Читать книгу W ukryciu - Нора Робертс - Страница 9
ROZDZIAŁ 3
ОглавлениеKiedy CiCi wróciła, Simone wstała, żeby pan Jung mógł usiąść przy żonie. Zanim zdążyła zająć inne krzesło, Nari, siostra Mi, wzięła ją pod ramię.
– Pomóż mi przynieść herbatę.
Przeszły razem przez rozległą poczekalnię do lady, na której były pojemniki z gorącą wodą, kawą, torebki herbaty i jednorazowe kubeczki.
Nari, smukła, pilna studentka drugiego roku MIT, zręcznie ustawiła herbatę na tekturowej tacy.
– Nie powiedzą ci. – Mówiła cicho, posyłając Simone długie spojrzenie ciemnych oczu zza szkieł okularów w ciemnych oprawkach. – Jest źle. Mi została trafiona trzy razy.
Simone otworzyła usta, ale nie wydobyła z nich słowa. Nie było słów.
– Słyszałam, jak jeden z policjantów rozmawiał z pielęgniarką, kiedy zabrano ją na salę operacyjną. Straciła mnóstwo krwi. Jest taka drobna i straciła tak wiele krwi. Pójdziesz ze mną, żeby oddać dla niej krew? Może nie będzie dla niej, ale…
– Tak. Co mamy zrobić? Dokąd pójść?
Ponieważ była niepełnoletnia, Simone potrzebowała zgody CiCi. Stanęły w kolejce, bo tak dużo osób postanowiło zrobić to samo.
Simone odwróciła głowę, kiedy igła wbiła się w jej ciało, bo na widok igieł robiło jej się lekko niedobrze. Później, zgodnie z zaleceniem, wypiła kubeczek soku pomarańczowego. Wracając, powiedziała CiCi, że musi skorzystać z toalety.
– Pójdę z tobą.
– Dzięki, nie trzeba. Zaraz wrócę.
Chciała iść sama, głównie dlatego, że musiała zwymiotować sok pomarańczowy.
Kiedy jednak weszła do środka, przy jednej z umywalek ujrzała płaczącą kobietę.
Matka Tiffany. W siódmej klasie pani Bryce była jej nauczycielką angielskiego. W tym samym roku – o czym wszyscy wiedzieli – pan Bryce rozwiódł się z nią i ożenił z o wiele młodszą kobietą, z którą miał romans i która była w ciąży.
Simone zdała sobie sprawę, że zupełnie nie myślała o Tiffany ani o Trencie, chłopaku, którego, jak jej się wydawało, kochała.
– Pani Bryce – odezwała się.
Wciąż łkając, kobieta odwróciła się.
– Bardzo mi przykro. Jestem Simone Knox. Uczyła mnie pani w szkole średniej. Znam Tiffany. Widziałam ją dziś wieczorem, zanim… Przedtem.
– Byłaś tam?
– Z Mi-Hi Jung i Tish Olsen. W kinie. Mi jest teraz operowana. Została postrzelona. Postrzelił ją. I zabił Tish.
– Boże.
Stały tak, obie płacząc.
– Tish? Tish Olsen? O Boże. – Pani Bryce objęła Simone, a ta przywarła do niej. – Tiffany jest na bloku operacyjnym. Ona… Nie potrafią mi powiedzieć.
– A Trent? Była z Trentem.
Pani Bryce odstąpiła krok w tył i przycisnąwszy do oczu kłęby kciuków, pokręciła głową.
– Pomodlę się za Mi. – Odwróciła się znów do umywalki, odkręciła wodę i zaczęła opłukiwać twarz. – A ty pomódl się za Tiffany.
– Zrobię to – obiecała szczerze Simone.
Już nie miała potrzeby wymiotować. Czuła się pusta.
W poczekalni zasnęła z głową na kolanach CiCi. Obudziwszy się, pozostała zwinięta na nich i tak otumaniona, że sala wydawała jej się zasnuta cienką warstwą dymu.
Przez ten dym dostrzegła mężczyznę z siwymi włosami i w niebieskim stroju chirurga, który rozmawiał z panią Bryce, a także z panem Bryce’em, jak się zorientowała, oraz kobietą, która zaszła z nim w ciążę i została jego żoną.
Pani Bryce znów płakała, ale nie tak, jak wcześniej w toalecie. Dłonie kurczowo splotła na kolanach, miała mocno zaciśnięte usta, ale nie przestawała kiwać głową. I nawet poprzez warstwę mgły Simone widziała wdzięczność.
Tiffany nie umarła, nie tak jak Tish. Jak Trent.
Mi też nie umrze. Nie może.
Czekali. Simone znów zapadła w sen, ale tym razem płytki, więc poczuła, kiedy CiCi się poruszyła.
Lekarka z kruczoczarnymi włosami zaczesanymi do tyłu mówiła z akcentem – być może indyjskim. Znikł, kiedy Simone się podniosła i poprzez mgłę dotarły do niej słowa kobiety.
Mi przeżyła operację.
Rana postrzałowa w prawym ramieniu, ale mięśnie nienaruszone. Pocisk drasnął prawą nerkę. Zoperowana, prawdopodobnie nie ma trwałych uszkodzeń. Rana w klatce piersiowej. Płuca pełne krwi. Drenaż, operowanie, transfuzja. Następne dwadzieścia cztery godziny będą decydujące. Mi jest młoda i silna.
– Kiedy z sali pooperacyjnej zostanie przeniesiona na OIOM, będą państwo mogli ją zobaczyć. Krótko, tylko po dwie osoby naraz. Jest pod wpływem środków uspokajających – kontynuowała lekarka. – Będzie spała kilka godzin. A państwo powinni spróbować trochę odpocząć.
Pani Jung płakała, ale tak jak pani Bryce.
– Dziękuję, bardzo dziękuję. Poczekamy, a potem do niej pójdziemy. – Pan Jung objął żonę ramieniem.
– Zaprowadzę państwa na OIOM. Ale tylko rodzinę – dodała, zerkając na Simone i CiCi.
– Ta dziewczyna należy do rodziny – odparł pan Jung.
Ustępując, lekarka obejrzała się na Simone.
– Muszę umieścić twoje nazwisko na zatwierdzonej liście odwiedzających.
– Simone Knox.
– Simone Knox? Pierwsza osoba, która zadzwoniła pod dziewięćset jedenaście?
– Nie wiem. Zadzwoniłam do nich.
– Simone, powinnaś to wiedzieć. Zawiadamiając ich tak szybko, dałaś Mi szansę na przeżycie. Umieszczę cię na liście.
Po tym, jak Simone pojechała do domu i poszła do łóżka, do mrocznych, urywanych snów, Michael Foster usiadł przy szpitalnym łóżku śpiącej żony.
Ocknęła się i znów zapytała o Brady’ego. Jej pamięć krótkotrwała była zakłócona, ale powiedziano mu, że powróci. Tymczasem za każdym razem, kiedy się budziła, musiał ją przekonywać, że ich synowi nic się nie stało.
Reed Quartermaine. Zawdzięczali to Reedowi Quartermaine’owi.
Obudzi się, pomyślał. Będzie żyła. I z powodu kuli w kręgosłupie już nigdy nie będzie chodzić. Jeden pocisk trafił ją tuż pod łopatką, ale drugi uszkodził dolny rdzeń kręgowy.
Michael próbował uwierzyć, że mieli szczęście, bo musiał w to wierzyć, żeby ją przekonać. Gdyby pocisk trafił wyżej, straciłaby czucie w tułowiu i rękach. Potrzebowałaby respiratora, nie byłaby w stanie odwrócić głowy.
Jednak mieli szczęście. Została jej oszczędzona trauma utraty kontroli nad pęcherzem i jelitami. Z upływem czasu i dzięki terapii będzie mogła używać zmotoryzowanego wózka inwalidzkiego, a nawet prowadzić samochód.
Ale jego piękna żona, która uwielbiała tańczyć, już nie będzie chodzić. Już nigdy nie będzie ścigać się po plaży z Bradym, wędrować pieszo, biegać w górę i w dół po schodach w domu, na który zaoszczędzili, odmawiając sobie wszystkiego. Wszystko dlatego, że trzech chorych, samolubnych drani urządziło sobie bezsensowne mordercze szaleństwo.
Nie wiedział nawet, który z tych trzech postrzelił jego żonę, matkę jego dziecka, miłość jego cholernego życia. To bez znaczenia który, pomyślał. Oni wszyscy to zrobili.
John Jefferson Hobart, znany jako JJ, lat siedemnaście.
Kent Francis Whitehall, lat szesnaście.
Devon Lawrence Paulson, lat szesnaście.
Nastolatki. Socjopaci, psychopaci. Nie obchodziło go, jaką etykietkę przypną im psychiatrzy.
Znał liczbę ofiar, przynajmniej na godzinę czwartą rano, kiedy ją ostatnio sprawdzał. Osiemdziesiąt dziewięć. A jego Lisa była jedną z dwustu czterdziestu dwóch osób rannych. Bo trzej pokręceni chłopcy, uzbrojeni po zęby, weszli w piątkowy wieczór do centrum handlowego z zadaniem, żeby zabijać i ranić. Zadanie zostało wykonane.
Nie potrafił zaliczyć ich do ofiar – nie zasługiwali na to. Był jednak wdzięczny policjantce, która zastrzeliła Hobarta, i zadowolony, że dwaj pozostali zabili siebie – albo jeden drugiego. O czwartej rano ten szczegół pozostawał niewyjaśniony.
Michael był zadowolony, że nie czeka ich proces. Zadowolony, że on, człowiek, który poświęcił się ratowaniu życia, nie musi spędzać bezsennych nocy, wyobrażając sobie, że sam ich zabija.
Lisa poruszyła się, więc usiadł bliżej. Kiedy otworzyła oczy, ucałował jej dłoń.
– Brady?
– Nic mu nie jest, kochanie. Twoi rodzice się nim zajęli. Nic mu nie jest.
– Trzymałam go za rękę. Podnosiłam go, żeby uciec, ale wtedy…
– Liso, skarbie, nic mu się nie stało.
– Jestem taka zmęczona.
Kiedy zamknęła oczy, znów zaczął przyglądać się, jak śpi.
Reed obudził się o świcie. W głowie mu łupało, oczy piekły i czuł suchość w gardle. Najgorszy na świecie kac bez jednej kropli alkoholu.
Wziął prysznic – już trzeci, odkąd wrócił do domu do wyczerpanych, wdzięcznych rodziców i tulącej się do niego, łkającej siostry. Po prostu nie mógł dojść do siebie po tym, jak krew Angie poprzez spodnie przesiąknęła na jego skórę.
Wziął ibuprofen, popijając go wodą prosto z kranu.
Potem włączył komputer. Bez problemu znalazł relacje na temat strzelaniny.
Przyjrzał się trzem nazwiskom, potem zdjęciom. Pomyślał, że chyba zna Whitehalla, ale nie potrafił stwierdzić skąd.
Był pewien, że rozpoznaje Paulsona. Widział, jak ten ze śmiechem dziurawi kulami ciało mężczyzny.
Jeden z tych dwóch zabił Angie, ponieważ, jak donoszono, trzeci z nich, Hobart, nie opuszczał kina.
Jeden z nich zabił Justina, pomocnika kelnera z Mangii, dla którego to była pierwsza wakacyjna praca. I Lucy, kelnerkę, która pod koniec roku planowała odejść na emeryturę, żeby wsiąść z mężem do kampera i zwiedzać kraj.
Klientów też. Reed nie wiedział, jak wielu.
Dory była w szpitalu. Bobby, Jack i Mary również.
Rosie powiedziała mu, że chłopak z bronią wszedł przez szklane drzwi, zasypał kulami główną salę, po czym wyszedł. Trwało to dziesięć sekund, może dwadzieścia. Nie więcej.
Przeglądając relacje świadków, zatrzymał się i dwa razy przeczytał tę z GameStop.
Usłyszeliśmy strzały, ale tak naprawdę nie wiedzieliśmy, co to było. W tym sklepie panuje hałas. Wtedy jakiś człowiek wbiegł, krzycząc, że ktoś strzela do ludzi. Krwawił, ale chyba nawet nie wiedział, że został postrzelony.
Właśnie wtedy kierownik sklepu – nie znam jego nazwiska – zaczął mówić, żeby wszyscy poszli na zaplecze. Kilka osób próbowało wybiec na zewnątrz, ale strzelanina się zbliżała. Była słyszalna i kierownik powtarzał ludziom, żeby ukryli się na zapleczu. Brakowało tam miejsca, bo sklep był zatłoczony. Nigdy w życiu tak się nie bałem jak wtedy, ściśnięty w tym pokoju. Ludzie krzyczeli i modlili się, a on powiedział, że musimy być cicho.
Wtedy to usłyszeliśmy, te strzały, bardzo głośne. W samym sklepie. Szkło pękało. Myślałem, że wszyscy umrzemy, ale wtedy to się skończyło. A może przeniosło dalej. On chciał, żebyśmy tam zostali do przyjazdu policji, ale ktoś chyba wpadł w panikę i popchnął drzwi. Część ludzi wybiegła. Przyszła policja i wyprowadziła nas na zewnątrz. Ten chłopak uratował nam życie, ten młody kierownik w okularach z grubymi szkłami. Jestem przekonany, że uratował nam życie.
– Brawo, Chaz – mruknął Reed.
W małej kuchni swojego niewielkiego mieszkania Essie zaparzyła cały dzbanek kawy. Miała mnóstwo czasu, żeby ją wypić, ponieważ została tymczasowo zawieszona. Szef zapewnił ją, że wróci, i prawdopodobnie dostanie medal, ale trzeba przestrzegać procedury. Nie tylko użyła broni, ale zabiła.
Wierzyła szefowi i wiedziała, że zrobiła, co do niej należało, ale stwierdziła, że dopóki nie przywrócą jej do służby, będzie miała napięte nerwy. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo pragnie być policjantką, zanim nie pojawił się cień wątpliwości, że może zostać zwolniona.
Podczas gdy stary kot spał na poduszce, Essie przygotowała sobie bajgla i wzięła ostatniego banana. Ponieważ rozmiar i rozkład mieszkania pozwalały jej widzieć ekran znad służącego zarówno do jedzenia, jak i do pracy kuchennego stołu, usiadła przy nim i włączyła telewizor.
Wiedziała, że prasa zna jej nazwisko, a zerknąwszy wcześniej przez okno, przekonała się, że dziennikarze wytropili jej adres. Nie zamierzała wychodzić z domu, przed którym czekał ją grad pytań, aparaty fotograficzne i kamery. Ktoś zdradził numer jej stacjonarnego telefonu, więc odłączyła aparat. Nieustanne dzwonienie wkurzało ją jak diabli.
Jak dotąd komórka pozostawała bezpieczna. Jeśli jej partner lub szef zechcą się z nią skontaktować, uda im się. Poza tym miała e-mail.
Jedząc, otworzyła laptop i zaczęła oglądać poranne programy informacyjne, szukając wszelkich nowych dla niej informacji.
Używając laptopa, sporządziła listę nazwisk, które miała w głowie.
Simone Knox, jej matka i siostra. Reed Quartermaine. Chaz Bergman. Michael, Lisa i Brady Foster. Mi-Hi Jung.
Sprawdzi, co dzieje się z nimi wszystkimi, nawet jeśli będzie musiała poświęcić na to prywatny czas.
Zanotowała nazwiska zamachowców. Zamierzała dowiedzieć się o nich wszystkiego, co się da, o ich rodzinach, nauczycielach, przyjaciołach i pracodawcach, jeśli tacy byli. Chciała ich poznać.
Wpisała liczby – aktualne – zabitych i rannych. Dodała nazwiska, kiedy je podano. Resztę zdobędzie.
Robiła, co do niej należy, pomyślała, oglądając wiadomości, jedząc i pracując. To jednak nie znaczyło, że sprawa nie była osobista.
CiCi Lennon żyła wedle własnych zasad. Dwie najważniejsze – „Staraj się nikogo nie skrzywdzić” oraz „Miej jaja, żeby mówić, co myślisz” – często się ze sobą kłóciły, ale pozostawały w harmonii z zasadą „Bądź wredna, kiedy to konieczne”, więc dobrze na tym wychodziła.
Wychowała się w Rockpoint, zamieszkanym przez klasę wyższą przedmieściu Portland w stanie Maine. Jej rodzice byli statecznymi metodystami i republikanami o tradycyjnych poglądach. Ojciec, dyrektor finansowy, i matka – pani domu, jak z dumą o sobie mówiła – należeli do country clubu, w każdą niedzielę chodzili do kościoła i urządzali przyjęcia. Co trzy lata ojciec kupował nowego cadillaca, w sobotnie poranki grywał w golfa, a w niedzielne popołudnia w tenisa (w parze z żoną), i kolekcjonował znaczki.
Matka co poniedziałek bywała u fryzjera, w środy grała w brydża i należała do klubu ogrodniczego. Deborah (nigdy Deb ani Debbie) Lennon pieniądze na drobne wydatki trzymała w białej rękawiczce w górnej szufladzie komody, nigdy w życiu nie wypisała czeku ani w inny sposób nie zapłaciła rachunku, a wracającego z pracy męża witała z odświeżonym makijażem. Przygotowywała mu wieczorne drinki – wytrawne martini z jedną oliwką, z wyjątkiem lata, kiedy przerzucał się na gin z tonikiem i plasterkiem limonki – żeby mógł się odprężyć przed kolacją.
Lennonowie zatrudniali gospodynię zajmującą się domem codziennie, ogrodnika, który przychodził raz w tygodniu, a w sezonie także pracownika do utrzymania basenu. Posiadali letni dom w Kennebunkport i byli uważani, przez siebie samych i przez innych, za filary społeczności.
Naturalnie CiCi zbuntowała się przeciwko wszystkiemu, czym byli i za czym się opowiadali.
Cóż innego mogło zrobić dziecię lat sześćdziesiątych, by przerazić swoich konserwatywnych rodziców, niż z pasją zaangażować się w kontrkulturę? Potępiała patriarchalną strukturę Kościoła i ich styl życia, krytykowała rząd, brała udział w protestach przeciwko wojnie w Wietnamie i dosłownie spaliła swój biustonosz.
W wieku siedemnastu lat CiCi spakowała torbę i autostopem wyruszyła na marsz do Waszyngtonu. Od tego czasu podróżowała, a towarzyszyły jej seks, prochy i rock and roll. Spędziła wiosnę w Nowym Orleanie, dzieląc rozpadający się dom z grupą malarzy i muzyków. Malowała obrazy dla turystów – miała wrodzony talent.
Pojechała do Woodstock vanem, który pomogła pomalować w cudowny psychodeliczny wzór. Pewnego sierpniowego dnia, podczas błogiego deszczowego weekendu, poczęła dziecko.
Kiedy zorientowała się, że jest w ciąży, skończyła z prochami i alkoholem, zastosowała dietę wegetariańską (jak będzie to robić mnóstwo razy z mnóstwa powodów przez dziesiątki lat) i dołączyła do hipisowskiej komuny w Kalifornii.
Malowała, uczyła się tkać, sadziła i zbierała warzywa, bez powodzenia spróbowała żyć w lesbijskim związku.
W ładne wiosenne popołudnie urodziła córkę na łóżku w zrujnowanym domu na farmie, kiedy z gramofonowej płyty płynęła piosenka Janis Joplin, a za otwartym oknem na wietrze kołysały się tulipany.
Kiedy Tulip Joplin Lennon miała sześć miesięcy, CiCi, tęskniąc za zielenią Wschodniego Wybrzeża, złapała okazję i zabrała się z grupą muzyków. Po drodze na krótko związała się z pewnym autorem piosenek, który, pijany w sztok, zaoferował jej trzy tysiące dolarów za namalowanie go.
Zrobiła to, portretując go odzianego jedynie w fendera stratocastera i zdezelowane buty.
CiCi wyruszyła dalej, sportretowany muzyk podpisał umowę z wytwórnią płytową i umieścił jej obraz na okładce albumu. Ślepym trafem jego singiel Farewell, CiCi znalazł się na liście przebojów Top 40, a sprzedaż albumu przyniosła mu złotą płytę.
Dwa lata później, kiedy CiCi i Tulip mieszkały w szeregowcu w Nantucket, muzyk przedawkował. Portret wystawiono na aukcję i sprzedano za trzy miliony dolarów.
W tym momencie artystyczna kariera CiCi gwałtownie nabrała rozpędu.
Siedem lat po tym, jak wyruszyła autostopem do Waszyngtonu, u jej ojca zdiagnozowano raka trzustki. Mimo że wysyłała kartki pocztowe i zdjęcia ich wnuczki, dzwoniła do nich dwa czy trzy razy w roku, stosunki CiCi z rodzicami pozostawały sporadyczne i napięte.
Wybuch płaczu matki podczas telefonicznej rozmowy sprawił jednak, że CiCi zadziałała zgodnie ze swoją kolejną zasadą: „Pomóż, kiedy możesz”.
Spakowała córkę, swoje przybory do malowania i rower do kupionego z trzeciej ręki rzęcha kombi i pojechała do domu.
Tam dowiedziała się paru rzeczy. Że jej rodzice kochali się głęboko. I że głęboka miłość nie oznaczała, że matka potrafi dać sobie radę z „brudnymi” pracami przy ojcu. Zrozumiała, że dom, w którym się wychowała, już nigdy nie będzie jej domem, ale że może tam mieszkać tak długo, jak długo służy to jakiemuś celowi.
Zrozumiała, że ojciec chciał umrzeć w domu, a ponieważ go kochała – cóż za niespodzianka – cholernie dobrze dopilnuje, żeby jego życzenie się spełniło. Oparła się intensywnym namowom matki, by posłać Tulip do prywatnej szkoły, i umieściła ją w miejscowej placówce publicznej. W czasie gdy woziła ojca na chemioterapię, na wizyty u lekarza, sprzątała wymiociny, jej matka z radością zajmowała się Tulip.
CiCi zatrudniła pielęgniarza, którego współczucie, łagodność i miłość do rocka uczyniły z nich przyjaciół na całe życie.
Przez dwadzieścia jeden miesięcy pomagała pielęgniarzowi opiekować się jej umierającym ojcem i prowadziła domowe rachunki, a matka uparcie trwała przy zaprzeczaniu rzeczywistości i rozpieszczała Tulip.
Ojciec umarł w domu z kochającą żoną zwiniętą na łóżku u jego boku i córką trzymającą go za rękę.
Przez kilka kolejnych miesięcy CiCi akceptowała fakt, że matka nigdy nie stanie się niezależna, nigdy nie nauczy się pilnować stanu konta czy naprawić przeciekającego kranu. I uznała, że kompletnie oszaleje, jeśli pozostanie na przedmieściu w wielkim domu z kobietą, która ledwie umiała pojąć, jak wymienić żarówkę.
Ponieważ ojciec zostawił matkę więcej niż zabezpieczoną materialnie, CiCi zatrudniła menedżera do spraw finansowych, złotą rączkę na telefon i kiedy dotychczasowa odeszła na emeryturę, pełną entuzjazmu młodą gospodynię, która stałaby się również osobą do towarzystwa.
Kiedy podczas tych dwudziestu jeden miesięcy dowiedziała się, że ojciec zmienił testament i zostawił jej milion dolarów, po odliczeniu podatków, jej pierwszą reakcją była wściekłość. Nie potrzebowała ani nie chciała pieniędzy konserwatywno-prawicowej elity. Mogła – i robiła to – utrzymywać siebie i swoją córkę ze sztuki.
Jej wściekłość zgasła, kiedy zabrała Tulip na rejs promem na Tranquility Island i zobaczyła dom. Zachwyciły ją jego chaotyczny układ i szerokie tarasy – na dole i na piętrze. Widok na ocean, wąski pasek plaży, krzywizna skalistego wybrzeża.
Mogłaby to malować w nieskończoność.
Znak NA SPRZEDAŻ był dla CiCi właśnie tym. Znakiem.
Tylko czterdzieści minut rejsu promem od Portland – wystarczająco daleko (dzięki Bogu!) od matki, ale wystarczająco blisko, by uśmierzyć poczucie winy. Do tego wioska z wesołą społecznością artystów o wygodną przejażdżkę rowerem dalej.
Kupiła go – po twardych negocjacjach – za gotówkę i rozpoczęła nowy rozdział życia.
Teraz znów znalazła się na przedmieściu dla klasy wyższej, miała nadzieję, że na krótko, w domu córki zawsze bardziej przypominającej swoją babkę niż matkę, która próbowała dać jej poczucie przygody, niezależności i wolności.
Ponieważ nadal wyznawała zasadę „Pomóż, kiedy możesz”. A swoje wnuczki kochała bezgranicznie.
W eleganckiej, nowoczesnej kuchni przygotowała śniadanie dla córki i Warda. Kiedy przed domem pojawili się reporterzy, odłączyła telefony i zasłoniła okna.
Oglądała wiadomości w telewizji w pokoju gościnnym i słyszała odtwarzane nagranie telefonu Simone pod dziewięćset jedenaście. Zmroziło ją do szpiku kości. Ktoś ujawnił nie tylko nagranie, ale i nazwisko Simone.
Usiadła z Wardem i Tulip w kąciku jadalnym w kuchni i przedstawiła im swoją propozycję.
– Pozwólcie mi zabrać Simone na wyspę, przynajmniej na czas, kiedy nie zacznie się szkoła.
– Ona musi być w domu – zaczęła Tulip.
– Prasa nie zostawi jej w spokoju. Była pierwszą osobą, która zadzwoniła po pomoc, i jest piękną szesnastoletnią dziewczyną. Jedna z jej przyjaciółek zginęła, a druga jest w szpitalu. Mi przetrwała noc – dodała CiCi. – Wciąż jest w stanie krytycznym, ale wyjdzie z tego.
Ward westchnął niepewnie.
– Nie chcieli mi przekazać o niej żadnej informacji, kiedy tam dzwoniłem.
CiCi spojrzała na niego. Jest dobrym człowiekiem, pomyślała. Dobrym człowiekiem, dobrym mężem, dobrym ojcem.
– Hwan kazał im umieścić nazwiska moje i Simone na zatwierdzonej liście odwiedzających. – Ponieważ był dobrym człowiekiem, CiCi wyciągnęła rękę i oparła dłoń na jego dłoni. – Powinieneś do niego zadzwonić.
– Tak. Zadzwonię.
Teraz CiCi położyła dłoń na dłoni córki.
– Tulip, wiem, że w tej chwili potrzebujesz swoich dzieci, a one potrzebują ciebie. Zostanę tak długo, jak długo będę mogła pomóc. Simone nie odjedzie, dopóki nie nabierze pewności, że nic ci nie jest i że z Mi wszystko jest w porządku. I przypuszczam, że policja musi z nią porozmawiać.
– Będziemy musieli przygotować oświadczenie dla prasy – wtrącił Ward. – Masz rację. Nie zostawią jej w spokoju.
– Ty też masz rację. Ale po tym wszystkim pozwólcie mi ją zabrać, dać jej parę tygodni spokoju i ciszy. Mogę jej to zapewnić nawet przy tym szalonym tłumie urlopowiczów na wyspie, Mi też, kiedy poczuje się wystarczająco dobrze. Nikt nie będzie jej przeszkadzał, ani im obu, dopilnuję tego. A Simone potrzebuje kogoś oprócz nas, z kim może o tym porozmawiać. Mój przyjaciel część lata spędza na wyspie. Jest terapeutą, ma gabinet w Portland. Możesz sprawdzić jego kwalifikacje, Ward. Możesz się z nim spotkać i pomówić.
– Będę musiał to zrobić.
– Wiem, ale przekonasz się, że jest bardzo dobry. Ona potrzebuje z kimś porozmawiać. Ty i Natalie też, kochanie.
– Nie chcę teraz z nikim rozmawiać ani nikogo widzieć. Chcę tylko być w domu, ze swoją rodziną.
CiCi chciała odpowiedzieć, ale Ward ostrzegawczo pokręcił głową.
– Okej, pomyślcie o tym. Tymczasem kilka tygodni na wyspie może pomóc Simone uciec od tego wszystkiego. Natalie też, jeśli zechce przyjechać, ale wiem, że bardzo jej zależy na obozie jeździeckim, a ten niedługo się zaczyna. Lubi spędzać czas na wyspie, ale Simone to kocha.
– Porozmawiamy o tym – odparł Ward. – Jesteśmy ci wdzięczni, CiCi, za…
– Nic z tych rzeczy. Rodzina robi to, co konieczne. A myślę, że tej rodzinie potrzeba teraz więcej kawy.
Kiedy wstała, do kuchni weszła Simone. Ciemne kręgi pod oczami o zgaszonym, ciężkim spojrzeniu odcinały się od bladości twarzy.
– Mi się obudziła. Pielęgniarka powiedziała, że jest u niej lekarz, a jej tata powiedział… powiedział, że o mnie pytała. Muszę jechać i zobaczyć się z Mi.
– Oczywiście, że musisz, ale najpierw powinnaś zjeść śniadanie. Nie chcesz chyba, żeby Mi zobaczyła cię taką bladą. To nie sprawi, że ona poczuje się lepiej, prawda, Tulip?
– Chodź, usiądź, skarbie – poprosiła matka.
– Nie jestem głodna.
– Tylko odrobinę. CiCi przygotuje ci coś niewielkiego.
Simone usiadła i spojrzała na twarz matki. Opatrunki, sińce.
– Lepiej się czujesz?
– Tak – odparła Tulip, ale jej oczy wezbrały łzami.
– Nie płacz, mamo. Proszę.
– Nie wiedziałam, gdzie jesteś. Uderzyłam się w głowę, a biedna Nat… To trwało ledwie minutę, ale byłam zdezorientowana i przerażona – powiedziała. – Słyszałam strzały, krzyki i nie wiedziałam, czy nic ci się nie stało, czy jesteś bezpieczna. Wiem, że Mi chce się z tobą zobaczyć, ale najpierw ja potrzebuję cię na chwilę.
– Nie wiedziałam, czy ty i Nat… Nie wiedziałam. – Usiadła obok matki i wtuliła twarz w jej ramię. – Kiedy się obudziłam, myślałam, że to był zły sen. Ale nie był.
– Już wszystko z nami w porządku.
– Z Tish nie.
Tulip głaskała ją i kołysała.
– Zadzwonię do jej ciotki. Zadzwoniłabym do matki, ale… Myślę, że zadzwonię do ciotki. Zapytam, czy możemy cokolwiek zrobić.
– Trent też nie żyje.
– Och, Simone.
– Widziałam w wiadomościach… Spojrzałam, zanim zeszłam na dół, i zobaczyłam nazwiska, zdjęcia tych, którzy to zrobili. Chodzili do mojej szkoły. Znałam ich. Chodziłam z nimi do szkoły. Z jednym miałam zajęcia, a oni zabili Tish i Trenta.
– Nie myśl teraz o tym.
Zaprzeczanie, pomyślała CiCi, jak u jej babki. Zamykaj oczy na to, co złe, dopóki zdołasz.
CiCi patrzyła, jak Simone wstaje i siada na innej ławce, na wprost rodziców.
– W wiadomościach podali moje nazwisko. Wyjrzałam na zewnątrz i zobaczyłam, że są tam ludzie, reporterzy.
– Nie musisz się o to martwić – uspokoił ją Ward. – Zajmę się tym.
– To moje nazwisko, tato. I mój głos… Puścili nagranie mojego telefonu na policję. Mają moje zdjęcie ze szkolnego albumu. Nie chcę z nimi rozmawiać, nie teraz. Muszę zobaczyć się z Mi.
– Tata z nimi porozmawia – odparła szybko CiCi, podając jajecznicę z jednego jajka, dwa plasterki bekonu i tost z masłem. – A mama pomoże ci trochę się umalować. Moja Tule zawsze miała dobrą rękę do makijażu. Schowamy ci włosy pod czapką z daszkiem, włożysz ciemne okulary i wyjdę z tobą z tyłu domu, a tata zajmie ich od frontu. Przejdziemy przez ogródki na podjazd Jeffersonów, gdzie zaparkowałam samochód. Zadzwoniłam do nich wczoraj wieczorem, żeby to wyjaśnić. Potem musimy jedynie zadzwonić do szpitala, żeby wpuścili nas bocznym wejściem.
– To bardzo dobry plan – mruknął Ward.
– Kiedy musisz szybko wymknąć się z hotelu, motelu, czegokolwiek, uczysz się, jak to robić. Zawieziemy cię do Mi. – CiCi delikatnie pogłaskała splątane włosy Simone. – Tylko najpierw trochę zjedz.