twarz. Może nie spędzała z dziećmi tyle czasu, ile powinna, ale kiedy się widzieli, miała wrażenie… czegoś. Czegoś, co nie jest całkiem w porządku.

To pewnie tylko wyobraźnia, stwierdziła Emily, wciągając kozaki. Albo szukanie pretekstu, by zaatakować starszą siostrę. Jako dzieci nie były sobie bliskie – przeciwieństwa nie zawsze się przyciągają, a dziewięć lat różnicy pomiędzy nimi zapewne nie pomagało.

Jako dorosłe kobiety wcale się do siebie nie zbliżyły. Mało to, chociaż zazwyczaj były dla siebie uprzejme – zazwyczaj – to pod tą gładką powierzchnią pozorów płynęły burzliwe prądy głębinowe. Czynna obopólna niechęć.

Właściwie gdyby nie rodzice oraz Zane i Britt, Emily mogłaby przez resztę życia nie widzieć się z siostrą ani z nią nie rozmawiać.

– Okropność – wymamrotała, zbiegając po schodach. – Okropnie jest tak myśleć i tak czuć.

Co gorsza, obawiała się, że takie myśli w dużej mierze brały się z rozżalenia, co potęgowało jej zażenowanie.

Eliza zawsze była ładniejsza. Nie żeby Emily nie była wystarczająco ładna, nawet bez domowych zabiegów kosmetycznych. Ale Eliza była dwa razy piękniejsza i miała większy biust. No i oczywiście, mając dziewięć lat przewagi, wszystko robiła jako pierwsza.

Występowała w głównych rolach w szkolnych sztukach, była główną cheerleaderką, została obwołana królową szkoły i najpiękniejszą dziewczyną na balu maturalnym. A kiedy skończyła studia, czyż rodzice nie sprezentowali jej lśniącego srebrnego kabrioletu BMW?

A potem przygruchała sobie doktorka. Chirurga, i to o wyglądzie gwiazdora filmowego. Miała przyjęcie zaręczynowe w ekskluzywnym klubie rekreacyjnym, nadęty wieczór panieński i wystawne tradycyjne wesele.

I wyglądała olśniewająco, wspominała Emily, zakręcając gaz pod rosołem. Jak królewna w okazałej białej sukni.

Tamtego dnia nie czuła żalu do Elizy. Cieszyła się jej szczęściem – chociaż została zmuszona do włożenia bladoróżowej sukienki druhny, z okropnymi bufiastymi rękawami.

Ale potem uczucie rozżalenia znowu zaczęło narastać.

– Nie myśl o tym teraz – nakazała sobie, włożyła płaszcz, czapkę i rękawiczki. – Są święta. A biedny Zane jest chory.

Wzięła torebkę – z powieścią Kinga już wepchniętą do środka – i sięgnęła po kuchenne rękawice, żeby przenieść zupę do pikapa i zawieźć ją do domu Elizy.

Poprzedniego dnia odhaczyła z listy mycie, woskowanie i odkurzanie samochodu, więc deski rozdzielczej nie zdobiły już karteczki samoprzylepne. I dokończyła sprawdzanie wszystkich bungalowów na wynajem, więc w razie gdyby rodzice zapytali – a na pewno to zrobią – będzie mogła im powiedzieć, że Walker Lakeside Bungalows, rodzinne przedsięwzięcie, ma się doskonale.

Prowadziła je z przyjemnością, od kiedy rodzice przeszli na emeryturę. Może była rozżalona – znowu to słowo – kiedy co kwartał musiała wypisywać Elizie czek za udział w zyskach. Eliza nie kiwnęła palcem, ale krew to krew, rodzina to rodzina, więc należy się jej część tego, co rodzice stworzyli, a ona, Emily, utrzymała.

Postawiła garnek z rosołem na podłodze przy siedzeniu dla pasażera i spojrzała na dom, myśląc, że przynajmniej on należy tylko do niej.

Kochała ten drewniany budynek z kamienną podmurówką, otoczony werandą i z widokiem na jezioro i góry. Mieszkała w nim przez całe życie i zamierzała zostać tu do śmierci. Ponieważ nie miała dzieci i nie zanosiło się na to, żeby kiedykolwiek je miała, zamierzała zostawić go Zane’owi i Britt.

Może któreś z nich tu zamieszka. Może go wynajmą lub sprzedadzą. Po śmierci będzie jej wszystko jedno.

– Wesoła myśl, w sam raz na święta – powiedziała sama do siebie.

Śmiejąc się do siebie, wsiadła do pikapa, myśląc, jak ładnie dom będzie wyglądać o zmierzchu, kiedy zapalą się wszystkie kolorowe światełka, a choinka zamigocze w oknie. Tak jak zawsze na święta Bożego Narodzenia. Dom pachnący sosną i żurawiną, ciepłymi ciasteczkami prosto z piekarnika.

Gdy wyjechała na drogę wzdłuż jeziora, dmuchnięciem odgarnęła grzywkę z oczu. Wizyta u fryzjera nie trafiła na listę przedświątecznych zadań i musiała poczekać.

Jadąc wokół Jeziora Lustrzanego, włączyła radio, podkręciła głośność i wtórowała Springsteenowi, kiedy mijała bungalowy na wynajem, doki, inne domy nad jeziorem, po czym skręciła w stronę miasta, za którym na tle bladoniebieskiego zimowego nieba widniały pokryte śniegiem szczyty.

Droga wznosiła się i opadała, wiła i skręcała – znała jej każdy fragment. Przejechała przez główną ulicę miasta tylko po to, żeby obejrzeć sklepy przystrojone na święta i gwiazdę górującą nad hotelem Lakeview.

Dostrzegła Cyrusa Puffera taszczącego torbę do zaparkowanego pikapa. Była jego żoną przez prawie sześć miesięcy – pomyślała, że to już chyba dziesięć lat temu. Uznali, dość szybko, że znacznie lepiej wychodziła im przyjaźń z okazjonalnym seksem niż małżeństwo, więc się rozwiedli. Jej zdaniem był to jeden z najbardziej przyjaznych rozwodów na całym świecie.

Zatrzymała samochód, żeby się przywitać.

– Zakupy na ostatnią chwilę?

– Nooo, tak. Coś w tym rodzaju. – Przystojny i dobroduszny rudzielec uśmiechnął się do niej szeroko. – Marlene chciała lody, i to tylko miętowe z kawałkami czekolady.

– Dobry z ciebie mąż.

Za drugim razem trafił na właściwą kobietę. Poznali się dzięki Emily, która w efekcie była świadkiem pana młodego na ślubie.

– Robię, co mogę. – Szeroki uśmiech nie znikał mu z twarzy. – Chyba mam szczęście, że nie chciała do tego korniszonów.

– O mój Boże! – Chwyciła jego twarz w obie dłonie. – O mój Boże, zostaniesz tatusiem!

– Wczoraj się upewniliśmy. Marlene nie chce jeszcze nikomu mówić, poza moimi rodzicami i swoimi, ale nie będzie miała nic przeciwko temu, że powiedziałem tobie.

– Nikomu nie pisnę ani słóweńka, ale, o mój Boże, mam ochotę tańczyć z radości!

Przyciągnęła go bliżej i ucałowała siarczyście.

– Najlepszy prezent bożonarodzeniowy. Och, Cy, życz jej wesołych, przewesołych świąt ode mnie! A kiedy będzie chciała o tym pogadać, jestem pod telefonem.

– Tak zrobię. Jestem tak szczęśliwy, że mało nie pęknę na pół. Muszę zawieźć te lody przyszłej mamie.

– Powiedz jej, że zorganizuję baby shower.

– Naprawdę?

– No pewnie. Wesołych świąt, Cy. O mój Boże!

Uśmiechała się szeroko przez całą drogę przez miasto, z powrotem wzdłuż jeziora i do Lakeview Terrace.

Skręciwszy w osiedle, pomyślała, jak zawsze, że zabiłaby się, gdyby musiała tu mieszkać.

Jasne, domy były duże i w większości ładne. I nie do końca jednakowe, ponieważ mieszkańcy mieli do wyboru kilka projektów. A także wiele dodatkowych opcji.

Jednak w jej przekonaniu na osiedlu panowała atmosfera trochę przypominająca tę ze Stepford. Było absolutnie perfekcyjne, łącznie z czystymi chodnikami, podjazdami wyłożonymi kostką lub płytami, niewielkim parkiem – przeznaczonym tylko dla mieszkańców oraz ich gości – ze starannie posadzonymi drzewami, precyzyjnie rozmieszczonymi ławkami i alejkami.

Ale jej siostra kochała to miejsce i prawdę mówiąc, te idealne rzędy prawie jednakowych posiadłości ze starannie wypielęgnowanymi trawnikami bardzo do niej pasowały.

Napominając się, że ma być miła, Emily wjechała na podjazd. Zaniosła garnek z zupą do drzwi i zadzwoniła.

Jak obca osoba, pomyślała, a nie członek rodziny. Ale jaśnie państwo zamykali swój pałac na klucz.

Przypomniała sobie, że ma być słodka, i przywołała uśmiech na twarz.

Nie przestała się uśmiechać, kiedy Eliza otworzyła drzwi. Wyglądała przepięknie w śnieżnobiałych spodniach i czerwonym kaszmirowym sweterku, z miękko opadającymi na ramiona ciemnymi falującymi włosami.

W jej oczach, typowo dla Walkerów bystrych i zielonych, widać było lekką irytację.

– Emily. Nie spodziewaliśmy się ciebie.

Nie było to: „Emily! Wesołych świąt. Wejdź”.

Ale Emily ciągle się uśmiechała.

– Dostałam twoją wiadomość o Zanie i jutrzejszym obiedzie. Próbowałam się dodzwonić, ale…

– Byliśmy zajęci.

– No, ja też. Ale tak mi szkoda Zane’a, że zrobiłam mamine lekarstwo. Rosół z kury. Jak się czuje?

– Śpi.

– Eliza, jest zimno. Nie zamierzasz mnie wpuścić?

– Kto to, kochanie? – Graham, bogaty, przystojny, oczywiście w srebrnoszarym kaszmirze, pojawił się za Elizą.

Uśmiechał się, ale co Emily zdążyła już dawno zauważyć, jego uśmiech nie sięgał oczu.

– Emily! Wesołych świąt. Zrobiłaś nam niespodziankę.

– Ugotowałam rosół dla Zane’a. Chciałam się z nim spotkać, zanim pojadę po rodziców na lotnisko.

– Chodź, wejdź. Wezmę go od ciebie.

– Jeszcze gorący. Zaniosę do kuchni, jeśli pozwolisz.

– Oczywiście. To miłe z twojej strony. Jestem pewien, że Zane bardzo się z rosołu ucieszy.

Wniosła garnek do środka i mijając dekoracje świąteczne rodem z lifestyle’owego magazynu, przeszła do kuchni z nieodstępującym jej Grahamem.

– Dom wygląda cudownie. – Postawiła garnek na kuchence. – Może zaniosę talerz Zane’owi i posiedzę z nim chwilę. Pewnie się nudzi.

– Powiedziałam ci, że śpi.

– Może się właśnie… – Zerknęła na siostrę.

– I zaraża – dodał Graham, obejmując Elizę w pasie. – Nie mogę cię narazić na chorobę, zwłaszcza że będziesz w bliskim kontakcie z seniorami.

Nie myślała o swoich rodzicach jako o „seniorach” i to słowo ją wkurzyło.

– Wszyscy mamy końskie zdrowie, zresztą i tak jutro przyjdzie na obiad, więc…

– Nie, nie będzie na tyle zdrów. Potrzebuje odpoczynku – zawyrokował poważnym tonem lekarza Graham.

– Ale jeżeli chcieliście przenieść obiad do mnie…

– Tak będzie lepiej dla wszystkich – stwierdził radośnie Graham. – Wpadniemy, zjemy obiad, żeby wasi rodzice zobaczyli się z Britt i Elizą, ale nie będziemy długo.

Poczuła, jak szczęka jej opada.

– Zostawicie Zane’a samego? W święta?

– Zrozumie, a zresztą i tak dzisiejszy dzień i większość jutrzejszego po prostu prześpi. Ale dołączymy twój rosół do leków i mojej opieki. Wiem, co najlepsze – ciągnął Graham, zanim zdążyła się znowu sprzeciwić. – Jestem nie tylko jego ojcem, ale także lekarzem.

Myśl o tym, że Zane spędzi święta sam, chory, w łóżku, sprawiła jej ból.

– To nie w porządku. Czy nie moglibyśmy, nie wiem, założyć maseczek? To tylko dziecko. Są święta.

– Jesteśmy jego rodzicami. – W głosie Elizy pobrzmiewało wyczuwalne zdenerwowanie. – My podejmujemy decyzje. Kiedy, i jeżeli, będziesz miała dzieci, wybierzesz to, co uznasz dla nich za najlepsze.

– Gdzie jest Britt? Przynajmniej…

– W swoim pokoju. Projekt świąteczny. – Graham przyłożył palec do ust. – Najwyraźniej ściśle tajny. Zobaczysz ją jutro. Raz jeszcze dziękujemy bardzo, że pomyślałaś o Zanie i zadałaś sobie tyle trudu, żeby ugotować mu rosół.

Otoczył ramieniem Emily, odwrócił ją i powiódł do drzwi – czuła się jak eskortowany aresztant.

– Powiedz Quentinowi i Elle, że nie możemy doczekać się jutrzejszego spotkania.

– Mo… Mogę dziś wieczorem przywieźć prezenty dla niego, żeby otworzył je jutro rano.

– Nie ma takiej potrzeby. On ma czternaście lat, Emily, nie cztery. Jedź bezpiecznie.

Nie wypchnął jej fizycznie z domu, ale wyszło na to samo. Łzy gniewu i frustracji szczypały ją w oczy, kiedy szła do samochodu.

– To nie w porządku, to nie w porządku, to nie w porządku – powtarzała, uruchamiając samochód i wyjeżdżając z osiedla.

Ale była tylko ciotką. Nic nie mogła zrobić.

*

Budzik Zane’a pokazywał szóstą czterdzieści pięć. Wieczorem. Zane spędził ponad dwadzieścia cztery godziny zamknięty w swoim pokoju, a twarz i brzuch bolały go tak bardzo, że co zasnął, to zaraz się budził. Ból nie ustawał, a do tego dochodził ostry głód.

Nad ranem zjadł drugą połówkę kanapki, którą zrobiła mu Britt. Tuż po ósmej matka przyniosła mu grzankę i mały dzbanek wody wraz z kolejnym workiem lodu.

Chleb i woda, pomyślał. Jak dla więźnia.

Bo nim właśnie był.

Nie odezwała się do niego ani słowem, on też nic nie powiedział.

Teraz była już prawie dziewiętnasta i nikt nie przyszedł. Martwił się o Britt. Czy też była zamknięta w swoim pokoju? Czasami on – Zane – nie chciał myśleć o tym człowieku jak o ojcu. Zamykał ich i przez kilka godzin mogli tylko oglądać telewizję albo grać na komputerze.

Próbował czytać – książek mu nie zabrali. Ale to było zbyt męczące, powodowało okropny ból głowy. Dowlókł się pod prysznic, ponieważ im bardziej cierpiał, tym mocniej się pocił i nie mógł znieść własnego smrodu.

Pod płynącą wodą, z twarzą pulsującą bólem, płakał jak dziecko. Wyglądał jak Rocky po kilku rundach meczu bokserskiego z Apollo Creedem.

Musi stać się silniejszy. Tata Micaha podnosi ciężary. Ma do tego całe pomieszczenie u nich w domu. Mógłby poprosić pana Cartera, żeby mu pokazał, jak to się robi. Powiedziałby mu, że chce wyrobić sobie mięśnie przed sezonem baseballowym.

A za trzy i pół roku wyjedzie do college’u. Ale jak może to zrobić i zostawić Britt samą?

Może powinien pójść na policję i wszystko opowiedzieć? Tylko że komendant policji gra w golfa z jego ojcem. Każdy w Lakeview szanuje doktora Grahama Bigelowa.

Ta myśl bolała, więc skupił się na baseballu. Trzymał pod kołdrą piłkę, gładził ją, czuł pod palcami ścieg – jak dziecko przytulające misia, żeby się pocieszyć.

Usłyszał szczęknięcie zamka. Ponieważ głód szarpał mu wnętrzności, poczuł ulgę.

Dopóki w świetle z korytarza nie zobaczył ojca. Wysoki, dobrze umięśniony, niósł tacę i torbę lekarską.

Graham wszedł do środka i postawił tacę w nogach łóżka. Wrócił do drzwi i włączył światło – Boże, jaki ból w oczach! – i zamknął za sobą drzwi.

– Usiądź – polecił tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Drżący Zane się podźwignął.

– Jakieś zawroty głowy?

Zane pomyślał, że musi być ostrożny. Pełen szacunku.

– Trochę tak, ojcze.

– Nudności?

– Odrobinę. Nie tak bardzo jak wczoraj.

– Wymiotowałeś? – spytał Graham, otwierając torbę lekarską.

– Od wczoraj nie.

Graham wyjął małą latarkę diagnostyczną i zaświecił nią w oczy Zane’a.

– Podążaj za moim palcem, tylko wzrokiem.

Bolało, nawet to bolało, ale Zane nie śmiał się sprzeciwić.

– Ból głowy?

– Tak.

– Podwójne widzenie?

– Już nie.

Graham zajrzał mu w uszy i sprawdził zęby.

– Krew w moczu?

– Nie, nie, ojcze.

– To lekkie wstrząśnienie mózgu. Masz szczęście, biorąc pod uwagę twoje zachowanie, że nie jest gorzej. Połóż głowę.

Kiedy to zrobił, Graham przycisnął palce do obu stron nosa Zane’a. Przeszywający ból przypominał wybuch gwiazdy. Płacząc, Zane próbował odepchnąć te dłonie. Graham sięgnął do torby po narzędzia i każdy centymetr skóry chłopca pokrył się potem.

– Proszę. Proszę, nie. To boli. Tato, proszę.

– Połóż się. – Graham położył dłoń na gardle Zane’a i ścisnął lekko. – Bądź mężczyzną, na miłość boską.

Krzyknął. Nie mógł się powstrzymać. Nie widział, co ojciec robi. Nawet gdyby otworzył oczy, niczego by nie dostrzegł przez czerwoną mgiełkę bólu.

Łzy płynęły mu po twarzy. Na to też nie był w stanie nic poradzić.

Kiedy się skończyło, zwinął się w drżący kłębek.

– Możesz mi podziękować, że nie będziesz miał krzywej przegrody. Możesz mi za to podziękować – powtórzył z naciskiem Graham.

Zane przełknął wzbierającą żółć.

– Dziękuję.

– Użyj lodu. Zostaniesz w swoim pokoju do czasu wyjazdu w drugi dzień świąt. Miałeś wypadek na rowerze. Byłeś nieostrożny. W ośrodku pozostaniesz w swoim pokoju. Kiedy wrócimy do domu, powiemy wszystkim, że miałeś wypadek podczas jazdy na nartach. Byłeś nieostrożny, nie w pełni wyzdrowiałeś, ale się uparłeś. Jeśli jakkolwiek od tego odbiegniesz, skończy się to dla ciebie bardzo źle. Pójdę do sądu i zamknę cię z innymi nieprzystosowanymi. Rozumiesz?

– Tak.

Chociaż Zane miał zamknięte oczy, wiedział, że Graham stoi nad łóżkiem, wysoki, blondwłosy i z uśmiechem wyższości malującym się na twarzy.

– W przyszłym tygodniu napiszesz do dziadków, dziękując im za prezenty, jakie ci nierozsądnie wybrali. Zostaną przekazane na cele dobroczynne. Prezenty, które twoja matka i ja dla ciebie wybraliśmy, zostaną zwrócone. Nie zasługujesz na nic, więc to właśnie otrzymasz. Zrozumiałeś?

– Tak. – To bez znaczenia, to nie ma znaczenia. Proszę, zostaw mnie już.

– Dostaniesz z powrotem komputer, ale tylko do odrabiania prac domowych. Będę go co wieczór sprawdzał. Jeżeli w ciągu miesiąca okażesz należyte wyrzuty sumienia, jeżeli twoje stopnie nie ucierpią, jeżeli w moim mniemaniu wyciągnąłeś cenną nauczkę, dostaniesz resztę rzeczy. Jeżeli nie, one również zostaną przekazane na cele dobroczynne dla kogoś, kto na nie bardziej zasługuje. Jeżeli nie, wycofam pozwolenie na grę w baseball nie tylko w nadchodzącym sezonie, ale kiedykolwiek. Zrozumiałeś?

Nienawiść. Zane nie wiedział, że potrafi tak bardzo nienawidzić.

– Tak, ojcze.

– Sprawdzę akademie wojskowe jako alternatywną ścieżkę twojej edukacji, jeżeli twoje zachowanie się nie poprawi. Twoja ciotka przysłała zupę. Masz jej za to podziękować, kiedy – i jeżeli – znowu się z nią zobaczysz.

W końcu, wreszcie, wyszedł i zamknął za sobą drzwi na klucz.

Zane nie poruszył się, dopóki nie nabrał pewności, że fale bólu go nie pokonają. Wiedział, że jego ojciec potrafi być podły i gwałtowny, że umie nałożyć maskę idealnego męża, ojca, sąsiada na to wszystko, co się pod nią kryło. Ale aż do tej chwili nie wiedział, albo nie godził się z tym, że jego ojciec jest potworem.

– Nigdy więcej nie nazwę go tatą – poprzysiągł sobie Zane. – Nigdy więcej.

Zmusił się, żeby wstać i usiąść na ławce stojącej w nogach łóżka. Podniósł talerz zupy.

Była zimna. Kolejny przejaw podłości.

Ale przegrałeś, ty pieprzony draniu, myślał Zane podczas jedzenia. Nic mi tak nigdy w życiu nie smakowało.

Kiedy poczuł się mocniejszy, wziął kolejny prysznic, bo przepocił koszulkę. Zmusił się do chodzenia po pokoju, jedno kółko za drugim. Nabieranie siły trzeba od czegoś zacząć. Żałował, że nie ma jeszcze jednej porcji rosołu, zrobił więc okład z lodu na twarz.

Usłyszał dobiegające z dołu kolędy i podszedł do drzwi. Spojrzał przez okno na jezioro i dostrzegł migoczące po drugiej stronie światełka. Widział, który dom należy do ciotki, pomyślał o niej i o dziadkach świętujących Boże Narodzenie. Czy oni myśleli o nim?

Miał nadzieję, że tak. Chory na grypę, czyż to nie wstyd?

Ale oni nie wiedzieli, nie wiedzieli, nie wiedzieli. A gdyby wiedzieli, to co by zrobili, co by mogli zrobić? Nic nie przemawiało na niekorzyść takiego człowieka, jak jego ojciec. Jeżeli doktor Graham Bigelow powie, że jego syn spadł z roweru albo zrobił sobie krzywdę, jeżdżąc na nartach, wszyscy uznają, że tak właśnie było. Nikt nie uwierzy, że taki człowiek bije własnego syna.

A nawet gdyby próbował ich przekonać, to co niby mieliby zrobić?

Nie może pójść do szkoły wojskowej. Nie zniósłby tego. Nie może zostawić Britt.

Musi zatem udawać, tak samo jak udają jego rodzice. Musi udawać, że otrzymał cenną nauczkę. Mówić: „Tak, proszę ojca”. Mieć dobre stopnie. Musi robić wszystko, co konieczne.

Pewnego dnia będzie wystarczająco silny albo wystarczająco dorosły, albo wystarczająco odważny, żeby przestać udawać.

Zresztą, kto by uwierzył? Może ciotka. Może. Chyba nie za bardzo lubi jego ojca ani jego matkę. Wiedział, że oni na pewno nie lubią jej, ponieważ cały czas na nią wygadują. Że nigdy nie była wiele warta, że nawet nie potrafiła utrzymać męża. I mnóstwo innych rzeczy.

Usłyszał pianino i poczuł niewielką ulgę. Britt jest cała i zdrowa, jeżeli może grać.

Może zdoła zdobyć dowód. Mógłby namówić Micaha, żeby mu pokazał, jak założyć ukrytą kamerę albo coś takiego. Nie, nie, nie może go w to wciągnąć. Gdyby Micah powiedział swoim rodzicom, oni mogliby coś powiedzieć jego rodzicom.

Zero baseballu, na zawsze, szkoła wojskowa, kolejne bicie.

Nie jest na tyle odważny.

Ale mógłby to wszystko spisać.

Natchniony tą myślą podszedł do biurka. Znalazł zeszyt, długopisy, ołówek. Potem postanowił, że jeszcze poczeka. Któreś z nich może tu zajrzeć przed pójściem spać. Jeżeli go złapią, to koniec.

Zatem czekał, czekał, leżał w ciemności z piłką baseballową, która dawała mu pociechę.

Usłyszał wołanie ojca.

– Słodkich świątecznych snów, Britt!

– Dobranoc! – odkrzyknęła.

Po chwili usłyszał jej szept przy drzwiach.

– Nie mogłam się zakraść. Przepraszam. Słyszałam, jak krzyczysz, ale…

– W porządku. Nic mi nie jest. Idź do łóżka, zanim cię złapią.

– Przepraszam – powtórzyła.

Usłyszał, jak zamyka drzwi do swojego pokoju. Zasnął płytkim snem. Obudził go śmiech matki. Szli na górę i słyszał przytłumione słowa, kiedy mijali jego drzwi. Ani drgnął, nie otworzył oczu i oddychał równomiernie, ponieważ nie mógł im zaufać.

I miał rację, bo parę minut później szczęknął zamek. Światło z korytarza przesączało się czerwienią przez zamknięte powieki. Nie zaciskał ich, bo wtedy wiedzieliby, że udaje.

Nawet kiedy drzwi się zamknęły i zamek znowu szczęknął, czekał. Odczekał minutę, dwie, pięć.

Kiedy poczuł się bezpieczny, podpełzł do biurka, wyjął zeszyt i kilka długopisów. Na wszelki wypadek zabrał je i małą latarkę, którą Britt mu zostawiła, z powrotem do łóżka.

Gdy usłyszy szczęk zamka, zdąży wszystko schować pod koc i się położyć.

W promieniu światła zaczął pisać.

Może nikt mi nie uwierzy. On mówi, że nikt. Jest zbyt ważny, zbyt elegancki, więc mi nie uwierzą, ale moja nauczycielka angielskiego mówi, że opisywanie spraw pomaga je przemyśleć i zapamiętać. A ja muszę to zapamiętać. 23 grudnia 1998 roku, kiedy moja siostra Britt i ja wróciliśmy do domu ze szkoły, moja matka leżała na podłodze. Mój ojciec ją bił i kiedy próbowałem go powstrzymać, bardzo mnie skrzywdził.

Pisał przez ponad godzinę.

Kiedy poczuł się zbyt zmęczony, wyjął monetę ze skarbonki i odkręcił nią kratkę wentylacyjną. Ukrył w niej zeszyt. Długopisy odłożył na miejsce, chociaż jeden z nich całkiem się wypisał.

A potem wpełzł do łóżka i zasnął.

W poszukiwaniu prawdy

Подняться наверх