Читать книгу Stracone złudzenia - Оноре де Бальзак - Страница 7

Оглавление

W epoce, gdy się zaczyna to opowiadanie, prasa Stanhope’a i rulony do farby drukarskiej nieznane były jeszcze w małych drukarniach na prowincji.

Mimo specjalności, dzięki której miasto to styka się wciąż z typografią paryską, Angoulême posługiwało się wciąż prasą drewnianą, któremu to instrumentowi język zawdzięcza wyrażenie „jęczenie prasy”, obecnie przebrzmiałe. Zacofane drukarnie używały jeszcze poduszeczek skórzanych napojonych farbą, którymi robotnik pocierał ręcznie czcionki. Ruchoma płyta, na której spoczywa pełna czcionek forma z ułożonym na niej arkuszem papieru, była jeszcze z kamienia i usprawiedliwiała nazwę marmuru. Zachłanne dziś prasy mechaniczne tak dalece wtrąciły już w zapomnienie ów system, któremu mimo jego niedoskonałości zawdzięczamy piękne wydawnictwa Elzewirów, Plantynów, Aldów i Didotów, że trzeba nam wspomnieć tu nieco o starych narzędziach, do których Hieronim Mikołaj Séchard żywił zabobonne przywiązanie, odgrywają one bowiem rolę w tej małej, a zarazem dużej opowiastce.

Ów Séchard był to dawny robotnik przy prasie, z tych, których w gwarze drukarskiej robotnicy zajęci składaniem nazywają niedźwiedziami. Ruch naprzód i wstecz, dosyć podobny do ruchu niedźwiedzia w klatce, którym drukarze poruszają się od kubła z farbą do prasy i od prasy do kubła, stał się zapewne źródłem tego przydomka. Nawzajem, niedźwiedzie nazwali składających czcionki małpami dla nieustannych ruchów, jakie wykonują, czerpiąc czcionki w stu pięćdziesięciu dwóch przegródkach, w których się mieszczą. W smutnej pamięci epoce 1793 r. Séchard, liczący około pięćdziesięciu lat właśnie się ożenił. Wiek i świeże małżeństwo ocaliły go od masowego poboru, który powołał prawie wszystkich robotników do armii. Stary niedźwiedź był sam w drukarni, której pryncypał umarł właśnie, zostawiając bezdzietną wdowę. Zakładowi groziła lada dzień ruina: samotny niedźwiedź niezdolny był przeobrazić się w małpę; mimo że drukarz, nie nauczył się czytać ani pisać. Bez względu na jego nieudolność, reprezentant ludu, któremu pilno było rozpowszechniać piękne dekrety Konwentu, ozdobił Sécharda dyplomem majstra drukarskiego i zarekwirował jego zakład. Przyjąwszy ten niebezpieczny dyplom, obywatel Séchard spłacił wdowę po pryncypale, oddając jej oszczędności żony, którymi zapłacił inwentarz drukarni, nabywszy go za pół ceny. To jeszcze nic. Trzeba było drukować, bez chyby i odwłoki, dekrety republikańskie. W tych trudnych okolicznościach Hieronim Mikołaj Séchard miał to szczęście, iż trafił na szlachcica spod Marsylii, który nie chciał ani emigrować, aby nie postradać dóbr, ani pokazywać się, aby nie stracić głowy, a który mógł zarobić na życie jedynie jakąś pracą. Hrabia de Maucombe wdział tedy skromną katanę prowincjonalnego zecera: składał, przeglądał i sam poprawiał dekrety skazujące na śmierć obywateli, którzy ukrywali kogoś ze szlachty; niedźwiedź, który stał się pryncypałem, tłoczył je, rozlepiał i obaj zostali zdrowi i cali. W roku 1795, gdy chmura Terroru przeszła, Mikołaj Séchard musiał szukać innego chwata, który by mógł być zecerem, korektorem i metrampażem. Pewien ksiądz, który później za Restauracji został biskupem, wówczas zaś wzbraniał się złożyć przysięgi, zastąpił hrabiego de Maucombe do dnia, w którym Pierwszy Konsul przywrócił religię katolicką. Hrabia i biskup spotkali się później na jednej ławie w Izbie Parów. W 1802 Hieronim Mikołaj Séchard wciąż nie umiał czytać, jak w 1793: ale w zamian odłożył sobie dość ładny fundusik, aby opłacać zecera. Dawny robotnik, tak pełen beztroski o przyszłość, stał się groźnym pryncypałem dla swych małp i niedźwiedzi. Skąpstwo zaczyna się tam, gdzie ubóstwo się kończy. Z dniem, w którym drukarz ujrzał możliwość uciułania fortuny, interes rozwinął u niego inteligencję zawodową; chciwą, podejrzliwą, przenikliwą. Praktyka jego urągała teorii. Doszedł do tego, iż jednym rzutem oka oceniał koszt stronicy i arkusza w każdym rodzaju pisma. Dowodził naiwnym klientom, że składanie dużymi czcionkami wypada drożej niż drobnymi: kiedy znów chodziło o małe, powiadał, że manipulacja jest trudniejsza. Ponieważ skład był dziełem typografii, na którym nie rozumiał się nic, tedy, w obawie przed pomyłką, godził się jedynie na te transakcje, gdzie zagarnął lwią część zysku. Jeżeli składacze pracowali nadgodziny, oko starego nie opuszczało ich ani na chwilę. Kiedy dowiedział się, że fabrykant jakiś jest w kłopocie, skupywał za bezcen jego papier i gromadził go. Toteż w tej epoce był już właścicielem domu, w którym drukarnia mieściła się od niepamiętnych czasów. Szczęściło mu się w każdym kierunku: owdowiał i miał tylko jednego syna; umieścił go w tamecznym liceum, nie tyle aby mu dać wykształcenie, ile by sobie przygotować następcę. Obchodził się z nim surowo, aby przedłużyć trwanie władzy ojcowskiej. I tak w dni wolne kazał mu pracować przy składzie, upominając, aby się nauczył zarabiać na życie, tak by się kiedyś odwdzięczył biednemu OJCU, który krwi sobie upuszcza, aby go wychować. Po wyjeździe księdza Séchard zrobił protem[2] tego ze swych czterech zecerów, którego przyszły biskup wskazał mu jako uczciwego i inteligentnego człowieka. W ten sposób starowina zapewnił sobie możność doczekania chwili, w której syn będzie mógł prowadzić zakład i rozszerzy go młodymi i umiejętnymi rękami. Dawid Séchard ukończył w liceum angulemskim świetne studia. Mimo iż wyrósłszy z niedźwiedzia, bez wykształcenia i wychowania, stary Séchard dosyć lekceważył wiedzę, wysłał syna do Paryża, aby tam studiował typografię. Równocześnie zalecił mu usilnie, by sobie uskładał sporą sumkę w mieście, które nazywał rajem robotników, radząc zgoła nie liczyć na sakiewkę ojcowską. Był oczywiście przekonany, że kto bawi w kraju Mądrości, cel osiągnie. Kształcąc się w swoim zawodzie Dawid dokończył równocześnie w Paryżu edukacji. Prot firmy Didotów stał się uczonym. Z końcem roku 1819 Dawid Séchard opuścił Paryż, gdzie nie kosztował ojca ani szeląga; stary powołał go, aby objął ster interesu. Drukarnia Mikołaja Séchard posiadała wówczas jedyny dziennik ogłoszeń sądowych w departamencie, dalej roboty prefektury i biskupstwa; trzy klientele, które powinny dać w ręce fortunę młodemu człowiekowi umiejącemu wziąć się do rzeczy.

Właśnie w tej epoce bracia Cointet, fabrykanci papieru, kupili patent drugiej drukarni w Angoulême, którą dotąd stary Séchard umiał doprowadzić do zupełnej nieczynności. Pomagały mu w tym przesilenia militarne, które za Cesarstwa zdławiły wszelki ruch przemysłowy. Z tej przyczyny zaniedbał jej nabyć; a oszczędność ta stała się źródłem ruiny dla starej drukarni. Dowiadując się o tej nowinie, stary Séchard pomyślał z zadowoleniem, że walka, która rozpocznie się pomiędzy jego zakładem a braćmi Cointet, spadnie na syna, a nie na niego.

„Mnie by diabli wzięli – pomyślał – ale wychowanek Didotów da sobie radę”. Siedemdziesięcioletni starzec wzdychał do chwili, w której będzie mógł żyć wedle swych upodobań. O ile miał mało wiadomości z typografii, o tyle uchodził za niezmiernie mocnego w sztuce, którą robotnicy nazywali żartobliwie łykografią, sztuce wielce cenionej przez boskiego autora „Pantagruela”[3], ale której kult, prześladowany przez stowarzyszenia żeglujące pod flagą wstrzemięźliwości, z każdym dniem idzie w zaniedbanie. Hieronim Mikołaj Séchard, wierny losowi, który wytyczyło mu jego nazwisko[4], obdarzony był nieugaszonym pragnieniem. Żona jego długo utrzymywała w umiarkowanych granicach tę namiętność do tłoczonej winnej jagody, upodobanie tak naturalne u niedźwiedzi, że pan de Chateaubriand zauważył je u prawdziwych niedźwiedzi w Ameryce; ale filozofowie stwierdzili, iż przyzwyczajenia młodego wieku wracają tym silniej w starości. Séchard był potwierdzeniem tego prawidła: im bardziej się starzał, tym więcej lubił pić. Namiętność ta wyciskała na jego niedźwiedziej fizjonomii piętno, które czyniło ją oryginalną: nos, a raczej nochal, przybrał wzrost i kształty wielkiego A, policzki upstrzone siecią żyłek podobne były do listków wina pełnych fiołkowych, purpurowych, fantastycznie sfalowanych wypukłości; rzekłbyś, potworna trufla ukryta jesienią w liściu winnej latorośli. Ukryte pod dwiema gęstymi brwiami, podobnymi dwom krzewom przyprószonym śniegiem, małe szare oczki, w których skryło się chytre skąpstwo zabijające w tym człowieku wszystko, zgoła uczucie ojcostwa, lśniły sprytem nawet w stanie opilstwa. Głowa łysa, ale okolona siwiejącymi, kręcącymi się jeszcze włosami, przywodziła na myśl franciszkanów z powiastek La Fontaine’a. Był krótki i brzuchaty jak owe lampki, które zużywają więcej oliwy niż knota; wszelkie bowiem nadużycie popycha ciało na drogę, do której z natury jest skłonne. Opilstwo, jak praca umysłowa, tuczy tłustego, a wysusza chudego. Hieronim Mikołaj Séchard nosił od trzydziestu lat sławny pirożek municypalny, jaki na prowincji spotyka się jeszcze gdzieniegdzie na głowie miejskiego dobosza. Kamizelka i pludry były z zielonkawego aksamitu. Wreszcie miał na sobie stary brązowy surdut, pstre bawełniane pończochy i trzewiki ze srebrnymi klamrami. Kostium ten, który trącił jeszcze robotnikiem pod powłoką mieszczanina, odpowiadał tak dobrze jego przywarom i nałogom, wyrażał tak wiernie jego życie, iż można by myśleć, że Séchard przyszedł na świat już ubrany: nie sposób było wyobrazić go sobie bez jego ubrania, tak jak cebuli bez łupki. Gdyby ślepa chciwość starego drukarza od dawna już nie była znana, sposób wycofania się z przemysłu wystarczyłby, aby odmalować jego charakter. Mimo doświadczenia, jakie syn musiał wynieść z wielkiej szkoły Didotów, postanowił sobie zrobić jego kosztem dobry interes, który trawił w sobie już od dawna. Jeżeli dla ojca był dobry, dla syna musiał być zły. Ale w takich rzeczach stary drukarz nie znał syna ani ojca. Jeżeli zrazu widział w Dawidzie jedyne swoje dziecko, później ujrzał w nim naturalnego nabywcę, którego interesy przeciwne były jego własnym: chciał sprzedać drogo. Dawid powinien był chcieć nabyć tanio, syn więc stawał się wrogiem i zaporą. To przeobrażenie uczucia w interes osobisty, zazwyczaj powolne, kręte i obłudne u ludzi dobrze wychowanych, było szybkie i bezpośrednie u starego niedźwiedzia, który okazał, o ile przebiegła łykografia góruje nad oświeconą typografią. Kiedy syn przybył, stary przyjął go z ową kupiecką serdecznością, jaką kute wygi rozwijają wobec swych ofiar: zajął się nim tak jak kochanek swą lubą; podawał mu ramię, ostrzegał, gdzie postawić nogę, aby się nie powalać: kazał dlań wygrzać łóżko, zapalić ogień, przygotować wieczerzę. Nazajutrz spróbowawszy upoić syna podczas obfitego obiadu, Hieronim Mikołaj Séchard, mocno zaprószony, rzucił od niechcenia: – Pomówmy o interesach! – Słowo to brzmiało tak osobliwie między dwoma czkaniami, że Dawid zaproponował odłożenie spraw do dnia następnego. Stary niedźwiedź nadto dobrze umiał wyciągnąć przewagę ze swego pijaństwa, aby opuścić przygotowaną od tak dawna bitwę. Zresztą, nadźwigawszy się swego ciężaru przez pięćdziesiąt lat, nie chciał, jak mówił, nieść go ani godziny dłużej. Jutro syn będzie pryncypałem.

Tutaj godziłoby się może rzec słówko o samym zakładzie. Drukarnia, położona w miejscu, gdzie ulica de Beaulieu wychodzi na plac du Mûrier, usadowiła się w tym domu pod koniec panowania Ludwika XIV. Toteż od dawna już budynek dostroił się do potrzeb tego przemysłu. Parter zajmowała ogromna sala ze starymi oszklonymi drzwiami od ulicy, dużym oknem od dziedzińca. Do gabinetu pryncypała można się było zresztą dostać oddzielnym korytarzem. Ale na prowincji proceder drukarski jest zawsze przedmiotem tak żywej ciekawości, że klienci woleli raczej wchodzić przez oszklone drzwi zecerni, wiodące wprost z ulicy, mimo iż trzeba było schodzić w dół po kilku schodkach, ile że podłoga sali znajdowała się niżej poziomu ulicy. Ciekawscy, oszołomieni, nie zważali na trudności przeciskania się przez zaułki pracowni. Wypatrując oczy na dziwne kołyski utworzone z arkuszy na zwisających z sufitu sznurach, potykali się o szeregi kaszt albo też zdzierali sobie kapelusz z głowy, zawadzając o sztaby żelazne pras. Śledząc zwinne ruchy zecera czerpiącego w stu pięćdziesięciu dwóch przegródkach, czytającego skrypt, odczytującego wiersz składu, wsuwającego międzylinię, wpadali na przyciśniętą ciężarami ryzę mokrego papieru lub uderzali biodrem o kant ławki; wszystko ku wielkiej uciesze małp i niedźwiedzi. Nigdy nikt nie dotarł bez wypadku aż do dwóch klatek znajdujących się na końcu tej jaskini. Były to dwie nędzne budki wychodzące na dziedziniec, w których królowali z jednej strony prot, z drugiej pryncypał. W dziedzińcu mury były wdzięcznie zdobne liśćmi wina, które, zważywszy reputację właściciela, posiadały sympatyczny koloryt lokalny. W głębi, opierając się o sczerniały graniczny mur, wznosiła się przybudówka w nader opłakanym stanie, gdzie się moczyło i przykrywało papier. Tam był ściek, gdzie się myło przed i po użyciu formy lub mówiąc pospolitym językiem, płyty z czcionkami. Spływały z nich popłuczyny farby, które zmieszane z pomyjami budziły w przybyłych na targ wieśniakach podejrzenie, iż diabeł odbywa swoje ablucje w tym domu. Przybudówka podparta była z jednej strony kuchnią, z drugiej stosem drew. Pierwsze piętro, nad którym były już tylko dwie izdebki poddasza, składało się z trzech pokoi. Pierwszy, tak długi jak korytarz, licząc w to i klatkę starych drewnianych schodów, miał od ulicy podłużne okno, a od dziedzińca małe, okrągłe okienko: służył zarazem za przedpokój i za jadalnię. Wybielony po prostu wapnem, pokój ten zwracał uwagę cyniczną prostotą kramarskiego skąpstwa. Brudnej posadzki nigdy nie myto; umeblowanie składało się z trzech lichych krzeseł, okrągłego stołu i kredensu ustawionego między dwojgiem drzwi wiodących do sypialni i do salonu: okna i drzwi były ciemne od brudu: czysty lub zadrukowany papier walał się po kątach: często na pakach papieru spoczywały wiktuały, flaszki lub talerze z obiadu starca. Sypialnia, której okno, oprawne w ołów, wychodziło na dziedziniec, obita była tanią i zmurszałą od starości wzorzystą materią, jaką na prowincji przystraja się domy w Boże Ciało. Było tam wielkie łóżko z kolumnami, zdobne gęsto drapowaną kotarą i przykryte kapą z czerwonej szarszy, dwa wpół zbutwiałe fotele, dwa orzechowe wyściełane krzesła, stary sekretarzyk i na kominku zegar. Pokój ten, mający cechy patriarchalnej dobroduszności i pełen brunatnych cieniów, był dziełem pana Rouzeau, poprzednika i pryncypała Hieronima Mikołaja Séchard. Salon, odnowiony przez nieboszczkę panią Séchard, miał potworne boazerie, pomalowane niebieską farbą; na ścianach tapety przedstawiające sceny wschodnie, ciemnobrązowe na białym tle. Meble składały się z sześciu krzeseł wysłanych niebieskim juchtem, z oparciem w kształt liry. Dwa okna prymitywnie sklepione, wychodzące na plac du Mûrier, nie miały firanek, na kominku nie było ani zegara, ani świeczników, ani lustra. Pani Séchard zmarła wśród swoich projektów upiększania, niedźwiedź zaś, nie rozumiejąc pożytku ulepszeń, które nic nie przynoszą, poniechał ich. Do tego pokoju Hieronim Mikołaj Séchard zaprowadził pede titubante[5] syna i pokazał mu na okrągłym stoliku inwentarz drukarni, zestawiony pod jego kierunkiem ręką prota.

– Przeczytaj to, chłopcze – rzekł Hieronim Mikołaj Séchard, wodząc pijanymi oczyma z papieru na syna i z syna na papier. – Zobaczysz, jakie cacko – drukarnię ci oddaję.

– „Trzy prasy drewniane z żelaznymi sztabami, metalową płytą…”.

– Moje ulepszenie – rzekł stary Séchard, przerywając.

– „…ze wszystkimi przyborami, kadziami na farbę, szczotkami, ławami etc. tysiąc sześćset franków”.

– Ależ, ojcze – rzekł Dawid Séchard, wypuszczając z rąk inwentarz – twoje prasy to graty, niewarte stu talarów, dobre, aby nimi w piecu napalić!

– Graty?… – wykrzyknął stary Séchard. – Graty? Bierz inwentarz i chodźmy! Zobaczysz, czy wasze kiepsko-ślusarskie wynalazki funkcjonują tak sprawnie jak te dobre, stare, doświadczone narzędzia. Później nie będziesz miał serca miotać obelg na uczciwe prasy, które chodzą jak dyliżans pocztowy i będą jeszcze chodziły przez całe twe życie, nie żądając najmniejszej naprawy. Graty! Graty, które ci dadzą chleb! Graty, którymi twój ojciec pracował przez dwadzieścia lat i które cię zrobiły tym, czym jesteś!

Ojciec zlazł, nie potknąwszy się ani razu, po spróchniałych, zużytych i trzęsących się schodach; otworzył drzwi do wielkiej sali, rzucił się na najbliższą przebiegle naoliwioną i wyczyszczoną prasę i pokazał silne dębowe części wyszorowane przez ucznia.

– Nie cackoż to? – rzekł.

Właśnie było złożone jakieś zawiadomienie o ślubie. Stary niedźwiedź opuścił ramę na dekę, dekę zaś na marmur, który puścił w ruch; wyciągnął sztabę, rozwinął sznur, aby przyciągnąć marmur z powrotem, podniósł dekę na ramę ze zwinnością godną młodego niedźwiedzia. Prasa zażyta w ten sposób wydała śliczny pisk, rzekłbyś: ptak, który uderzył głową w szybę i ucieka przerażony.

– Czy znajdzie się bodaj jedna prasa angielska zdolna iść w tym tempie? – rzekł ojciec do zdziwionego syna.

Stary Séchard podbiegł kolejno do drugiej, trzeciej prasy i na każdej wykonał ten manewr z równą zwinnością. W ostatniej oczy jego, mętne od wina, dostrzegły jakieś niedoczyszczone przez ucznia miejsce; zakląwszy siarczyście, pijak wziął się do czyszczenia połą surduta, jak handlarz, który doprowadza do blasku sierść konia prowadzonego na sprzedaż.

– Z tymi trzema prasami, bez prota, możesz jak nic zarobić dziewięć tysięcy franków na rok, Dawidku. Jako przyszły wspólnik sprzeciwiam się, byś je miał zastąpić ohydnymi żelaznymi prasami, które niszczą tylko czcionki. Okrzykiwaliście cuda w Paryżu, widząc wynalazek przeklętego wroga Francji, który chciał zapewnić fortunę odlewaczom. Och! Zachciało wam się stanhopów! Dziękuję za wasze stanhopy, które kosztują po dwa tysiące pięćset franków, prawie dwa razy tyle ile są warte moje trzy klejnociki razem, i w dodatku drą ci na nic czcionki przez swą nieelastyczność. Nie jestem uczony jak ty, ale pamiętaj jedno: życie stanhopów to śmierć czcionki. Te trzy prasy będą ci pracować uczciwie, robota wyjdzie czysto, Angulemczycy nie wymagają czego innego. Drukuj żelazem czy drzewem, złotem czy srebrem, nie zapłacą ci ani szeląga więcej.

– „Item – czytał Dawid – pięć tysięcy funtów czcionek z giserni pana Vaflard…’’. Na to nazwisko wychowanek Didotów nie mógł się wstrzymać od uśmiechu.

– Śmiej się, śmiej! Po dwunastu latach czcionki jak nowe. Oto gisernia! Pan Vaflard jest uczciwym człowiekiem, daje materiał twardy, jak się patrzy; dla mnie najlepszy giser jest ten, do którego zachodzi się najrzadziej.

– „…Oszacowane na dziesięć tysięcy franków” – podjął Dawid. – Dziesięć tysięcy, ojcze! Ależ to czterdzieści su za funt; firma Didot sprzedaje nowe czcionki za trzydzieści sześć su. Twoje stare gwoździe warte są tylko cenę materiału, dziesięć su za funt.

– Nazywasz starymi gwoździami garmondy, borgisy, ronda pana Gille, niegdyś drukarza cesarskiego, czcionki warte po sześć franków za funt, arcydzieła rytownictwa, kupione przed pięciu laty i które dziś jeszcze są jak nowe, o!

Stary Séchard chwycił kilka kaszt napełnionych czcionkami, które nigdy nie były w użyciu, i pokazał synowi.

– Ja nie jestem uczony, nie umiem czytać ani pisać, ale znam się na tyle, aby wiedzieć, że kursywa firmy Gille była rodzica angielskiego kroju Didotów. Oto rondo – rzekł, wskazując kasztę i biorąc z niej M, rondo cicero, które jeszcze nie było pod prasą.

Dawid spostrzegł, że nie ma sposobu dyskutować. Trzeba było wszystko przyjąć albo wszystko odrzucić. Stary niedźwiedź wciągnął w inwentarz nawet sznury do rozwieszania. Najmniejsza ramka, tarcice, niecułki, kamienie, szczotki, wszystko obliczono ze skrupulatnością skąpca. Całość sięgała trzydziestu tysięcy franków, łącznie z koncesją i klientelą. Dawid zapytywał sam siebie, czy rzecz jest do przyjęcia, czy nie. Widząc, iż syn nie odzywa się na tę cyfrę, stary Séchard zaniepokoił się; wolał gwałtowny opór niż milczące poddanie. W tego rodzaju handlach targowanie zwiastuje tęgiego przemysłowca, umiejącego bronić swych interesów. – Kto na wszystko przystaje – mawiał stary Séchard – nic nie płaci. – Wciąż śledząc syna spod oka, prowadził dalej wykaz nędznych utensyliów potrzebnych do prowadzenia prowincjonalnej drukarni; zaprowadził kolejno Dawida przed prasę do satynowania, przed prasę do obrzynania, przed prasę do drobnych zamówień i zachwalał mu ich trwałość i praktyczność.

– Stare narzędzia są zawsze najlepsze – mówił. – W drukarstwie powinno by się je płacić drożej niż nowe, jak u fabrykantów malarskiego złota.

Potworne winietki przedstawiające Hymeny, amory, zmarłych, którzy podnoszą kamień grobowy, opisując literę V lub M, olbrzymie ramy splecione z masek na afisze teatralne stały się pod wpływem nasyconej winem wymowy Hieronima Mikołaja przedmiotami ogromnej wartości. Pouczył syna, iż nawyki mieszkańców prowincji tkwią tak głęboko, iż próżno by się kusił dać im ładniejsze rzeczy. On, Hieronim Mikołaj Séchard, sam próbował sprzedawać kalendarze lepsze niż „Double-Liegeois”, drukowany na papierze do zawijania cukru! Otóż prawdziwy „Double-Liegeois” miał większy zbyt niż najwspanialsze kalendarze. Dawid przekona się niebawem o ważności tej starzyzny, sprzedając ją drożej niż najkosztowniejsze nowości.

– Ha! ha! Mój chłopcze, prowincja to prowincja, a Paryż to Paryż. Jeżeli przyjdzie tu klient z Houmeau zamówić zawiadomienie o ślubie, a ty mu je wydrukujesz bez amora z girlandkami, będzie miał uczucie, że ślub jest nieważny, i odniesie ci je, skoro zobaczy tylko proste M jak u twoich Didotów, którzy są chlubą sztuki drukarskiej, ale których wymysły dostaną się na prowincję nie pierwej aż za sto lat. Ot co!

Ludzie szlachetni są złymi kupcami. Dawid należał do owych wstydliwych i czułych natur, które przeraża każda dyskusja i które ustępują z chwilą, gdy przeciwnik nadto ukłuje je w serce. Jego podniosły sposób myślenia i władza, jaką zachował nad nim stary opój, czyniły go tym bardziej niezdolnym do targów z ojcem, zwłaszcza że przypuszczał u niego najlepsze intencje; zrazu bowiem tłumaczył tę chciwość przywiązaniem starego drukarza do swych narzędzi. Wobec tego jednak, że Hieronim Mikołaj Séchard nabył wszystko od wdowy Rouzeau za dziesięć tysięcy w asygnatach i że w obecnym stanie rzeczy suma trzydziestu tysięcy franków stanowiła cenę szaloną, syn wykrzyknął:

– Ależ, ojcze, zarzynasz mnie!

– Ja, który dałem ci życie?… – rzekł stary pijaczyna, wyciągając rękę ku sznurom – Ależ, Dawidzie! Na ileż szacujesz samą koncesję? Czy wiesz, ile wart jest „Dziennik Ogłoszeń”, po dziesięć su od wiersza? Sam ten przywilej przyniósł w ostatnim miesiącu pięćset franków! Mój chłopcze, zajrzyj do ksiąg, zobacz, co dają afisze i regestry prefektury, roboty merostwa i konsystorza! Jesteś nygus, który nie chce zrobić wielkiego losu. Targujesz się o konia, który zawiezie cię kiedyś do pięknego folwarczku, jak mój w Marsac.

Do tego inwentarza dołączono akt spółki między ojcem a synem. Dobry ojciec wynajmował spółce dom za cenę tysiąca dwustu franków, mimo iż nabył go za sześć tysięcy, oraz zachowywał sobie pokoik na poddaszu. Jak długo Dawid Séchard nie spłaci trzydziestu tysięcy, zyski ma się dzielić po połowie; z chwilą gdy się wypłaci, syn staje się wyłącznym właścicielem drukarni. Dawid wziął pod uwagę koncesję, klientelę i dziennik, nie zaprzątając się inwentarzem; pomyślał, iż zdoła się wygrzebać, i przyjął warunki. Przyzwyczajony do matactw chłopskich, nie rozumiejąc się na szerokich kalkulacjach Paryża, ojciec zdumiony był tak szybką konkluzją.

„Czyżby ten chłopak znalazł gdzie jaki majątek – myślał – albo czy obmyśla sposób wyprawienia mnie z kwitkiem?”

W tej myśli wziął go na spytki; pragnął dowiedzieć się, czy przywiózł jakie pieniądze, aby zeń wydobyć zaliczkę. Ciekawość ta obudziła nieufność syna. Dawid pozostał sztywny i małomówny. Nazajutrz stary Séchard kazał uczniowi przenieść swoje meble do pokoiku na drugim piętrze, mając zamiar przewieźć je na folwark dwiema furkami, co wracały puste. Oddał trzy pokoje na pierwszym piętrze synowi zupełnie nagie, tak jak oddał mu drukarnię, nie zostawiając ani centyma na zapłacenie robotników. Kiedy Dawid prosił ojca, aby w charakterze wspólnika przyczynił się do wkładów koniecznych dla wspólnej eksploatacji, stary drukarz udał głupiego. Nie ma obowiązku, rzekł, wykładać jeszcze kapitałów, dawszy samą drukarnię; układ już zrobiony. Przyciśnięty logiką syna, odparł, iż kiedy kupił drukarnię od wdowy, dał sobie radę bez jednego szeląga. Jeżeli on, biedny robotnik bez nauki, zdołał tyle dokazać, wychowanek Didota potrafi to tym bardziej. Zresztą pieniądze, które Dawid uciułał, pochodzą z edukacji opłacanej w pocie czoła przez starego ojca, słusznie tedy może wyłożyć je obecnie.

– Coś zrobił z oszczędnościami? – rzekł, wracając znów do ataku, aby rozjaśnić problem, który milczenie syna zostawiło poprzedniego dnia nierozstrzygniętym.

– Czyż nie musiałem żyć? Czyż nie kupowałem książek? – odparł Dawid, oburzony.

– A! Kupowałeś książki? Zły z ciebie będzie kupiec. Ludzie, którzy kupują książki, nie nadają się, aby je drukować – odparł stary niedźwiedź.

Dawid doświadczył najokropniejszego z upokorzeń, będąc świadkiem poniżenia ojca: trzeba mu było znieść wylew szpetnych, płaczliwych, podłych, kramarskich argumentów, jakimi stary kutwa uzasadniał odmowę. Zdławił w duszy ból, widząc się sam, bez oparcia, znajdując w ojcu twardego i bezwzględnego spekulanta. Przez filozoficzną ciekawość chciał przejrzeć starego do głębi. Zwrócił mu uwagę, iż nigdy nie żądał odeń rachunku z majątku po matce. Jeżeli ten majątek nie wyrówna ceny drukarni, winien przynajmniej posłużyć do wspólnego jej prowadzenia.

– Majątek twojej matki – rzeki stary Séchard – to były jej piękność i rozsądek! – Usłyszawszy tę odpowiedź, Dawid przeniknął ojca w zupełności i zrozumiał, że aby uzyskać zdanie rachunków, trzeba by wszcząć proces trwający wieki, kosztowny i szpetny. To szlachetne serce przyjęło brzemię, które miało na nim ciążyć, wiedział bowiem, z jakim trudem przyjdzie mu się wypłacić ze zobowiązań.

„Będę pracował – rzekł w duchu. – Ostatecznie, jeśli mnie będzie ciężko, starowinie też było nielekko. Zresztą, czyż to nie będzie znaczyło pracować dla siebie?”

– Zostawiam ci skarb, mój synu – rzekł ojciec, zaniepokojony milczeniem Dawida. Dawid spytał, co to za skarb.

– Maryna – rzekł ojciec.

Maryna była to tęga dziewka wiejska, nieodzowna w drukarni. Ona moczyła i obcinała papier, wyładowywała go, załatwiała posyłki, gotowała, prała, chodziła odbierać pieniądze i czyściła szczotki drukarskie. Gdyby Maryna umiała czytać, stary Séchard zaprzągłby ją jeszcze do składania.

Ojciec ruszył na wieś pieszo. Mimo iż bardzo szczęśliwy ze sprzedaży, ukrytej pod mianem spółki, niespokojny był o sposób, w jaki syn się wypłaci. Po wzruszeniach sprzedaży przychodzą zawsze niepokoje o realizację. Wszystkie namiętności mają w charakterze coś jezuickiego. Ten człowiek, który patrzał na naukę jako na rzecz niepotrzebną, silił się uwierzyć w potęgę nauki. Hipotekował swoich trzydzieści tysięcy na pojęciach honoru, jakie w synu rozwinęło wykształcenie. Jako młody człowiek, starannie wychowany, Dawid wyprze z siebie siódme poty, aby się wypłacić: nauka dostarczy mu środków, zdawał się pełen dobrych uczuć, zapłaci! Wielu ojców, działających w ten sposób, mniema, iż postępuje po ojcowsku, jak to wytłumaczył sobie w końcu stary Séchard, w chwili, gdy docierał do swej winnicy w Marsac, wiosce o cztery mile od Angoulême. Folwarczek ten, w którym poprzedni właściciel wybudował ładny domek, powiększał się z roku na rok od r. 1809, epoki, w której stary niedźwiedź go nabył. Zmienił prasę drukarską na prasę winną, a zbyt dawno, jak mówił, chodził koło wina, aby nie miał się na nim rozumieć. Pierwszego roku wiejskich wywczasów ojciec Séchard ukazywał zatroskane oblicze sponad swoich tyczek, ciągle bowiem przebywał w winnicy, jak niegdyś w drukarni. Te niespodziewane trzydzieści tysięcy franków upajały go jeszcze bardziej niż sok winnej jagody, obracał je idealnie w palcach. Im mniej ta kwota mu się należała, tym bardziej pragnął ją zgarnąć. Toteż, party niepokojem, często przybiegał z Marsac do Angoulême. Wspinał się po spadzistościach skały, na której rozsiadło się miasto, zachodził do drukarni, aby przyjrzeć się, czy syn da sobie radę. Owóż prasy były zawsze na swoich miejscach. Jedyny uczeń, w tradycyjnej czapce z papieru na głowie, czyścił gąbki. Stary niedźwiedź usłyszał skrzyp prasy jęczącej pod jakimś zawiadomieniem o ślubie, poznawał stare czcionki, widział syna i prota, obu czytających w swych klatkach książki, które stary brał za korektę. Zjadłszy obiad z Dawidem, wracał do Marsac, przeżuwając swoje obawy. Skąpstwo ma, jak miłość, dar jasnowidzenia przyszłości, węszy ją, przenika. Z dala od hali drukarskiej, gdzie widok narzędzi rozmarzał starego, przenosząc go w dnie, w których zdobywał majątek, Séchard spostrzegł u syna niepokojące objawy bezczynności. Godło „Braci Cointet” przerażało go, widział, jak przesłania firmę „Séchard i Syn”. Słowem, starzec czuł powiew nieszczęścia. Przeczucie było słuszne: nieszczęście krążyło nad firmą Séchard. Ale skąpcy mają jakiegoś opiekuńczego boga. Przez zbieg nieprzewidzianych okoliczności ów bóg miał strząsnąć do mieszka pijaczyny cenę lichwiarskiej sprzedaży. Oto czemu drukarnia Séchard upadała mimo momentów pomyślności: obojętny wobec reakcji religijnej, jaką sprowadziła restauracja dawnego rządu, ale równie obojętny dla liberalizmu, Dawid zachowywał w kwestiach politycznych i religijnych najszkodliwszą neutralność. Żył w epoce, kiedy prowincjonalni przemysłowcy musieli wyznawać jakieś przekonania, aby mieć klientów, trzeba było wybierać między klientelą liberałów i rojalistów. Miłość, która zakwitła w sercu Dawida, jego naukowe upodobania, jego szlachetna natura nie pozwoliły mu rozwinąć w sobie owej chciwości zysku, która tworzy prawdziwego kupca i która objaśniłaby mu różnice dzielące przemysł prowincjonalny od paryskiego. Odcienie, tak wyraźne w departamentach, giną w ruchu Paryża. Bracia Cointet nastroili się na ton monarchiczny, zaczęli ostentacyjnie pościć, chodzić do fary, pielęgnować stosunki z księżmi i puszczać w świat pierwsze przedruki nabożnych książek, których potrzeba dała się odczuć. Cointetowie zajęli tedy pierwsi miejsce w tej zyskownej gałęzi i obnosili po mieście Dawida Séchard, oskarżając go o liberalizm i ateizm. W jaki sposób, mówili, robić interesy z człowiekiem mającym ojca septembryzera[6], pijaka, bonapartystę, starego skąpca, który wcześniej czy później zostawi sterty złota? Oni są biedni, obciążeni rodziną, gdy Dawid jest kawaler i będzie bardzo bogaty, toteż żyje sobie wygodnie, etc. Pod wpływem tych oskarżeń przeciw Dawidowi prefektura i biskupstwo przeniosły się w końcu z zamówieniami do braci Cointet. Niebawem ci zachłanni przeciwnicy, ośmieleni niezaradnością rywala, stworzyli nowy dziennik ogłoszeń. Starą drukarnię ograniczono do zamówień miejskich, dochód zaś z dzienniczka anonsów spadł do połowy. Zbogaceni na książkach do nabożeństwa i na dziełach świątobliwej treści, bracia Cointet zwrócili się do Séchardów z propozycją nabycia ich dziennika, aby już niepodzielnie mieć ogłoszenia departamentu i obwieszczenia sądowe. Skoro Dawid udzielił tej wiadomości ojcu, stary winiarz, już przerażony postępami firmy Cointet, spadł z Marsac na plac du Mûrier z chyżością kruka, który zwietrzył trupy na polu bitwy.

– Pozwól mi wykierować Cointetów, nie wtrącaj się do tego – zapowiedział synowi. Stary odgadł w lot interes Cointetów, przeraził ich swą bystrością. Syn gotów popełnić głupstwo, któremu trzeba zaradzić; powiadał:

– Na czym się będzie opierała nasza klientela, jeżeli on odda dziennik? Adwokaci, rejenci, wszyscy kupcy z Houmeau są liberalni; Cointetowie chcieli zaszkodzić Séchardom, obwiniając ich o liberalizm; otóż przygotowali im w ten sposób deskę zbawienia: ogłoszenia liberałów przypadną Séchardom! Sprzedać dziennik?… Toby już lepiej było sprzedać inwentarz i koncesję.

Zażądał tedy od Cointetów sześćdziesiąt tysięcy za drukarnię, aby nie rujnować syna: kochał syna, bronił tylko syna. Winiarz użył syna tak jak chłopi używają żon: syn godził się albo nie godził, wedle propozycyj, które stary wydzierał, punkt po punkcie, Cointetom. Doprowadził ich, nie bez wysiłku, do sumy dwudziestu dwu tysięcy za „Dziennik Charente”. Ale Dawid miał się zobowiązać pod karą trzydziestu tysięcy odszkodowania, że nigdy nie będzie drukował żadnego dziennika. Sprzedaż była samobójstwem drukarni: ale winiarz nie troszczył się o to. Po kradzieży następuje zawsze morderstwo. Stary myślał obrócić tę sumę na spłatę za swój grunt: aby ją dostać, dodałby i Dawida na przykładkę, zwłaszcza że ten nieporęczny syn miał prawo do połowy niespodzianego skarbu. Jako odszkodowanie szlachetny ojciec zostawił mu drukarnię, ale zachowując sobie jako czynsz owe sławne tysiąc dwieście franków. Od sprzedaży dziennika stary rzadko pokazywał się w mieście, powoływał się na podeszły wiek; ale istotną przyczyną był brak zainteresowania drukarnią, która już doń nie należała. Mimo to nie mógł się zupełnie zaprzeć starego przywiązania, które miał dla swych narzędzi. Kiedy własne sprawy sprowadzały go do Angoulême, trudno byłoby rozstrzygnąć, co go bardziej ciągnie do domu: prasy drewniane czy syn, do którego, dla formy, zachodził upominać się o czynsz. Dawny jego prot, obecnie zatrudniony u Cointetów, wiedział, co myśleć o tej ojcowskiej wspaniałomyślności; powiadał, iż szczwany lis zabezpiecza sobie prawo mieszania się w sprawy syna, stając się przez nagromadzenie zaległych czynszów prawomocnym wierzycielem.

Niezaradność Dawida Séchard miała przyczyny, które malują charakter tego młodzieńca. W kilka dni po instalacji w drukarni spotkał przyjaciela z gimnazjum, pogrążonego w najgłębszej nędzy. Przyjaciel Dawida Séchard był to młody człowiek w wieku około dwudziestu jeden lat nazwiskiem Lucjan Chardon, syn dawnego chirurga wojsk republikańskich, który musiał ustąpić ze służby z powodu odniesionej rany. Naturalne skłonności popchnęły pana Chardon do studiów nad chemią, przypadek zaś uczynił go aptekarzem w Angoulême. Śmierć zaskoczyła go pośród prac nad zyskownym odkryciem, którego poszukiwanie pochłonęło mu wiele lat. Chciał uleczyć wszelki rodzaj podagry. Podagra jest chorobą bogatych, bogaci zaś drogo opłacają zdrowie, kiedy im go nie stanie. Toteż aptekarz wybrał ten problem do rozwiązania między wszystkimi, jakie nastręczały się jego rozmyślaniom. Bujając pomiędzy wiedzą a empiryzmem, nieboszczyk Chardon zrozumiał, że jedynie wiedza może mu zapewnić fortunę: zagłębił się tedy w przyczyny choroby i oparł leczenie na diecie dostosowanej do temperamentu. Umarł w czasie pobytu w Paryżu, gdzie starał się o aprobatę Akademii; w ten sposób stracił owoc swoich prac. W przewidywaniu lepszej doli aptekarz nie szczędził niczego na wychowanie syna i córki, tak iż utrzymanie rodziny pochłaniało dochody płynące z apteki. Tak więc nie tylko zostawił dzieci w nędzy, ale jeszcze, na ich nieszczęście, wychował je w nadziei świetnych losów, które zgasły ze śmiercią ojca.

Znakomity Desplein, który miał Chardona w opiece w ostatnich chwilach, mówił, iż umierając, szalał z rozpaczy. Ambicja ta czerpała pobudkę w gwałtownej miłości, jaką ekschirurg żywił dla swej żony, ostatniej latorośli domu de Rubempré, cudownie przezeń ocalonej od szafotu w r. 1793. Mimo iż młoda dziewczyna nie chciała zgodzić się na to kłamstwo, zyskał na czasie, oświadczając, iż jest ona w ciąży. Stworzywszy sobie w ten sposób poniekąd prawa męża, ożenił się z nią mimo obopólnego ubóstwa. Dzieci, jak wszystkie dzieci miłości, otrzymały za całe dziedzictwo cudowną urodę matki, dar tak często zgubny, skoro mu towarzyszy nędza. Te tak żywo podzielane nadzieje, prace, rozpacze odbiły się na urodzie pani Chardon, tak jak powolna ruina oddziałała na tryb jej życia; ale dzielność jej, jak również i jej dzieci, równa była ich niedoli. Biedna wdowa sprzedała aptekę położoną przy pryncypalnej ulicy Houmeau, głównego przedmieścia Angoulême. Wartość apteki pozwoliła jej uzyskać trzysta franków renty, kwotę nie wystarczającą nawet na własne utrzymanie, ale i ona, i córka przyjęły swe położenie bez rumieńca i oddały się pracy zarobkowej. Matka pielęgnowała położnice, wykwintne zaś jej formy sprawiły, iż poszukiwano jej w bogatych domach. W ten sposób żyła nie kosztując nic dzieci i zarabiając dwadzieścia su dziennie. Aby oszczędzić synowi wstydu, iż musi widzieć matkę w takim poniżeniu, przybrała imię pani Szarloty. Osoby, które pragnęły jej opieki, zwracały się do pana Postel, następcy nieboszczyka Chardon. Siostra Lucjana pracowała u zacnej kobiety, poważanej w całym Houmeau, pani Prieur, prowadzącej zakład wykwintnego prania; w ten sposób zarabiała piętnaście su dziennie. Miała dozór nad robotnicami, co wznosiło ją nieco ponad klasę wyrobnic. Skromne owoce pracy obu kobiet, dołączone do trzystu franków renty, dochodziły ogółem ośmiuset franków rocznie, z których te trzy osoby miały żyć, ubierać się i mieszkać. Ścisła oszczędność tego gospodarstwa ledwie zdołała nastarczyć wszystkiemu, zwłaszcza że sumę tę prawie w zupełności pochłaniał Lucjan. Pani Chardon i córka jej Ewa wierzyły w Lucjana jak żona Mahometa w męża; poświęcenie ich dla jego przyszłości nie miało granic. Ta biedna rodzina mieszkała w Houmeau, w mieszkaniu najętym za skromną kwotę od następcy pana Chardon i położonym w dziedzińcu nad laboratorium. Lucjan zajmował tam nędzny pokoik na poddaszu. Zagrzewany przez ojca, który, zapalony do nauk przyrodniczych, popychał go od młodości na tę drogę, Lucjan był jednym z najświetniejszych uczniów w Angoulême. Był w trzeciej klasie w chwili, gdy Séchard kończył studia.

Kiedy traf zetknął dwóch kolegów, Lucjan, zmęczony nędzą, był bliski jednego z owych ostatecznych postanowień, w jakie rzuca się człowiek, mając dwadzieścia lat. Czterdzieści franków miesięcznie, które Dawid ofiarował wspaniałomyślnie Lucjanowi, podejmując się wykształcić go na prota, mimo iż prot był mu zupełnie niepotrzebny, ocaliły Lucjana od rozpaczy. Odnowione w ten sposób węzły przyjaźni zacieśniły się niebawem podobieństwem losów i różnicą charakterów. Obaj duchem bogaci w wielorakie fortuny, posiadali tę wysoką inteligencję, która stawia człowieka na równi ze szczytami, obaj zaś znajdowali się na samym dnie społeczeństwa. Ta niesprawiedliwość losu stała się potężnym węzłem. Zarazem obaj zbliżyli się, odmiennymi drogami, do poezji. Mimo iż przeznaczony do najwyższych dociekań przyrodniczych, Lucjan rwał się z ogniem ku sławie literackiej, gdy Dawid, którego kontemplacyjny umysł usposabiał do poezji, skłaniał się z upodobania ku wiedzy ścisłej. To przestawienie ról zrodziło między nimi jakby duchowe braterstwo. Lucjan podzielił się z Dawidem planami, przekazanymi mu przez ojca w przedmiocie zastosowania nauki do przemysłu, Dawid zaś wskazał Lucjanowi nowe drogi, jakimi należało mu wejść w literaturę, aby zdobyć imię i przyszłość. Przyjaźń tych dwóch młodych ludzi stała się rychło jedną z owych namiętności, które rodzą się jedynie pod koniec młodzieńczych lat. Dawid ujrzał niebawem piękną Ewę i pokochał ją tak, jak zdolne są kochać dusze melancholijne i skłonne do medytacji. Et nunc et semper et in saecula saeculorum[7] liturgii jest dewizą tych wzniosłych nieznanych poetów, których dzieła polegają na wspaniałych epopejach poczętych i zagrzebanych między dwojgiem serc! Kiedy kochanek przeniknął tajemnicę nadziei, w które matka i siostra Lucjana stroiły piękne czoło poety, kiedy poznał ich ślepe poświęcenie, czerpał słodycz w tym, aby się zbliżyć do ubóstwianej, dzieląc jej oddanie i nadzieje. Lucjan stał się więc dla Dawida bratem. Jak owi ultra, którzy chcą być bardziej rojalistami niż sam król, Dawid prześcignął wiarę matki i siostry Lucjana w jego geniusz; psuł go tak, jak matka psuje swoje dziecko. Podczas jednej z owych rozmów, w których, gnębieni brakiem pieniędzy wiążącym im ręce, rozbierali, jak wszyscy młodzi ludzie, sposoby dojścia szybko do fortuny przetrząsając bezowocnie wszystkie drzewa już ogołocone przez poprzedników, Lucjan przypomniał sobie dwie myśli rzucone kiedyś przez ojca. Pan Chardon wspominał o możliwości obniżenia o połowę ceny cukru przez użycie nowego składnika i o takimż zmniejszeniu ceny papieru przez uzyskanie z Ameryki tanich materii roślinnych, pokrewnych tym, jakimi posługują się Chińczycy. Dawid, który znał wagę tej kwestii, roztrząsanej już u Didota, chwycił się tej myśli, widząc w niej fortunę, i uważał odtąd Lucjana za dobroczyńcę, któremu nigdy nie zdoła się wypłacić.

Każdy zgaduje, do jakiego stopnia dominujące myśli oraz życie wewnętrzne dwóch przyjaciół czyniły ich niezdolnymi do prowadzenia drukarni. Daleka od dochodu piętnastu lub dwudziestu tysięcy franków, które dawał zakład braci Cointet, drukarzy konsystorza, właścicieli „Kuriera Charente”, odtąd jedynego dziennika w departamencie, drukarnia młodego Sécharda dawała ledwie trzysta franków miesięcznie, z czego odchodziła pensja prota, płaca Maryny, podatki, czynsz, co uszczuplało dochód Dawida do stu franków. Ludzie czynni i przemyślni byliby odnowili czcionki, kupili żelazne prasy, zdobyliby w księgarniach paryskich dzieła, podejmując się druku po niskiej cenie; ale pryncypał i prot, zatopieni w pracy duchowej, zadowalali się robotami doraźnymi i resztką dawnej klienteli. Bracia Cointet poznali wreszcie charakter i przyzwyczajenia Dawida: przestali go oczerniać; przeciwnie, roztropna polityka kazała im dać wegetować tej drukarni i utrzymywać ją w przyzwoitej mierności, iżby się nie dostała w ręce jakiegoś groźnego antagonisty; sami odsyłali nawet do niej drobniejszych klientów. Tak więc, nie wiedząc o tym, Dawid Séchard istniał, biorąc handlowo, jedynie dzięki zręcznemu wyrachowaniu konkurentów. Zadowoleni z tego, co nazywali jego manią, bracia Cointet stosowali wobec Dawida metody pozornie uczciwe i lojalne; w rzeczywistości jednak postępowali podobnie jak zarząd Królewskich Przedsiębiorstw Przewozowych, który, chcąc uniknąć prawdziwej konkurencji, stwarza konkurencję fikcyjną.

Zewnętrzny wygląd domu Séchardów był w harmonii z brudnym skąpstwem, które panowało wewnątrz, gdzie stary niedźwiedź nigdy nie dał nic naprawić. Deszcz, słońce, wpływy atmosferyczne wszystkich pór roku nadały drzwiom od korytarza podobieństwo do starego pnia, tak były poorane nierównymi szczelinami. Fasada, byle jak sklecona z kamieni i cegieł, uginała się niejako pod brzemieniem dachu zbutwiałego, przeciążonego owymi wklęsłymi dachówkami, jakie spotyka się na wszystkich dachach w południowej Francji. Mocno uszkodzone oszklenie opatrzone było olbrzymimi okiennicami o gęstych poprzecznych listwach, których wymaga gorąco klimatu. Trudno byłoby w całym Angoulême znaleźć dom równie zaniedbany; można powiedzieć, iż trzymał się jedynie swoistością cementu. Wyobraźcie sobie tę wielką halę, jasną w dwóch krańcach, ciemną w środku, o ścianach pokrytych afiszami, sczerniałych od dołu wskutek ocierania się o nie robotników przewijających się tu od trzydziestu lat; ze zwisającymi u sufitu sznurami, z mnóstwem sznurów na podłodze, stertami papieru, starymi machinami, stosami kamieni do przyciskania zwilżonego papieru, szeregami kaszt i na końcu dwiema klatkami, w których, każdy po swojej stronie, siedzieli pryncypał i prot; zrozumiecie wówczas egzystencję dwóch przyjaciół.

W roku 1821, w pierwszych dniach maja, Dawid i Lucjan znajdowali się przy oknie wychodzącym na dziedziniec, w chwili, gdy około drugiej po południu nieliczni robotnicy drukarscy opuszczali halę, udając się na obiad. Skoro pryncypał ujrzał, iż uczeń, wychodząc na ulicę, zamknął za sobą drzwi opatrzone dzwoneczkiem, pociągnął Lucjana na dziedziniec, jak gdyby zapach papierów, czernidła, pras, starego drzewa był mu nie do zniesienia. Siedli w altanie, skąd oczy ich mogły widzieć każdego wchodzącego. Promienie słońca igrające wśród gałązek winorośli pieściły dwóch poetów, okalając ich światłem niby aureolą. Kontrast tych dwóch charakterów i fizjonomii występował wówczas tak wyraźnie, że byłby skusił pędzel wielkiego malarza. Dawid miał kształty, jakie natura daje istotom przeznaczonym do wielkich walk, ukrytych lub jawnych. Z szerokiego torsu wyrastały silne ramiona harmonizujące z pełnią kształtów. Twarz, brązowa w tonie, żywa w kolorze, pełna, osadzona na grubej szyi, okolona lasem czarnych włosów, podobna była na pierwszy rzut oka do twarzy kanoników opiewanych przez Boileau; ale baczniejsze spojrzenie dojrzałoby w bruzdach mięsistych warg, w dołku na brodzie, w rysunku rozdwojonego, kwadratowo zakończonego nosa o liniach niesymetrycznych, w oczach przede wszystkim, nieustający ogień jedynej miłości, przenikliwość myśliciela, żarliwą melancholię ducha, który zdolny był ogarnąć dwa ostateczne krańce horyzontu, przenikając wszystkie ich zaułki, i który łatwo nużył się czysto idealnymi rozkoszami, wnosząc w nie jasność analizy. Jeżeli w twarzy tej przejawiały się błyski geniuszu, gotującego się do lotu, widniał w niej też popiół obok wulkanu: nadzieja zamierała tam w głębokim poczuciu własnej nicości społecznej, w której brak urodzenia i majątku więżą tyle wyższych duchów. Obok biednego drukarza, którego zawód jego, mimo iż taki bliski inteligencji, przyprawiał o mdłości, obok tego Sylena ciężko wspartego na samym sobie, który pił wielkimi haustami z pucharu wiedzy i poezji, upijając się, aby zapomnieć o niedolach prowincji, Lucjan stał we wdzięcznej pozie, stworzonej przez rzeźbiarzy dla indyjskiego Bachusa. Twarz jego miała wytworność starożytnego posągu: czoło i nos greckie, aksamitna białość kobieca, oczy tak ciemnoniebieskie, że aż czarne, oczy pełne miłości, których białko co do świeżości nie ustępowało oczom dziecka. Nad tymi pięknymi oczyma, okolonymi długimi, ciemnymi rzęsami, rysowały się brwi jakby wykreślone pędzlem chińskim. Na licach połyskiwał jedwabisty puszek harmonizujący z kolorem jasnych, naturalnie kręcących się kędziorów. Boska słodycz tchnęła z pozłocistych białych skroni. Niewypowiedziana szlachetność rysowała się w krótkim, łagodnie wzniesionym owalu podbródka. Uśmiech smutnych aniołów błądził po koralowych ustach zdobnych pięknymi zębami. Miał ręce człowieka dobrej rasy, ręce wykwintne, których skinieniu mężczyźni winni być posłuszni, a które kobiety lubią całować. Lucjan był szczupły i średniego wzrostu. Widząc jego stopy, wzięłoby się go tym snadniej za przebraną dziewczynę, ile że, podobnie jak większość ludzi sprytnych, żeby nie powiedzieć przebiegłych, biodra miał niemal kobiece. Wskazówka ta, rzadko zwodnicza, była prawdziwa u Lucjana. Skłonność jego ruchliwego umysłu sprowadzała go często, kiedy analizował obecny stan społeczeństwa, na teren deprawacji właściwej dyplomatom, którzy sądzą, iż sukces jest usprawiedliwieniem wszystkich, choćby najhaniebniejszych środków. Jednym z nieszczęść towarzyszących wielkim inteligencjom jest to, iż z konieczności rozumieją wszystko, równie złe jak dobre.

Dwaj młodzi ludzie sądzili społeczeństwo tym bardziej z góry, im niższe zajmowali w nim stanowisko; ludzie bowiem nieuznani mszczą się za marność swej pozycji wyniosłością rzutu oka. Ale też rozpacz ich była przez to tym bardziej gorzka; w ten sposób szybciej jeszcze szli tam, gdzie ich niosło prawdziwe przeznaczenie. Lucjan wiele czytał, porównywał; Dawid wiele myślał, wiele zgłębiał. Mimo pozorów krzepkiego zdrowia, drukarz był to duch melancholijny i chorobliwy, skłonny do zwątpienia, gdy Lucjan, obdarzony umysłem przedsiębiorczym, ruchliwym, posiadał śmiałość niezgodną z jego miękkim, niemal wątłym, ale pełnym kobiecych uroków wyglądem. Lucjan miał charakter na wskroś gaskoński, śmiały, awanturniczy, który przesadza dobre strony, pomniejsza złe, nie cofa się przed błędem, jeśli widzi w nim korzyść, i drwi z występku, jeśli ten stanie się dlań szczeblem do wspięcia się wyżej. Ten ambitny popęd poskramiały wówczas piękne złudzenia młodości, zapał niosący go ku szlachetnym środkom, jakich ludzie zakochani w sławie chwytają się przede wszystkim. Dotychczas pasował się tylko ze swymi pragnieniami, a nie z trudnościami życia, z własną siłą, a nie z nikczemnością ludzi, która jest fatalnym przykładem dla wrażliwych dusz. Oczarowany świetnością umysłu Lucjana, Dawid podziwiał go, mimo iż starał się prostować błędy, w które wtrącała go „furia francuska”. Ten zacny człowiek miał nieśmiałe usposobienie będące w sprzeczności z jego silną fizyczną budową, ale nie zbywało mu na wytrwałości ludzi Północy. Widział wszystkie trudności, ale postanawiał sobie zwyciężyć je, nie dając się zniechęcić; posiadał iście apostolską nieugiętość cnoty, ale łagodził ją urokiem niewyczerpanej pobłażliwości. W przyjaźni tej, już wypróbowanej, jeden z nich kochał bałwochwalczo, mianowicie Dawid. Toteż Lucjan przewodził nad nim jak kobieta, która wie, że jest kochana. Dawid ulegał z przyjemnością. Piękność fizyczna przyjaciela mieściła w sobie wyższość, którą uznawał, czując się sam, w swoim mniemaniu, ciężkim i pospolitym.

„Wołu należy cierpliwa orka, ptakowi szybowanie bez troski – mówił sobie drukarz. – Ja jestem wołem, Lucjan będzie orłem”.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Stracone złudzenia

Подняться наверх