Читать книгу Wywiad z historią - Oriana Fallaci - Страница 5

Wstęp

Оглавление

Książka ta nie zamierza być niczym więcej niż tym, czym jest, to znaczy bezpośrednim świadectwem dotyczącym dwudziestu siedmiu politycznych postaci współczesnej historii. Nie chce obiecywać niczego ponad to, co obiecuje, to znaczy być dokumentem pomiędzy dziennikarstwem a historią. Nie chce też jednak zaprezentować się jako zwykły zbiór wywiadów dla badaczy władzy i antywładzy. Nie czuję się ani nigdy nie zdołam się poczuć chłodnym rejestratorem tego, co słyszę i co widzę. Każdemu doświadczeniu zawodowemu oddaję kawałek duszy, uczestniczę w tym, co widzę i co słyszę, jakby sprawa osobiście mnie dotyczyła albo jakbym miała zająć stanowisko (w istocie zawsze tak robię na podstawie precyzyjnego wyboru moralnego), a do moich dwudziestu siedmiu rozmówców nie udałam się, przyjąwszy postawę anatoma czy też niewzruszonego kronikarza. Udałam się tam ogarnięta gniewem, przytłoczona tysiącem pytań, które, zanim uderzyły w nich, uderzały we mnie, z nadzieją, że zrozumiem, w jaki sposób, będąc u władzy albo z nią walcząc, ludzie ci determinują nasz los. Takie przykładowe pytania to: Czy historię tworzą wszyscy, czy tylko nieliczni? Czy zależy ona od uniwersalnych praw, czy tylko od kilku jednostek?

Wiem, to stary dylemat, którego nikt nie rozwiązał i nigdy nie rozwiąże. To także stara pułapka, w którą bardzo niebezpiecznie jest wpaść, bo każda odpowiedź mieści w sobie własne zaprzeczenie. Nie przypadkiem wiele osób odpowiada kompromisowo i twierdzi, że historia tworzona jest przez wszystkich i przez nielicznych, że ci nieliczni pojawiają się u steru władzy, ponieważ rodzą się we właściwym momencie i potrafią ten moment zinterpretować. Być może. Ale ten, kto nie ma złudzeń na temat absurdalnej tragedii życia, pójdzie raczej śladem Pascala, który mówi, że gdyby nos Kleopatry był krótszy, zmieniłoby się całe oblicze ziemi; będzie się raczej obawiał tego, czego obawiał się Bertrand Russell, który pisał: „Daj sobie spokój, to, co się dzieje na świecie, nie zależy od ciebie. Zależy od pana Chruszczowa, od pana Mao Tse-tunga, od pana Fostera Dullesa. Jeśli oni mówią »umierajcie«, umrzemy, jeśli mówią »żyjcie«, będziemy żyć”. Nie potrafię mu zaprzeczyć. Słowem, nie potrafię wykluczyć, że o naszej egzystencji decydują nieliczni, piękne marzenia albo kaprysy nielicznych, inicjatywa albo wola nielicznych. Tych nielicznych, którzy poprzez idee, odkrycia, rewolucje, wojny, czasem jeden prosty gest, zabicie tyrana, zmieniają bieg rzeczy oraz los większości.

Jest to oczywiście okrutna hipoteza. Jest to obraźliwa myśl, bo w takim wypadku, kim my jesteśmy? Bezradnym stadem w rękach pasterza, raz szlachetnego, raz nikczemnego? Tworzywem, liśćmi niesionymi przez wiatr? Żeby temu zaprzeczyć, przyjmiesz może tezę marksistów, według której wszystko rozwiązuje się poprzez walkę klasową: historię-tworzą-ludy-poprzez-walkę-klasową. Szybko jednak dostrzegasz, że codzienna rzeczywistość im także przeczy, zauważasz, że bez Marksa nie istniałby marksizm (nikt nie może udowodnić, że gdyby Marks się nie urodził albo nie napisał Kapitału, napisaliby go John Smith lub Mario Rossi). Strapiony dochodzisz do wniosku, że takiego a nie innego przełomu dokonuje niewielu, że taką a nie inną drogę każe nam obrać niewielu, niewielu tworzy idee, dokonuje odkryć, rewolucji, wywołuje wojny, zabija tyranów. Jeszcze bardziej strapiony zastanawiasz się, jacy oni są: inteligentniejsi od nas, silniejsi, bardziej światli, bardziej od nas przedsiębiorczy? A może to ludzie tacy jak my, ani od nas lepsi, ani gorsi, zwyczajni, niezasługujący na naszą złość, na nasz podziw, na naszą zazdrość?

Pytanie obejmuje przeszłość, a czasem bardzo odległą przeszłość, o której wiemy tylko to, czego nam kazano posłusznie nauczyć się w szkole. Kto da nam pewność, że w szkole nie nauczono nas kłamstw? Kto dostarczy nam bezspornych dowodów na dobre intencje Kserksesa, Juliusza Cezara, Spartakusa? Wiemy wszystko na temat stoczonych przez nich bitew, nic zaś na temat ich ludzkiego wymiaru, ich słabości i kłamstw, ich intelektualnych i moralnych braków. Nie mamy żadnego dokumentu, z którego by wynikało, że Wercyngetoryks był draniem. Nie wiemy nawet, czy Jezus Chrystus był wysoki, czy niski, czy był blondynem, czy brunetem, czy był człowiekiem wykształconym, czy prostaczkiem, czy poszedł do łóżka z Marią Magdaleną, czy też nie, czy naprawdę mówił to wszystko, co twierdzą św. Łukasz, św. Mateusz, św. Marek, św. Jan. Ach, gdyby tak ktoś przeprowadził z nim wywiad, nagrywając go na magnetofon, żeby zatrzymać jego głos, myśli, słowa! Ach, gdyby tak ktoś stenografował to, co Joanna d’Arc oświadczyła na procesie i przed wkroczeniem na stos! Ach, gdyby tak ktoś przepytał w obecności kamery Cromwella i Napoleona! Ja nie ufam kronikom przekazywanym z ust do ust, sprawozdaniom sporządzanym poniewczasie i bez możliwości przedstawienia dowodu. Wczorajsza historia jest powieścią pełną faktów, których nie mogę sprawdzić, sądów, którym nie mogę zaprzeczyć.

Dzisiejsza historia nie. Ponieważ dzisiejsza historia pisana jest w tej samej chwili, kiedy się dzieje. Można ją sfotografować, sfilmować, nagrać na taśmę, jak wywiady z tymi nielicznymi, którzy kontrolują świat albo zmieniają jego bieg. Można ją natychmiast rozpowszechnić poprzez prasę, radio, telewizję. Można ją na gorąco interpretować, poddawać pod dyskusję. Dlatego kocham dziennikarstwo. Dlatego obawiam się dziennikarstwa. Jaki inny zawód pozwala ci zapisywać historię w tej samej chwili, w której się ona staje, a także być jej bezpośrednim świadkiem? Dziennikarstwo jest nadzwyczajnym i straszliwym przywilejem. Nie przypadkiem, jeśli jesteś tego świadomy, trawi cię sto kompleksów związanych z własnymi ograniczeniami. Nie przypadkiem, kiedy mam przeżyć jakieś ważne wydarzenie albo spotkanie, ogarnia mnie jakby niepokój, strach, że nie mam wystarczająco wiele oczu, wystarczająco wiele uszu i wystarczająco dużo mózgu, żeby patrzeć, słuchać i rozumieć, niczym kornik, który toczy drewno historii. Nie przesadzam, kiedy mówię, że każdemu doświadczeniu zawodowemu oddaję kawałek duszy. Niełatwo mi powiedzieć sobie: daj spokój, nie trzeba być Herodotem, jakkolwiek źle by poszło, i tak dołożysz kamyczek potrzebny do ułożenia mozaiki, swoimi informacjami dasz ludziom do myślenia. A jeśli się pomylisz, to trudno.

Książka ta narodziła się właśnie w taki sposób, na przestrzeni siedmiu lat, podczas których przeprowadziłam dwadzieścia osiem wywiadów dla mojej gazety „L’Europeo”. Do wszystkich ludzi, których ustawiam tu w szeregu, udałam się w takim duchu: za każdym razem szukając, oprócz informacji, odpowiedzi na pytanie, w czym są różni od nas. Zorganizowanie spotkania z nimi wymagało często wyczerpujących wysiłków. Reakcją na prośbę o wyznaczenie wizyty niemal zawsze było mroźne milczenie albo odmowa (w istocie, tych dwudziestu siedmiu rozmówców występujących w książce to nie wszyscy, z którymi usiłowałam się spotkać), a kiedy się zgadzali, musiałam czekać miesiącami, żeby poświęcili mi godzinę albo tylko pół godziny. Kiedy wreszcie się z nimi spotykałam, musiałam stawać na głowie, żeby zatrzymać ich dłużej niż na ten przewidziany czas. Gdy jednak już z nimi byłam, dotknięcie prawdy stawało się grą, odkryciem, że nawet to, że zostali wybrani, nie usprawiedliwia ich władzy: ci, którzy wyznaczają nasz los, naprawdę nie są od nas lepsi, nie są ani inteligentniejsi, ani silniejsi, ani bardziej światli. Najwyżej są bardziej przedsiębiorczy, ambitni. Tylko w niezwykle rzadkich przypadkach miałam pewność, że znajduję się przed istotami zrodzonymi po to, żeby nas prowadzić albo kazać nam pójść tą, a nie inną drogą. Przypadki te dotyczyły jednak ludzi, którzy wcale nie byli u władzy, przeciwnie, walczyli z nią, ryzykując własnym życiem. Wobec tych, którzy w jakiś sposób mi się spodobali albo mnie uwiedli – nadeszła chwila, by to wyznać – mój mózg zachował coś na kształt rezerwy, a moje serce czuło pewien rodzaj niezadowolenia. W gruncie rzeczy było mi przykro, że siedzą na szczycie piramidy. Nie będąc w stanie uwierzyć im tak jakbym chciała, nie mogłam uznać ich za niewinnych. A tym bardziej za towarzyszy podróży.

Może dlatego, że nie rozumiem władzy, mechanizmu, który powoduje, że mężczyzna lub kobieta czują się obdarzeni lub zostają obdarzeni prawem rozkazywania innym i karania ich w razie nieposłuszeństwa. Niezależnie od tego, czy należy ona do despotycznego władcy czy wybranego prezydenta, generała mordercy czy ukochanego przywódcy, ja sama postrzegam władzę jako zjawisko nieludzkie i ohydne. Może się mylę, ale ziemski raj nie zakończył się w dniu, w którym Adam i Ewa zostali powiadomieni przez Boga, że od tej chwili będą pracować w pocie czoła i rodzić w bólu. Zakończył się w dniu, kiedy spostrzegli, że mają pana, który zabrania im zjeść jabłko i – wypędzeni z powodu tego jabłka – stanęli na czele plemienia, w którym zakazywało się spożywania mięsa w piątki. Zgoda, żeby żyć w grupie, potrzebna jest władza rządząca, w innym razie powstaje chaos. Najbardziej jednak tragicznym aspektem kondycji ludzkiej wydaje mi się właśnie potrzeba władzy, która rządzi, czyli potrzeba przywódcy. Nigdy nie wiadomo, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy władza przywódcy, pewne jest tylko, że nie możesz jej kontrolować i że zabija ona twoją wolność. Gorzej, jest najbardziej gorzkim dowodem na to, że wolność absolutna nie istnieje, nigdy nie istniała, nie może istnieć. Choć trzeba zachowywać się, jakby istniała, i poszukiwać jej. Za wszelką cenę.

Uważam za swój obowiązek uprzedzić czytelnika, jak bardzo jestem o tym przekonana, a także o tym, że jabłka rodzą się po to, by je zrywać, a mięso można jeść również w piątek. Jeszcze ważniejsze wydaje mi się przypomnienie, że w takiej samej mierze, w jakiej nie rozumiem władzy, rozumiem tych, którzy władzy się sprzeciwiają, którzy władzę potępiają, którzy władzę kontestują, a przede wszystkim rozumiem tych, którzy buntują się przeciwko władzy narzuconej w sposób brutalny. Zawsze patrzyłam na nieposłuszeństwo wobec despotów jako na jedyny sposób wykorzystania cudu naszych narodzin. Milczenie tych, którzy nie reagują, a wręcz przyklaskują, postrzegałam zawsze jako ich prawdziwą śmierć. Najpiękniejszym pomnikiem ku czci ludzkiej godności pozostaje dla mnie to, co razem z moim towarzyszem życia Alekosem Panagulisem zobaczyłam na jednym ze wzgórz Peloponezu w dniu, w którym zaprowadził mnie do kilku członków ruchu oporu. Było to latem 1973 roku, Papadopulos był jeszcze u władzy. Nie chodziło o żaden wizerunek ani o flagę, ale o trzy litery, OXI, co po grecku znaczy NIE. Ludzie spragnieni wolności napisali je między drzewami podczas okupacji nazistowsko-faszystowskiej i przez trzydzieści lat to NIE tam pozostało: nie wyblakło od deszczu i od słońca. Potem pułkownicy kazali zamalować je wapnem. Ale natychmiast, jakby za sprawą czarów, deszcz i słońce rozpuściły wapno. Tak więc dzień po dniu trzy litery wyłaniały się uparte, rozpaczliwe, niezatarte.

Ta książka naprawdę nie chce być niczym więcej niż tym, czym jest. Nie chce obiecywać niczego ponad to, co obiecuje, to znaczy ma być bezpośrednim świadectwem, dostarczonym przez postaci współczesnej historii, z których każda obdarzona jest symbolicznym znaczeniem. Przygotowując książkę do tego nowego wydania, o wiele bogatszego od poprzedniego, nie chciałam przerabiać żadnego wywiadu i zrobiłam tylko niewielkie uaktualnienia we wstępach, w niektórych przypadkach ograniczając się do zmiany czasu, to znaczy nadając formę czasu przeszłego czasownikom, które wcześniej występowały w czasie teraźniejszym. Tej samej zasady trzymałam się, dodając dziesięć spośród najważniejszych wywiadów, które przeprowadziłam po opublikowaniu pierwszej wersji książki: z Giuliem Andreottim, Giorgiem Amendolą, arcybiskupem Makariosem, szefem CIA Williamem Colbym, jego przeciwnikiem Otisem Pike, Santiago Carrillem, Alvarem Cunhalem, Mariem Soaresem i z Yamanim. Oczywiście wraz z upływem lat ocena danego spotkania i postaci poszerza się i pogłębia. Gdybym jednak uległa pokusie komentowania ich z perspektywy czasu, straciłyby one walor dokumentów, które skrystalizowały się w chwili, kiedy przeżywałam i przedstawiałam te spotkania, ich bezpośredniość zostałaby zafałszowana dokładnie tak, jak poddawana retuszom fotografia. Jedynie we wprowadzeniu do wywiadu, który symbolicznie zamyka książkę, to znaczy do rozmowy z Alekosem Panagulisem, uznałam za stosowne dodać obszerny fragment mówiący o tym, co się z nim stało. Powody nie są natury sentymentalnej, to znaczy nie wynikają z faktu, że Alekos stał się moim towarzyszem życia, ale natury moralnej. Panagulis umarł, zamordowany przez tę samą Władzę, którą książka oskarża, potępia i której nienawidzi. Tym bardziej więc po jego zamordowaniu to, co próbowałam powiedzieć przez moją pracę, powinno być czytane przy nieustannej obecności owego NIE, które wyłaniało się, wyłania, uparte, rozpaczliwe, niezatarte, pośród drzew na wzgórzu Peloponezu.

Oriana Fallaci

czerwiec 1977

Wywiad z historią

Подняться наверх