Читать книгу W ukryciu - Нора Робертс - Страница 8
ROZDZIAŁ 2
ОглавлениеO dziewiętnastej dwadzieścia pięć 22 lipca funkcjonariuszka policji Essie McVee dokończyła raport na temat stłuczki na parkingu centrum handlowego DownEast.
Nikt nie doznał obrażeń, uszkodzenie było minimalne, ale kierowca lexusa zachowywał się bardzo agresywnie w stosunku do trzech studentek w mustangu convertible.
Mimo że wina wyraźnie leżała po stronie mustanga – co łkająca dwudziestolatka przyznała – bo cofała bez sprawdzenia, czy ma wolną przestrzeń z tyłu, nadęty ważniak i jego zażenowana towarzyszka w lexusie byli, również wyraźnie, po kilku drinkach.
Essie pozwoliła swemu partnerowi zająć się lexusem, mając świadomość, że Barry wygłosi oklepaną gadkę o kobietach kierowcach. Zamierzała to zignorować, bo wiedziała również, że Barry postawi facetowi zarzut prowadzenia samochodu pod wpływem alkoholu.
Uspokoiła dziewczyny, wzięła od nich oświadczenie i informacje, wypisała mandat. Lexus nie przyjął zbyt uprzejmie zarzutu jazdy pod wpływem alkoholu ani taksówki, którą Barry zamówił, ale policjant poradził sobie z tym w swój zwykły, żartobliwy sposób, udając, że mu przykro.
Kiedy radio na jej ramieniu zaskrzeczało, Essie nadstawiła ku niemu ucho. Nawet po czterech latach służby w takich chwilach serce zaczynało jej bić mocniej.
Odwróciła się szybko do Barry’ego i po wyrazie jego twarzy poznała, że on też słucha komunikatu. Pochyliła głowę do mikrofonu.
– Zespół czterdziesty piąty jest na miejscu. Znajdujemy się dokładnie przed kinem.
Barry otworzył bagażnik i rzucił jej kamizelkę kuloodporną.
Czując suchość w ustach, Essie zapięła ją i sprawdziła broń. Nigdy dotąd nie użyła jej poza strzelnicą.
– Wsparcie już jedzie, będą za trzy minuty. SWAT się zbiera. Jezu, Barry.
– Nie możemy czekać.
Znała procedurę, przeszła szkolenie, ale nie spodziewała się, że kiedykolwiek będzie musiała ją zastosować. Hasło strzelec zamachowiec oznaczało, że liczy się każda sekunda.
Essie pobiegła z Barrym w stronę szerokich szklanych drzwi.
Często bywała w tym centrum handlowym i teraz myślała, jakim zrządzeniem losu znalazła się ze swoim partnerem tuż przed wejściem do multikina.
Nie zastanawiała się, czy wróci do domu, żeby nakarmić starego kota, ani czy dokończy książkę, którą zaczęła czytać. Nie mogła.
Zlokalizować, powstrzymać, odciągnąć uwagę, unieszkodliwić.
Wyobraziła sobie tę sytuację, zanim dopadli do drzwi.
Foyer multikina otwierające się na główną część galerii handlowej, z prawej strony kasa biletowa, dalej sklepik z przekąskami i napojami, z lewej korytarz z trzema salami kinowymi. Operator w centrali podał informację, że strzelec jest w tej z numerem jeden – największej.
Essie zajrzała do środka przez szklane drzwi, weszła i oboje zaczęli posuwać się zakosami, ona z lewej strony, a Barry z prawej. Słyszała muzykę płynącą z głośników w galerii i gwar tłumu kupujących.
Dwóch facetów w sklepiku otworzyło usta na widok gliniarzy z wyciągniętą bronią. Obaj podnieśli ręce do góry. Duża butelka gazowanego napoju wypadła z dłoni temu z lewej i grzmotnęła w ladę, rozpryskując płyn.
– Jest tu ktoś jeszcze? – rzucił Barry.
– T-t-tylko Julie, przy schowkach w szatni.
– Zabierzcie ją i wyprowadźcie na zewnątrz. Już! Szybko, idźcie!
Jeden z nich skoczył do drzwi za ladą. Drugi stał z rękami w górze, jąkając się:
– O co? O co chodzi? O co chodzi?
– Ruszaj się!
Posłuchał.
Essie skręciła w lewo, ostrożnie wyjrzała za róg i zobaczyła ciało leżące twarzą w dół przed drzwiami do sali numer jeden, a za nim smugę krwi.
– Mamy ciało – zameldowała i zaczęła iść dalej, powoli, ostrożnie, mijając z prawej strony salę kinową, z której dobiegał śmiech, w kierunku odgłosów za drzwiami jedynki. Odgłosów strzałów i krzyków.
Wymieniła spojrzenia z Barrym i przestąpiła leżące ciało. Na jego kiwnięcie głową pomyślała: ruszamy.
Gdy otworzyli drzwi sali, popłynęła z niej fala odgłosów przemocy i strachu, a przyćmione światło z korytarza wślizgnęło się do środka.
Essie zobaczyła strzelca – mężczyznę w kevlarowej kamizelce, hełmie, noktowizyjnych goglach, z karabinem automatycznym w jednej ręce i pistoletem w drugiej.
W chwili gdy go dostrzegła, strzelił w plecy mężczyźnie, który uciekał do bocznego wyjścia.
Następnie skierował karabin w stronę drzwi i otworzył ogień.
Szukając osłony, Essie zanurkowała za ściankę za ostatnim rzędem foteli i zobaczyła, jak Barry zostaje trafiony w kamizelkę, a strzał odrzuca go w tył.
Nie w środek ciała, powtarzała sobie, gdy adrenalina tętniła jej w żyłach, nie w środek ciała, bo, tak jak Barry, strzelec miał na sobie kamizelkę. Wzięła trzy szybkie wdechy, przetoczyła się po podłodze i zaszokowana ujrzała, że rusza na nią pochyłym przejściem.
Strzelała nisko – w biodra, krocze, nogi, kostki – i nie przestawała strzelać nawet wtedy, gdy padł.
Pokonała odruch, który nakazywał jej ruszyć na pomoc partnerowi, i podeszła do zabójcy.
– Zamachowiec unieszkodliwiony. – Z bronią wciąż wycelowaną w mężczyznę, wyjęła mu z dłoni pistolet i postawiła stopę na karabinie, który upuścił. – Funkcjonariusz jest ranny. Mój partner został trafiony. Potrzebujemy lekarza. Boże, tu jest mnóstwo ofiar. Potrzebujemy pomocy. Powtarzam: potrzebna pomoc.
– Mamy doniesienia o innym zamachowcu, być może dwóch lub więcej, na terenie galerii handlowej. Potwierdzasz, że jeden strzelec został trafiony?
– Tak. – Przyjrzała się dolnej części jego ciała, która była masą krwi. – Nie wstaje. – W chwili, gdy to powiedziała, z jego piersi wydobył się szybki, chrapliwy oddech.
Miał krostę na podbródku. Wpatrywała się w nią do czasu, gdy zdolna była podnieść głowę, by spojrzeć na to, co zrobił.
Ciała bezwładnie leżące w przejściu, osunięte na fotelach, wciśnięte w wąskie przestrzenie między rzędami, gdzie ludzie upadli albo próbowali się ukryć.
Essie nigdy tego nie zapomni.
Gdy oddział SWAT wpadł przez drzwi sali kinowej, podniosła ręce do góry.
– Funkcjonariuszka McVee. Strzelec jest zneutralizowany. Mój partner…
Gdy to mówiła, Barry zakasłał i jęknął. Essie zaczęła podnosić się z przysiadu i, poczuwszy zawrót głowy, się zachwiała.
– Jesteś ranna, McVee?
– Nie. Nie, tylko… Nie. – Z wysiłkiem podeszła do Barry’ego.
– Następnym razem, kiedy będę narzekał, jak gorąco jest w tych kamizelkach i jakie są ciężkie, walnij mnie. – Wciągnął powietrze w płuca. – Boli jak skurwysyn.
Przełknąwszy gulę w gardle, Essie wzięła Barry’ego za rękę.
– Bez niej bolałoby bardziej.
– Dopadłaś go, Essie. Dopadłaś sukinsyna.
– Tak. – Znów musiała mocno przełknąć gulę, ale kiwnęła głową. – Myślę, że to dzieciak. Barry, on nie jest sam.
Zjawiło się więcej gliniarzy i służby medyczne. Podczas gdy inne jednostki policji rzuciły się do galerii handlowej w poszukiwaniu drugiego zamachowca albo zamachowców, Essie z Barrym sprawdzali w kinie toalety, magazyn, szafki.
– Potrzebujesz lekarza – powiedziała, kiedy zbliżyli się do damskiej toalety.
– Później. To ona dzwoniła pod dziewięćset jedenaście. – Ruchem głowy wskazał drzwi.
Essie popchnęła je, wymierzyła do środka broń i w lustrze nad umywalką dostrzegła własną twarz. Chorobliwą bladość, ale to lepsze niż szary odcień ciemnobrązowej skóry Barry’ego.
– Tu policja – zawołała Essie. – Simone Knox? Tu policja.
Odpowiedziała jej cisza.
– Może stąd wyszła.
Drzwi kabin były otwarte, ale tylko jedne z nich lekko uchylone.
– Simone – powtórzyła Essie, podchodząc tam. – Jestem funkcjonariuszka McVee z policji Rockpoint. Jesteś już bezpieczna.
Otworzyła drzwi i ujrzała dziewczynę skuloną na sedesie, z rękami przyciśniętymi do uszu.
– Simone. – Pochyliwszy się, położyła dłoń na kolanie Simone. – Już wszystko w porządku.
– Oni krzyczą. On ich zabija. Tish, Mi, moja mama, moja siostra.
– Pomoc już tu jest. Znajdziemy je. Wyprowadźmy cię stąd, dobrze? Byłaś bardzo mądra. Dzwoniąc dziś po pomoc, uratowałaś życie ludziom, Simone.
Wtedy Simone podniosła głowę. Jej wielkie brązowe oczy były zalane łzami i przerażone.
– Komórka mi padła. Zapomniałam ją naładować i padła, więc ukryłam się tutaj.
– To dobrze, doskonale. Teraz chodź ze mną. Jestem funkcjonariuszka McVee. A to funkcjonariusz Simpson.
– Ten mężczyzna, mężczyzna wybiegł i upadł. Krew. Zobaczyłam… Zobaczyłam… Tish i Mi są w kinie. Mama i siostra na zakupach.
– Znajdziemy je. – Objęła ramieniem Simone, pomogła jej wstać, a potem wyjść. – Pójdziesz z funkcjonariuszem Simpsonem. A ja pójdę poszukać twojej mamy, siostry i przyjaciółek.
– Essie.
– Jesteś ranny, Barry. Weź dziecko. Niech ją zbadają.
Poprowadziła dziewczynę korytarzem obok sal kinowych. Raport sytuacyjny w radiu stwierdzał, że jeszcze dwaj zamachowcy zostali zastrzeleni. Miała nadzieję, że to już wszyscy, ale musiała się upewnić.
Jednak kiedy Barry przejął Simone, kierując do szklanych drzwi i błyskających świateł policyjnych aut i ambulansów, dziewczyna zatrzymała się i spojrzała prosto w oczy Essie.
– Tulip i Natalie Knox. Mi-Hi Jung i Tish Olsen. Musisz je znaleźć. Proszę. Proszę, znajdź je.
– Rozumiem. Już się tym zajmuję.
Essie ruszyła w drugą stronę. Nie słyszała już odgłosu strzałów i ktoś, dzięki Bogu, wyłączył muzykę. Jej radio skrzeczało meldunki na temat sprawdzonych miejsc i wezwania pomocy medycznej.
Przystanęła i spojrzała na galerię handlową. Odkąd sięgała pamięcią, robiła tu zakupy, przechadzała się, jadała posiłki.
Potrzeba czasu, pomyślała, niemal sparaliżowana, żeby usunąć zwłoki, opatrzyć i wywieźć rannych, odebrać oświadczenia od tych, którzy uniknęli obrażeń – fizycznych obrażeń, poprawiła się. Wątpiła, by ktokolwiek, kto przeżył ten wieczór, przetrwał go bez szwanku.
Pojawili się już ratownicy medyczni, ale tak wielu ludziom nie byli w stanie pomóc.
Kobieta z ramieniem zalanym krwią tuliła na kolanach mężczyznę, dla którego nie było już ratunku. Człowiek w koszulce Red Sox leżał twarzą do podłogi. Essie widziała substancję szarą mózgu wyzierającą z otworu w czaszce. Kobieta, nieco ponaddwudziestoletnia, łkając, siedziała przed Starbucksem w fartuszku zbryzganym krwią.
Essie dostrzegła malutki różowy sportowy bucik i chociaż miała nadzieję, że dziewczynka, która go zgubiła, znalazła bezpieczne miejsce, serce jej się ścisnęło na ten widok.
Zobaczyła mężczyznę, mniej więcej dwudziestoletniego, który chwiejnym krokiem opuszczał sklep GameStop. Jego oczy za przekrzywionymi okularami o grubych szkłach spoglądały nieprzytomnie, jakby był odurzony.
– To koniec? – zapytał ją. – Już po wszystkim?
– Jesteś ranny?
– Nie. Uderzyłem się w łokieć. Ja… – Te nieprzytomne oczy prześlizgnęły się po niej, a potem po krwawiących i martwych. – Jezu, o Jezu. Na… na zapleczu. Mam ludzi na zapleczu. Tak jak mówili, żeby zrobić, gdyby… Są na zapleczu.
– Poczekaj chwilę. – Odwróciła się i przez radio zapytała, czy może wyprowadzić grupę na zewnątrz i do którego punktu kontrolnego.
– Jak się nazywasz? – zapytała.
– Chaz Bergman. Jestem dziś kierownikiem zmiany.
– Okej, Chaz, dobrze się spisałeś. Wyprowadźmy teraz twoich ludzi. Funkcjonariusze przyjmą wasze zeznania, ale najpierw wszystkich wyprowadźmy.
– Mam przyjaciela. Nazywa się Reed, Reed Quartermaine. Pracuje w Mangii, to restauracja. Może go pani znaleźć?
– Znajdę. – Essie dodała go do swojej listy.
– Czy to już koniec? – powtórzył pytanie Chaz.
– Tak – potwierdziła, mając świadomość, że kłamie. Dla nikogo, kto tego dnia doświadczył przemocy, to nigdy się nie skończy.
Reed trzymał na ręku Brady’ego, kiedy dostrzegł kilkoro spośród pracowników Mangii. Niektórzy siedzieli na krawężniku, obejmując się nawzajem. Rosie, nadal w kucharskim fartuchu, zakrywała dłońmi twarz.
Zawsze mu mówiła: „Zjedz ten makaron. Podtucz się, chudzielcu”.
– Już wszystko dobrze, już dobrze. – Reed zamknął oczy i pochylił się, by przysiąść obok niej.
Poderwała się i objęła go.
– Nie jesteś ranny. – Ujęła w dłonie jego twarz.
Pokręcił głową i zapytał:
– Nikomu nic się nie stało?
Rosie wydała z siebie płaczliwy dźwięk.
– Wszedł i… – Urwała, zauważywszy chłopca, którego Reed trzymał. – Później o tym porozmawiamy. Kim jest ten przystojniak?
– To Brady. – Nie wszyscy się uratowali, pomyślał. – My, hm, spędzaliśmy razem czas. Muszę mu pomóc znaleźć mamę.
I zatelefonować do własnej, stwierdził. Wysłał jej esemes, napisał, że nic mu nie jest, niech się nie martwi. Ale musiał zadzwonić do domu.
– Dobrzy chłopcy przyjechali na ratunek – powiedział Reed.
– To prawda. – Rosie uśmiechnęła się przed łzy.
– Chcę do mamusi.
– Poproszę o pomoc któregoś z gliniarzy.
Reed wstał i podszedł do policjantki – wybrał dziewczynę, bo sądził, że Brady będzie wolał pójść z kobietą.
– Czy może mi pani pomóc? To jest Brady, nie może znaleźć mamy.
– Cześć, Brady. Jak nazywa się twoja mama?
– Mamusia.
– Jak tatuś się do niej zwraca?
– Skarbie.
Essie się uśmiechnęła.
– Jestem pewna, że ma jeszcze inne imię.
– Lisa Skarbie.
– Dobrze, a jak brzmi twoje pełne imię?
– Jestem Brady Michael Foster. Mam cztery lata. Mój tatuś jest strażakiem i mam psa o imieniu Mac.
– Strażak. A jak się dokładnie nazywa?
– Michael Skarbie.
– Okej. Poczekaj chwilę.
Strażacy byli wśród służb ratunkowych, więc Essie znalazła jednego z nich.
– Szukam Michaela Fostera. Mam jego syna.
– Foster jest jednym z moich ludzi. Masz Brady’ego? Jest ranny?
– Nie.
– Jego matkę wiozą do szpitala. Dostała dwa strzały w plecy, cholera. Foster szuka teraz chłopca. Nie wiedział, że tu są, dopóki ratownicy nie znaleźli Lisy. – Przetarł twarz dłońmi. – Trudno powiedzieć, czy przeżyje. O, tam jest!
Essie zobaczyła mężczyznę, który spieszył przez tłum wstrząśniętych ludzi. Mocno zbudowany, ciemnoskóry, o krótko ostrzyżonych włosach. Drgnął, opuścił ramiona, a potem biegiem ruszył w stronę syna.
– Tatuś! – pisnął Brady w ramionach Reeda.
Michael wziął syna z jego rąk, objął mocno i zaczął całować główkę i buzię.
– Brady, Bogu dzięki, Bogu dzięki. Jesteś ranny? Czy ktoś cię skrzywdził?
– Mamusia upadła i nie mogłem jej znaleźć. Reed mnie znalazł i powiedział, że musimy być bardzo cicho i czekać na dobrych panów. Byłem bardzo cicho, tak jak mi kazał, nawet kiedy wsadził mnie do schowka.
W oczach Michaela zakręciły się łzy, kiedy spojrzał na Reeda.
– Ty jesteś Reed?
– Tak, proszę pana.
Michael wyciągnął rękę i chwycił jego dłoń.
– Nigdy nie będę w stanie dostatecznie ci podziękować. Mam ci tyle do powiedzenia, ale… – Przerwał, kiedy jego umysł rozjaśnił się na tyle, by zauważyć krew na spodniach i butach Reeda. – Jesteś ranny.
– Nie, nie sądzę… To nie moja krew. Nie jest… – Słowa zamarły mu w ustach.
– Okej. Dobrze, Reed. Posłuchaj, muszę zabrać stąd Brady’ego. Potrzebujesz pomocy?
– Muszę znaleźć Chaza. Nie wiem, czy wszystko z nim w porządku. Muszę go znaleźć.
– Poczekaj.
Michael oparł sobie Brady’ego wygodniej na ręce i wyciągnął radio.
– Chcę do mamusi.
– Okej, kolego, ale teraz musimy pomóc Reedowi.
Podczas gdy Michael rozmawiał przez radio, Reed rozejrzał się wokół. Tyle świateł, wszystko takie jaskrawe i niewyraźne. Tak wielki hałas. Rozmowy, krzyki, płacz. Zobaczył, jak jakiś mężczyzna na noszach, jęczący i zakrwawiony, jest wkładany do karetki. Kobieta w jednym bucie, z cienką strużką krwi spływającą z boku twarzy, kulejąc, krążyła w kółko i wołała Judy dopóty, dopóki ktoś w mundurze jej stamtąd nie zabrał.
Dziewczyna z długim, ciemnym końskim ogonem siedziała na krawężniku i rozmawiała z policjantem. Cały czas kręciła głową, a jej oczy, jasnobrązowe jak u tygrysa, błyszczały w kłębowisku wirujących świateł.
Reed dostrzegł telewizyjne vany i jeszcze więcej jasnych świateł za żółtą policyjną taśmą. Ludzie tłoczyli się za nią, niektórzy wykrzykując czyjeś imiona.
Uderzyła go nagła myśl: niektóre z wołanych osób nigdy nie odpowiedzą.
Zaczął się cały trząść od środka: żołądek, jelita, serce. W uszach miał szum, wzrok mu się zamglił.
– Hej, Reed, może usiądziesz na chwilę? Dowiem się, co z twoim przyjacielem.
– Nie, muszę… – Zobaczył Chaza, który wychodził z grupą ludzi prowadzoną przez policjantów. – Jezu. Jezu, Chaz!
Wykrzyknął to tak, jak ci ludzie za policyjną taśmą, i pobiegł sprintem.
Siedząca na krawężniku Simone czekała, by odzyskać czucie w nogach. Ciało miała zdrętwiałe, jakby ktoś znieczulił ją całą nowokainą.
– Z twoją mamą i siostrą wszystko jest w porządku. – Usłyszała głos policjantki McVee i starała się zrozumieć jej słowa.
– Gdzie one są? Gdzie są?
– Wkrótce je stamtąd wyprowadzą. Twoja mama ma trochę drobnych obrażeń. Drobnych, Simone. Nic jej nie jest. Dostały się do jednego ze sklepów i tam schroniły. Mama ma kilka ran ciętych od lecącego szkła i uderzyła się w głowę. Ale to nic poważnego, rozumiesz?
Simone była w stanie jedynie kręcić głową.
– Mama uderzyła się w głowę.
– Nic jej nie będzie. Były w bezpiecznym miejscu i zaraz wyjdą.
– Mi i Tish.
Wiedziała. Zrozumiała ze sposobu, w jaki funkcjonariuszka McVee objęła ją ramieniem. Właściwie nie była tego świadoma, czuła tylko ciężar.
Ciężar.
– Mi jest w drodze do szpitala. Zajmą się tam nią, zrobią wszystko, co w ich mocy.
– Mi… Postrzelił ją? – Głos Simone zabrzmiał tak ostro, że zranił jej własne uszy. – Postrzelił ją?
– Jedzie do szpitala, czekają już, żeby się nią zająć.
– Musiałam się wysiusiać. Nie było mnie tam. Musiałam się wysiusiać. Tish tam była. Gdzie jest Tish?
– Trzeba poczekać, aż wszyscy wyjdą i zostaną policzeni.
Simone nie przestawała kręcić głową.
– Nie, nie, nie. Siedziały razem. Ja musiałam iść się wysiusiać. Postrzelił Mi. Strzelił do niej. Tish. Siedziały razem.
Spojrzała na Essie i zrozumiała. A zrozumienie sprawiło, że znów zaczęła czuć. Czuła wszystko.
Reed zamknął Chaza w niedźwiedzim uścisku. Poczuł, że przynajmniej niektóre sprawy wróciły do normy. Obejmując się, stali naprzeciwko dziewczyny z długim, brązowym końskim ogonem i tygrysimi oczami.
Kiedy wydała z siebie przenikliwy lament, Reed oparł głowę na ramieniu Chaza.
Wiedział, że w tym lamencie bez słów kryło się imię osoby, która już nigdy nie odpowie.
Nie mogli jej zmusić do powrotu do domu. Wszystko jej się mieszało i plątało, ale miała świadomość, że siedzi na twardym plastikowych krześle w szpitalnej poczekalni i trzyma w ręce colę.
Siostra i ojciec siedzieli z nią. Natalie wtuliła się w tatę, ale Simone nie chciała być obejmowana ani dotykana.
Nie wiedziała, jak długo czekali. Bardzo długo? Pięć minut?
Inni ludzie też czekali.
Słyszała, jak podawano liczby. Różne.
Trzej zamachowcy. Osiemdziesiąt sześć osób rannych. Czasem liczba rannych zwiększała się, czasem zmniejszała.
Trzydzieści sześć osób nie żyje. Pięćdziesiąt osiem.
Liczby wciąż były nowe, wciąż się zmieniały.
Tish nie żyła. To się nie zmieni.
Musieli czekać na tych twardych krzesłach, podczas gdy ktoś wyjmował odłamki szkła z głowy jej matki i opatrywał rozcięcia na twarzy.
Simone wyobrażała sobie tę twarz, wszystkie te skaleczenia i bladość, głęboką bladość pod makijażem. Jasne włosy matki, zawsze perfekcyjnie ułożone, teraz splątane i zakrwawione.
Wywieźli ją na jednych z tych noszy na kółkach, a płacząca Natalie kurczowo trzymała ją za rękę.
Natalie nie została ranna, bo mama popchnęła ją do sklepu, a sama upadła. Natalie wciągnęła ją do środka i za gablotę z wystawionymi letnimi koszulkami.
Natalie była dzielna. Simone jej to powie, kiedy znów będzie w stanie mówić.
Teraz jednak musieli usunąć szkło z głowy matki i zbadać ją, bo uderzyła się w głowę i na kilka minut straciła przytomność. Wstrząśnienie mózgu.
Simone wiedziała, że Natalie chce wrócić do domu, bo tata powtarzał jej, że mamie nic nie będzie, że zaraz wyjdzie ze szpitala i będą mogli jechać.
Simone nie zamierzała wracać, a oni nie mogli jej zmusić. Tish nie żyła, Mi przechodziła operację. Nie mogli jej zmusić.
Trzymała puszkę coli w obu dłoniach, żeby ojciec nie wziął jej znów za rękę. Nie chciała, żeby ktokolwiek trzymał ją za rękę czy przytulał. Jeszcze nie teraz. Może już nigdy. Musiała tylko czekać na tym twardym plastikowym krześle.
Pojawił się lekarz i ojciec zerwał się na równe nogi.
Tata jest taki wysoki, pomyślała Simone z roztargnieniem, taki wysoki i przystojny. Nadal miał na sobie garnitur i krawat, bo wrócił do domu z firmowej kolacji i włączył wiadomości. Po czym pojechał prosto do centrum handlowego.
Lekarz przekazał ojcu informacje: lekkie wstrząśnienie mózgu i kilka szwów.
Kiedy matka wyszła z gabinetu zabiegowego, Simone z drżeniem podniosła się z krzesła. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo bała się, że z matką nie jest dobrze. Że będzie z nią jak z Mi albo gorzej – jak z Tish.
Ale matka wyszła do poczekalni. W kilku miejscach na twarzy miała dziwaczne opatrunki, ale nie była blada, tak bardzo blada jak przedtem. Tak, jak Simone wyobrażała sobie, że wyglądają martwi ludzie.
Natalie skoczyła i objęła matkę.
– Moja dzielna dziewczynka – szepnęła Tulip. – Moje dzielne dziewczynki – powiedziała, wyciągając rękę do Simone.
I w końcu Simone zapragnęła być dotykana, chciała przytulić i być przytulaną. Objęła ramionami matkę razem z Natalie stojącą pomiędzy nimi.
– Wszystko w porządku, mam guz na głowie. Zabierzmy nasze córki do domu, Ward.
Simone usłyszała łzy w głosie matki i przytuliła się do niej mocniej na jeszcze jedną chwilę. I zamknęła oczy, kiedy ojciec objął je wszystkie trzy.
– Pójdę po samochód – powiedział.
Simone się odsunęła.
– Ja nie jadę. Nie wracam teraz do domu.
– Kochanie…
Jednak Simone gwałtownie potrząsnęła głową i o kolejny krok odsunęła się od zmęczonej, pokaleczonej i pokrytej opatrunkami twarzy matki.
– Nie jadę. Mi… Operują ją. Nie jadę.
– Kochanie. – Tulip znów spróbowała. – Nie możesz tu nic zrobić i…
– Mogę tu być.
– Nat, pamiętasz, gdzie stoi nasz samochód?
– Tak, tato, ale…
– Zabierz mamę. – Podał Natalie kluczyki. – Wy dwie idźcie do samochodu. Dajcie chwilę mnie i Simone.
– Ward, dziewczynki muszą wrócić w domu. Muszą być z dala od tego.
– Idź do samochodu – powtórzył, nawet gdy Simone znów usiadła, obejmując się ramionami w wyrazie pełnego przygnębienia buntu. Pocałował żonę w policzek, szepnął coś, po czym usiadł obok córki. – Wiem, że jesteś przerażona. Wszyscy jesteśmy.
– Nie byłeś tam.
– To też wiem. – Teraz usłyszała ból w jego głosie, ale otrząsnęła się. Odepchnęła to. – Simone, jest mi strasznie przykro z powodu Tish. Z powodu Mi. Obiecuję, że kiedy będziemy w domu, dowiemy się, co z Mi, i że jutro cię do niej zawiozę. Ale mama musi wracać, Natalie też.
– Zabierz je.
– Nie mogę cię tu zostawić.
– Muszę zostać. Ja je opuściłam. Opuściłam je.
Przyciągnął ją do siebie. Opierała się, próbowała mu się wyrwać, ale był silniejszy i trzymał ją, aż wreszcie się poddała.
– Jest mi bardzo przykro z powodu Tish i Mi – powtórzył. – I przez resztę życia będę wdzięczny za to, że nie było cię w kinie. Teraz muszę zaopiekować się twoją mamą i siostrą. Muszę zaopiekować się tobą.
– Nie mogę zostawić Mi. Nie mogę. Proszę, nie próbuj mnie zmuszać.
Mógłby i Simone obawiała się, że to zrobi, ale gdy się od niego odsunęła, pojawiła się CiCi.
Długie, powiewające rude włosy, pół tuzina rzędów koralików i kryształków na szyi, szeroka niebieska spódnica i sandały Dr. Martens.
Podniosła Simone z krzesła, zamykając ją w wyćwiczonych jogą ramionach i obłoku brzoskwiniowo pachnących perfum z leciutką nutą marihuany.
– Bogu dzięki! Och, maleńka! Dzięki niech będą wszystkim bogom i boginiom. Tulip? – zapytała Warda. – Natalie?
– Właśnie poszły do auta. Tulip ma parę guzów i zadrapań, to wszystko. Nat nic się nie stało.
– CiCi zostanie ze mną. – Simone zbliżyła usta do ucha babki. – Proszę cię, proszę.
– Oczywiście, że zostanę. Jesteś ranna? Jesteś…
– On zabił Tish. Mi… Operują ją.
– Och, nie. – CiCi zaczęła kołysać Simone i szlochać razem z nią. – Te słodkie dziewczyny, takie młode, słodkie dziewczyny.
– Tata musi zabrać mamę i Natalie do domu. Ja muszę czekać tutaj. Czekać na Mi. Proszę.
– Oczywiście, że musisz. Zajmę się nią, Ward. Zostanę przy niej. Przywiozę ją do domu, kiedy skończą operować Mi. Zajmę się nią.
Słysząc ostry ton słów CiCi, Simone wiedziała, że ojciec był gotów zaprotestować.
– W porządku. – Ujął twarz córki w dłonie i pocałował ją w czoło. – Simone, zadzwoń, jeśli poczujesz, że jestem ci potrzebny. Będziemy się modlić za Mi.
Patrząc, jak ojciec się oddala, wsunęła rękę w dłoń CiCi.
– Nie wiem, gdzie ona jest. Mogłabyś się dowiedzieć?
CiCi Lennon potrafiła sprawić, że ludzie mówili jej wszystko, co chciała wiedzieć, i robili to, co uważała, że powinni robić. Nie trzeba było długo czekać, aby zaprowadziła Simone do innej poczekalni.
W tej były krzesła z poduszkami, sofy i ławki, a nawet automaty z przekąskami.
Simone dostrzegła rodziców Mi, jej starszą siostrę, młodszego brata i dziadków. Ojciec Mi pierwszy ją zauważył. Wyglądał tysiąc lat starzej niż wtedy, gdy zabierały Mi w drodze do kina.
Pamiętała, że pracował wtedy w ogrodzie przed domem i pomachał im na pożegnanie.
Wstał i ze łzami w oczach podszedł, by ją objąć.
– Tak się cieszę, że nie jesteś ranna. – Mówił perfekcyjnym, precyzyjnym angielskim i pachniał świeżo skoszoną trawą.
– Opuściłam je. Musiałam skorzystać z toalety i zostawiłam je. Wtedy…
– Och, cieszę się z tego powodu. Panno Lennon, to miło, że pani przyszła.
– CiCi – poprawiła go. – Teraz wszyscy jesteśmy rodziną. Chciałybyśmy poczekać z wami, przesłać Mi nasze uzdrawiające myśli i światła.
Podbródek mu drżał, gdy ojciec Mi próbował się opanować.
– Simone, mój skarbie, może usiądziesz z mamą Mi? – Objęła ramieniem pana Jung. – Przejdźmy się trochę.
Simone podeszła i usiadła przy pani Jung. Kiedy ta ścisnęła jej dłoń, trzymała ją mocno.
Wiedziała, że CiCi wierzy we fluidy, światła, okadzanie i medytację. I wszelkiego rodzaju rzeczy, na których myśl jej córka przewracała oczami. Wiedziała również, że jeśli ktokolwiek czystą siłą woli mógłby sprawić, żeby Mi z tego wyszła, była to CiCi.
Dlatego trzymała się tej myśli tak kurczowo, jak ściskała rękę matki Mi.