Читать книгу Wywiad z historią - Oriana Fallaci - Страница 6
Henry Kissinger
ОглавлениеTen człowiek zbyt sławny, zbyt ważny, mający zbyt wielkie szczęście, którego określano przydomkiem Superman, Superstar, Superkraut, a który zawierał paradoksalne sojusze, osiągał niemożliwe porozumienia, sprawiał, że świat wstrzymywał oddech, jakby ten świat był grupą jego studentów z Harvardu. Ten niewiarygodny, niezrozumiały, w gruncie rzeczy absurdalny osobnik, który spotykał się z Mao Tse-tungiem, kiedy tylko chciał, wchodził do Kremla, kiedy miał na to ochotę, budził prezydenta Stanów Zjednoczonych i wkraczał do jego pokoju, kiedy uznał to za stosowne. Ten pięćdziesięciolatek w okularach z zausznikami, w porównaniu z którym James Bond był całkowicie jałowym wymysłem. On nie strzelał, nie bił się na pięści, nie wyskakiwał z rozpędzonych samochodów jak James Bond, ale doradzał wojny, kończył wojny, rościł sobie prawo do zmiany naszego losu, a nawet go zmieniał. Kim więc, koniec końców, był ten Henry Kissinger?
Na jego temat napisano książki niczym o wielkich postaciach strawionych już przez historię. Książki w typie tej, która ilustruje jego formację polityczno-kulturalną, Kissinger i praktyki władzy, owoc podziwu jednego z uniwersyteckich kolegów; książki w typie tej, która opiewa jego zalety uwodziciela (Dear Henry), owoc nieodwzajemnionej miłości pewnej francuskiej dziennikarki. Z kolegą z uniwersytetu nigdy nie chciał rozmawiać. Z francuską dziennikarką nigdy nie chciał pójść do łóżka. Obydwoje wspomina z grymasem niechęci i zbywa ich pogardliwym gestem tłuściutkiej dłoni: „Niczego nie rozumie”, „To kompletna nieprawda”. Jego biografia jest przedmiotem badań, które ocierają się o kult, i wszyscy wiedzą, że urodził się w Fürth, w Niemczech, w 1923 roku jako syn Louisa Kissingera, nauczyciela w szkole średniej, i Pauli Kissinger, gospodyni domowej. Wiadomo, że była to rodzina żydowska, że czternaścioro jego krewnych zginęło w obozach koncentracyjnych, że wraz z ojcem, matką i bratem Walterem w 1938 roku uciekł do Londynu, a potem do Nowego Jorku, że miał wtedy piętnaście lat, a na imię Heinz, a nie żaden Henry, i nie znał słowa po angielsku. Nauczył się go jednak bardzo szybko. Kiedy ojciec pracował w urzędzie pocztowym, a matka otwierała cukiernię, on uczył się tak dobrze, że przyjęto go na Harvard, który ukończył z maksymalną liczbą punktów, pisząc pracę o Spenglerze, Toynbeem i Kancie, by potem zostać profesorem tej uczelni. Wiadomo, że w wieku dwudziestu jeden lat był żołnierzem w Niemczech, gdzie przebywał z grupą GI, złożoną z osobników wyselekcjonowanych na podstawie testu i uznanych za tak inteligentnych, iż ocierali się o geniusz. Z tego powodu (i mimo młodego wieku) powierzono mu zadanie zorganizowania władzy cywilnej w niemieckim mieście Krefeld. To właśnie w Krefeld zrodziła się jego pasja do polityki: namiętność, którą zaspokoi, stając się doradcą Kennedy’ego, Johnsona, a następnie asystentem Nixona. Nie przypadkiem można go było uznawać za drugiego najpotężniejszego człowieka Ameryki. Chociaż niektórzy uważali, że był kimś więcej, o czym świadczy dowcip, który w okresie mojego wywiadu krążył po Waszyngtonie: „Pomyśl, co by się stało, gdyby umarł Kissinger. Richard Nixon zostałby prezydentem Stanów Zjednoczonych...”.
Nazywano go umysłową niańką Nixona. Dla niego i Nixona ukuto złośliwe i demaskatorskie nazwisko: Nixinger. Prezydent nie mógł się bez niego obyć. Chciał go mieć zawsze u boku: podczas każdej podróży, uroczystości, oficjalnej kolacji, w czasie wakacji. A przede wszystkim przy podejmowaniu każdej decyzji. Jeśli Nixon postanawiał jechać do Pekinu, wprawiając w osłupienie prawicę i lewicę, to właśnie Kissinger podsunął mu wcześniej pomysł podróży do Pekinu. Jeśli Nixon postanawiał jechać do Moskwy, żeby zmylić Wschód i Zachód, to Kissinger zasugerował mu, by udał się do Moskwy. Jeśli Nixon postanawiał zawrzeć ugodę z Hanoi i opuścić Thieu, to Kissinger przekonał go do tego kroku. Jego domem był Biały Dom. Kiedy nie był akurat w podróży jako ambasador, tajny agent, minister spraw zagranicznych, negocjator, wchodził do Białego Domu wczesnym rankiem, a wychodził wieczorem. Do Białego Domu przynosił nawet bieliznę do prania, w formie paczek zwiniętych w papier, które trafiały nie wiadomo dokąd (czyżby do prywatnej pralni prezydenta?). W Białym Domu często też jadał. Nie sypiał tam, ponieważ nie mógłby sprowadzać kobiet. Rozwiedziony od dziewięciu lat, ze swoich przygód miłosnych uczynił mit, który starannie podsycał, choć wiele osób nie bardzo w to wierzyło. Aktorki, aktoreczki, piosenkarki, modelki, producentki, dziennikarki, tancerki, miliarderki. Podobały mu się wszystkie. Sceptycy twierdzili jednak, że nie podobała mu się żadna, że zachowywał się tak dla zabawy, świadomy, iż dodaje mu to szyku, przysparza popularności, zwiększa liczbę fotografii w tygodnikach. Również w tym znaczeniu był człowiekiem, o którym w Ameryce najwięcej plotkowano, był „modny”. Modne stały się jego okulary krótkowidza, jego loki (jak u żyda), jego szare garnitury z granatowym krawatem, jego niepewny krok prawiczka, który właśnie odkrył przyjemność.
Człowiek ten pozostawał zatem zagadką, tak samo jak jego nieporównywalny sukces. Jedną z przyczyn takiej tajemnicy był fakt, że zbliżyć się do niego, zrozumieć go było niezwykle trudno, nie udzielał bowiem indywidualnych wywiadów, wypowiadał się wyłącznie na konferencjach prasowych zwoływanych przez biuro prezydenta. Tak więc, przysięgam, dotąd jeszcze nie zrozumiałam, dlaczego zgodził się mnie przyjąć zaledwie trzy dni po otrzymaniu mojego pozbawionego złudzeń listu. On sam mówi, że to z powodu mojego wywiadu z generałem Giapem, przeprowadzonego w Hanoi w lutym 1969 roku. Być może. Pozostaje jednak faktem, że po tym nadzwyczajnym „tak” zmienił zdanie i postanowił zobaczyć się ze mną pod jednym warunkiem: że nic mi nie powie. Podczas spotkania to ja miałam mówić i na podstawie tego, co powiem, on miał postanowić, czy udzieli mi wywiadu, czy też nie. Zakładając, że znajdzie czas. Co też rzeczywiście się stało w Białym Domu, w czwartek 2 listopada 1972 roku, kiedy zobaczyłam go, jak nadchodzi zasapany, bez uśmiechu, mówiąc: „Good morning, miss Fallaci”. Następnie, wciąż bez uśmiechu, wprowadził mnie do swojego eleganckiego gabinetu, pełnego książek, telefonów, papierów, abstrakcyjnych obrazów, fotografii Nixona. Tutaj zapomniał o mnie, pogrążywszy się w lekturze długiego maszynopisu. Było to trochę kłopotliwe siedzieć tam pośrodku pokoju, podczas gdy on czytał odwrócony do mnie tyłem. Z jego strony było to również głupie, prostackie. Pozwoliło mi jednak przyjrzeć mu się, zanim on przyjrzał się mnie. Nie tylko po to, żeby odkryć, że nie jest pociągający, taki niski, krępy, przygnieciony tą wielką, baranią głową, ale by odkryć, że wcale nie jest swobodny ani pewny siebie. Zanim z kimś się zmierzy, potrzebuje zyskać na czasie i osłonić się swoją władzą. Jest to zjawisko częste u osób nieśmiałych, które chcąc to ukryć, stają się w końcu niegrzeczne. Albo naprawdę takie są.
Po zakończeniu lektury maszynopisu, skrupulatnej i uważnej, zważywszy na czas, jaki jej poświęcił, odwrócił się wreszcie w moją stronę i poprosił, bym usiadła na kanapie. Następnie usiadł w fotelu obok, wyższym od kanapy, i z tej strategicznej, uprzywilejowanej pozycji zaczął mnie przepytywać: tonem profesora egzaminującego ucznia, któremu specjalnie nie ufa. Przypominał mojego nauczyciela matematyki i fizyki z florenckiego Liceo Galilei, osobnika, którego nienawidziłam, ponieważ lubił mnie straszyć, wpatrując się we mnie ironicznie zza okularów. Podobnie jak ów profesor, miał nawet barytonowy, wręcz gardłowy głos, jak również sposób siedzenia w fotelu z prawą ręką obejmującą oparcie i nogą założoną na nogę, gdy tymczasem marynarka napinała mu się złośliwie na brzuchu, stwarzając ryzyko odpadnięcia guzików. Jeśli chciał, bym poczuła się nieswojo, udało mu się to znakomicie. Koszmar szkolnych dni powrócił z takim impetem, że przy każdym jego pytaniu myślałam: „ O Boże, czy będę umiała odpowiedzieć? Bo jak nie będę wiedziała, obleje mnie”. Pierwsze pytanie dotyczyło generała Giapa: „Jak pani mówiłem, nigdy nie udzielam indywidualnych wywiadów. Powód, dla którego szykuję się do rozważenia ewentualności udzielenia wywiadu pani, jest pochodną tego, że przeczytałem pani rozmowę z Giapem. Very interesting. Bardzo interesująca. Jakim typem jest Giap?”. Zadał to pytanie z miną kogoś, kto ma mało czasu do dyspozycji, dlatego zmusiłam się, by streścić wszystko w efektownej odpowiedzi, i odparłam: „Wydał mi się francuskim snobem. Jednocześnie jowialny i arogancki, w gruncie rzeczy nudny niczym deszczowy dzień. W jego przypadku, bardziej niż wywiad, był to wykład. Nie zachwycił mnie. Jednak to, co mi powiedział, sprawdziło się”.
Umniejszyć w oczach Amerykanina postać Giapa jest niemal obelgą: wszyscy są w nim trochę zakochani, podobnie jak trzydzieści lat temu w Rommlu. Wyrażenie „francuski snob” niemal go zmieszało. Być może go nie zrozumiał. Odkrycie, że jest „nudny niczym deszczowy dzień” zaniepokoiło go, wiedział, że sam ma oznaki nudnego typa, i ze dwa razy jego błękitne spojrzenie rozbłysło we wrogi sposób. Jednak szczegół, który go najbardziej uderzył, to to, że dałam wiarę Giapowi, iż ten przewidział prawdziwe rzeczy. Przerwał mi, pytając: „Dlaczego się sprawdziło?”. Dlatego, że Giap zapowiedział w 1969 roku to, co nastąpiło w roku 1972, odparłam. „Na przykład?”. Na przykład fakt, że Amerykanie będą się stopniowo wycofywać z Wietnamu, następnie zarzucą wojnę, która kosztowała ich coraz więcej pieniędzy i miała ich wkrótce doprowadzić na skraj inflacji. Błękitne spojrzenie znów rozbłysło. „A jaka była, pani zdaniem, najważniejsza rzecz, którą powiedział pani Giap?”. To, że zasadniczo zaprzeczył ofensywie Tet, przypisując ją wyłącznie żołnierzom Vietcongu. Tym razem nie skomentował. Zapytał tylko: „Sądzi pani, że inicjatywa wyszła od Vietcongu?”. „Być może tak, doktorze Kissinger. Nawet dzieci wiedzą, że Giap lubi ofensywy z czołgami, w stylu Rommla. W istocie ofensywę wielkanocną wykonał w takim właśnie stylu i...”. „Ale ją przegrał!”, zaprotestował. „Czy rzeczywiście przegrał?”, spytałam. „Co pozwala pani myśleć, że jej nie przegrał?”. „Fakt, że zaakceptował pan ugodę, która nie podoba się Thieu, doktorze Kissinger”. Próbując wyciągnąć z niego jakąś informację, dodałam roztargnionym tonem: „Thieu nigdy nie ustąpi”. Wpadł w tę małą pułapkę. Odparł: „Ustąpi. Musi”. Po czym skupił się na Thieu, swoim polu minowym. Zapytał, co myślę o Thieu. Powiedziałam, że nigdy mi się nie podobał. „A dlaczego nigdy się pani nie podobał?”. „Doktorze Kissinger, wie pan to lepiej ode mnie. Męczył się pan z Thieu trzy dni, ba, cztery”. Słowa te wywołały u niego pomruk aprobaty i grymas, który – jeśli się nad tym zastanowić – dziwi. Kissinger potrafi doskonale kontrolować twarz, z wielkim trudem pozwala swoim ustom i oczom zdradzić jakąś myśl bądź uczucie. Ale podczas tego pierwszego spotkania, nie wiedzieć czemu, mało się kontrolował. Za każdym razem, kiedy mówiłam coś o Thieu, przytakiwał albo uśmiechał się porozumiewawczo.
Ciąg dalszy w wersji pełnej