Читать книгу Iggy Pop: Upadki, wzloty i odloty legendarnego punkowca - Paul Trynka - Страница 6

PROLOG
Nie sądziłem nigdy, że do tego dojdzie

Оглавление

To była prawdziwa wojna, bez orderów. Scott Asheton skulił się za bębnami, które zapewniały mu nieco ochrony przed obstrzałem. Ze swojego stołka na tyłach sceny widział wyraźnie przelatujące w blasku reflektorów butelki po whisky i Strohu, ciężkie, czarne butle po szampanie, szklanki, monety i dymiące niedopałki. Dobra miejscówka i bystry wzrok Scotta pozwalały mu wyłapywać z tego deszczu okazjonalnie spadające torebki z trawką. Jego anioł stróż, John Cole, skrzętnie chował je we wnętrzu bębna basowego. Scott zerknął na Iggy’ego, wokalistę, z którym próbował już wszelkich możliwych substancji. Perkusista był coraz bardziej poirytowany, bo za każdym razem, kiedy Iggy wywoływał w tłumie pod sceną nową falę szału, podchodził do perkusji, co koncentrowało na nim uwagę rzucających. Ale Scotty nie winił Iggy’ego. Gość był popieprzony, to prawda, jednak on sam był niewiele lepszy.

Był mroźny wieczór 9 lutego 1974 roku. Każdy z muzyków bujał w swoim świecie. The Stooges toczyli beznadziejną batalię na deskach sceny Michigan Palace, rozpadającego się, ponurego,

wiktoriańskiego kina przy Michigan Avenue w centrum Detroit. Klawiszowiec Scott Thurston, który dołączył do zespołu niedawno, zdążył już nabrać szacunku dla małomiasteczkowego heroizmu kolegów, do ich, jak uważał, głupiej nadziei (którą z czasem sam zaczął podzielać), że uda im się udoskonalić styl i zatryumfować „na przekór wszystkiemu”. Ale to, co tu się teraz działo, było, uznał za... niegodne. Kiedy obserwował, jak Iggy znów podjudza tłum do kolejnego ataku furii, czuł wobec niego podziw pomieszany z żalem. Gość był nawiedzony, miał wszystko poza sukcesem.

Gitarzysta James Williamson, młody zawadiaka, który postrzegał The Stooges jako bilet do sławy (oraz źródło pieniędzy na chleb), pogardliwie nazywany był przez resztę zespołu i garstkę wielbicieli „Czaszka”. Koncentrował się na strojeniu gitary i wykręcaniu mistrzowskich, ostrych riffów. Spoglądał na Iggy’ego z odrazą. Dziwaczny kostium Williamsona w stylu sci-fi, wykonany przez hollywoodzkiego projektanta Billa Whittena, robił piorunujące wrażenie oglądany z widowni, ale z bliska łatwo było dostrzec, jak bardzo jest brudny i wymięty. Jeszcze miesiąc temu James był siłą napędową zespołu. Zawsze gotowy do pisania i ćwiczenia nowego materiału, nawet jeśli nie było żadnych widoków na jego wydanie. Ale teraz nawet on zaczynał popadać w rozpacz. Ich frontman był przegrany, on sam również. Zaliczył z The Stooges niejedną porządną orgię, ale jego żądza tryumfu zaczynała się wypalać. Kiedyś podobała mu się ta psychodrama, teraz nie mógł jej znieść. Iggy zdradził Jamesa, a dziś nie potrafił nawet porządnie wykonać swojej części roboty. Mimo to James czuł do niego sympatię – wiedział bowiem dobrze, przez co tamten przeszedł.

Ron Asheton czuł się wypompowany. Przetrwał najgorsze upokorzenia. Zwolniony z pozycji gitarzysty zespołu i zdegradowany do roli basisty, odrzucony przez Iggy’ego i swego własnego brata, czepiał się kurczowo nadziei, że kapela, której był współzałożycielem, zdoła wypełnić swoje przeznaczenie i zostać amerykańskimi Stonesami. Wolny od narkotyków, którymi odurzała się większość zespołu, widział z niczym niezmąconą klarownością, że obecna trasa koncertowa była jedynie próbą reanimacji zwłok. Zwłok, które zaczynały już obracać się w szkielet. Do tej pory trzymał go przy życiu wisielczy humor, cyniczne uwagi na temat żałosnego stanu grupy i jej frontmana, które rozbawiały wszystkich. Ron zaliczył parę panienek, spędził z kapelą wiele przyjemnych chwil, to były dobre czasy. Ale dobre czasy się skończyły.

I wreszcie Iggy. Niezniszczalny Iggy, który wciągał do nosa wszystko, co przed nim kiedykolwiek postawiono. Który wielokrotnie w trakcie ostatnich miesięcy był wywlekany na scenę przez menadżera trasy koncertowej; który parę dni temu znokautowany przez grupę motocyklistów zaprosił ich do Michigan Palace po więcej. Artysta wydawał się zużyty, zarówno mentalnie jak i fizycznie. Jego niespożyta witalność oraz anielska uroda zdawały się przygasać. Ludzie z jego najbliższego otoczenia uważali, że gdzieś po drodze Iggy musiał doznać załamania nerwowego, które pozostawiło po sobie trwały ślad. Jego twarz była napuchnięta, a hipnotyczne, błękitne oczy, które uwiodły tak wiele gorących amerykańskich dziewcząt, otoczone były zmarszczkami. Dzisiaj postanowił zagrać na nerwach obecnym na widowni motocyklistom, którzy mieli go za geja. Założył czarny trykot, owinął się w pasie jakąś chustą, która udawała przejrzystą spódniczkę. Przesłanie brzmiało: pomimo tego absurdalnego stroju, a może właśnie dzięki niemu, ich dziewczyny i tak wolały się pieprzyć z nim. Gdyby przesłanie to nie było dość jasne, tytuł następnego kawałka, Cock in My Pocket1, Iggy wygłosił ostentacyjnie lubieżnym głosem. Kiedy tańczył, szczupły i zwinny niczym baletmistrz, roztaczał szamańską moc. Elektryzował tłum, w połowie ogłupiały z uwielbienia, w połowie oszalały z nienawiści, a w dużej części otumaniony barbituranami, które tego dnia królowały w Michigan Palace. Bezlitosna, psychotyczna gitara Jamesa Williamsona nadawała mu impetu, z którym rzucał się w kolejne utwory. Gimme Danger czy I Got Nothing wyrażały poczucie nieuchronnie zbliżającej się zagłady, pisał je, choć na horyzoncie nie było już żadnego wydawcy. Każdy na widowni, wróg czy przyjaciel, zauważał jego stan. Kiedy krzyczał: „mam was w dupie, ćpuny, zarabiam dziesięć kawałków za numer”, wszyscy wiedzieli, że to jedynie czcze przechwałki. Być może dawał się nabrać sam Iggy Pop, ale na pewno nie Jim Osterberg, człowiek, który stworzył to obdarzone własnym życiem alter ego.

Wcześniej tego wieczoru, podczas krótkiej rozmowy z Jimem, Michael Tipton, który miał nagrywać dzisiejszy koncert na taśmę magnetofonu szpulowego, zdał sobie sprawę, że to będzie ostatni występ The Stooges. Okazja, by Iggy mógł się powygłupiać, pokpić sobie z widowni i własnego opłakanego stanu. Wielu widzów, zarówno wrogów jak i miłośników The Stooges, przyszło tu zobaczyć, jaki absurdalny strój Iggy założy tym razem. Chciało obserwować pyskówki i wybuchy wrogości pomiędzy zespołem a publiką. Występ coraz bardziej przypominał bezmyślny cyrk. „Jestem niezwyciężony!”, krzyczał Iggy, idąc na dno ze swoim zespołem, pod gradem jajek, z których jedno trafiło go w twarz. Ron nerwowo obserwował śmigające nad głową Iggy’ego jajka i uważał na niedopałki papierosów. Obawiał się, że któryś z nich może podpalić mu włosy. Jakaś moneta wyleciała nagle zza reflektorów i wyrżnęła go w czoło. Ron przyłożył dłoń do bolącego miejsca. Na palcach zobaczył krew.

Całe otoczenie The Stooges rozumiało, że ten cyrk już dłużej trwać nie może. Natalie Schlossman, organizatorka fanklubu, opiekowała się kapelą już od prawie czterech lat. Niańczyła Iggy’ego, kiedy tracił nad sobą kontrolę. Układała go do łóżka i zabierała ubrania w daremnej nadziei, że powstrzyma go przed włóczeniem się po hotelowych korytarzach w poszukiwaniu narkotyków. Przez ten czas zastała ich już we wszelkich możliwych kombinacjach seksualnych – James z dwiema dziewczynami w zachlapanej krwią łazience, Iggy w łóżku z trzema, Scottie Thurston i Ron w pokoju hotelowym z jedną, dwadzieścia obcych osób w trakcie orgii w pokoju Iggy’ego. Cokolwiek robili, traktowała ich z dobroduszną, matczyną opiekuńczością, gotowała im posiłki i prała ich coraz bardziej zapuszczone kostiumy. Natalie wiedziała, że nawet będąc w stanie tak żałosnym, na scenie Iggy’emu uda się wydobyć z siebie coś czystego i prawdziwego. Zaczynała jednak mieć dość bagna, w którym tarzał się zespół. Winą za ten stan rzeczy obarczała głównie Jamesa Williamsona. Jeśli koniec miał nadejść wkrótce, byłby błogosławieństwem dla wszystkich.

Iggy podszedł do Tiptona i zapytał, czy powinni zagrać Louie Louie. Granie oklepanego, garażowego klasyka nie specjalnie podobało się Jamesowi, ale podkręcił brutalnie prostacki trójakordowy riff piosenki, a reszta zespołu podążyła za jego przykładem. Iggy zawył: „Nie sądziłem nigdy, że do tego dojdzie!”, a gdy rzeźnickie, muzyczne inferno generowane przez The Stooges osiągnęło apogeum, posłał widowni uśmiech, który mówił: „Mam was w dupie” i zaśpiewał obsceniczną wersję piosenki, która przed dekadą pomogła zdobyć sławę śpiewającemu perkusiście Jimowi Osterbergowi. Piosenka, która symbolizowała początek jego kariery, wydawała się odpowiednia, by ją zakończyć. Wtedy, w 1965 roku, podczas sielankowych koncertów, grał dla elity stanu Michigan, a piętnastoletnie dziedziczki fortuny niewinnie rzucały na scenę jego ulubione słodycze. Poziom wyrafinowania obecnej widowni wskazywał, że najlepszą rozrywką są dla niej krwawe wypadki samochodowe. Durny hymn Detroit z wulgarnym tekstem na poziomie szkoły podstawowej wydawał się w sam raz pasować do jej poziomu intelektualnego. „Była zaklejona, więc zająłem się górą”, śpiewał chropowatym głosem. Wymawiał każde słowo bardzo starannie i szczerzył zęby, by nikt nie miał wątpliwości, że chodzi o menstruację. „Zaraz biorę się do rzeczy... ma kwiaty we włosach, czarną dupę i gołe cycki”.

Kiedy James Williamson zaczął wykręcać swoje dzikie, rezonujące solo, Iggy powstrzymał się przed skokiem w tłum. Zostało jedynie kilka minut do końca. Nawałnica dźwięków płynąca z gitary Jamesa, zamieniła szemraną melodię w ostrą i napuszoną parodię, aż gitarzysta uspokoił się nieco i wrócił do spokojniejszych, łamanych akordów. Iggy czule wyśpiewał ostatni wers. Po czym nagle wszystko dobiegło końca, tylko Scotty walił w werbel, a Iggy oznajmił, „No cóż, znowu daliście dupy, powodzenia następnym razem”, po czym zniknął za kulisami. Ale nie miało już być następnego razu.

Na tle niedawnej historii The Stooges ten żałosny występ nie był jednak najgorszy. Przetrwali gorsze upokorzenia, zmuszani do ucieczki ze sceny, pobici i ośmieszeni. Tym razem nawet udało im się doprowadzić koncert do końca. Ale duch bojowy wokalisty ostatecznie się załamał. Przez wszystkie te lata pozostawał wierny muzyce, która miała jego zdaniem zmienić świat – okazało się to gówno warte. Następnego dnia rano zadzwonił do reszty zespołu, oznajmiając, że ma dość.

Gdyby tylko wiedział, co go czeka, być może trzymałby się swoich The Stooges, choćby dla towarzystwa. Prawda była taka, że nie sięgnął jeszcze dna. Miał upaść znacznie niżej, do śliskiego podziemia Hollywood, którego mieszkańcy mieli rzucić się nań niczym złaknione padliny sępy, skłaniając go do rytuału samopoświęcenia i samookaleczenia, adoptując go jako seksualne trofeum i publicznie wyszydzając jego żałosny stan. Sam piosenkarz porzucił, jak się wydawało, ostatecznie swoją nieposkromioną ambicję. Tym niewielu ludziom, którzy byli gotowi słuchać, mówił, że nad nim i The Stooges ciąży klątwa. I że już nie ma ratunku.

Potem nadeszła półświadoma, chaotyczna wegetacja, pobyt w zakładzie psychiatrycznym, zlewające się w jeden dni w opuszczonym garażu razem z hollywoodzkim chłopcem do towarzystwa. A w końcu więzienie. Była to otchłań, na którą, jak wielu uważało, Iggy w pełni sobie zasłużył. Otchłań, w której wielu jego znajomych odeszło po przedawkowaniu dragów albo prozaicznie zapiło się na śmierć. Wydawało się, że los chce, by Iggy stał się przeklętym totemem, obiektem żartów, żywym przykładem na to, jak wygląda klęska totalna.


Kiedy skazany na zatracenie wokalista powoli znikał z publicznej świadomości, rozeszła się wieść o bohaterstwie ostatnich dni

The Stooges. Dla niektórych była to współczesna wersja mitu o dzikim zachodzie, o odwiecznym heroizmie pięciu rewolwerowców, którzy szli na pewną śmierć. Inni mieli skojarzenia niemal biblijne. Niebawem pewien angielski autor, osobisty Jan Chrzciciel Iggy’ego, wsiadł do samolotu do Paryża, wioząc nagranie koncertu w Michigan Palace, relikwię przekazywaną wkrótce przez wiernych z rąk do rąk. Kolejni młodzi fani wpatrywali się w okładkę Metallic ko, albumu opartego na nagraniach Michaela Tiptona, z czarno-srebrnym zdjęciem Iggy’ego, homoerotyczną wersją zdjętego z krzyża Jezusa, i byli przekonani, że ta muzyka przekazuje coś bardzo ważnego. Było to od dawna wyczekiwane antidotum na nudny świat rozbuchanego popu, przepełnionego samozadowoleniem country czy nierozpoznawalnych utworów taśmowo produkowanych przez pozbawionych twarzy producentów i muzyków sesyjnych. W przeciwieństwie do nich The Stooges Iggy’ego byli prawdziwi: heroiczni, skazani na katastrofę i zbyt głupi, by to pojąć. Ich frontman stał się symbolem animalizmu, znudzenia, energii i apatii – oraz bezgranicznego oddania muzyce, nawet za cenę życia, którą w każdej chwili mógł zapłacić.

Młodzi fani, którzy poznali ten album, ruszyli na własne krucjaty. Brian James, gitarzysta zespołu zwanego Bastard, szukał „swego własnego Iggy’ego”. Tak powstały dwie bardzo ważne grupy – London ss – z którego popiołów miały się zrodzić The Clash i Generation X – oraz The Damned, która w przyszłości miała ogłosić mobilizację dla nowego ruchu, nazwanego później punkiem. Ian Curtis, początkujący piosenkarz z Manchesteru, miał również kupić tę płytę i odtwarzać ją swoim kumplom z Warsaw, przemianowanego później na Joy Division. Basista Joy Division, Peter Hook, podobnie jak wielu innych, miał podkreślać z przejęciem, że Metallic ko to był „prawdziwy koncert, prawda na żywo”, jedyny album, który oddawał emocje z chaotycznych koncertów jego własnej, szybko zdobywającej popularność grupy, gdzie wszystko balansowało „na krawędzi”. Muzyki tej mieli też słuchać tacy angielscy nastolatkowie jak John Lydon i Glen Matlock, którzy później zaadaptowali piosenki The Stooges na potrzeby swojej własnej kapeli, Sex Pistols. Joe Strummer, podczas jednej ze swych pierwszych wizyt w Nowym Jorku, spędzając noc z nową kochanką, miał odtwarzać ten album raz za razem, zatapiając się w jego intensywności i sile brzmienia. Dekady później młodzi ludzie jak

Anthony Kiedis czy Jack White słuchali The Stooges i pragnęli podążać ich drogą. Nie każdy, kto odsłuchał Metallic ko, albo któryś z poprzednich albumów grupy, założył własny zespół. Ale naśladowców było wystarczająco dużo, by kilka lat później niezłomny Iggy mógł zmartwychwstać, wynoszony na ołtarze przez nową publiczność. Był to kolejny z niesamowitych zwrotów w jego życiu i karierze, zawsze na przekór oczekiwaniom wobec jego wzlotów i upadków.


* * *


W 1976 roku Iggy Pop w aurze niezwyciężonego bohatera wynurzył się z niebytu, by powitać nowe pokolenie fanów. Kiedy fani wyszli z szoku, że ich samozwańczy, „najbardziej zapomniany chłopiec świata2” przetrwał w niemal nienaruszonym stanie, oczekiwała ich jeszcze jedna niespodzianka. Don Was, słynny producent, który pracował między innymi z The Rolling Stones czy Bobem Dylanem, który w młodości oglądał The Stooges i przyczynił się do odrodzenia kariery Iggy’ego w latach dziewięćdziesiątych, opisuje to tak:

„Kiedy go spotkałem, nie mogłem uwierzyć, jaki jest naprawdę. Nie zaprzeczało to mojej o nim wiedzy, ale zaskoczyło mnie, że facet, który gotów jest ciąć się tłuczonym szkłem, może być tak elokwentny. Nie chcę przez to powiedzieć, że był zbyt mądry, by zrobić coś takiego, że te historie to tylko bajki. Ale byłem kompletne zaskoczony”.

Zaskoczenie Dona było zrozumiałe, gdyż osoba, z którą się spotkał, nie była jedynie Iggym Popem. Poznał on również Jima Osterberga: ambitnego, czarującego, charyzmatycznego chłopca z Ann Arbor, który stworzył legendarną rockandrollową bestię. Większość z tych, którym dane było stanąć oko w oko z tym człowiekiem, mówi to samo. Ma naturalny wdzięk, a jego głos jest głęboki, przypomina timbre Jimmy’ego Stewarta. Mężczyzna ten wydaje się perfekcyjną amerykańską ikoną, jest ciepły, pełen życia, wrażliwy i chętny do żartów. Imponująco szczupły i wysportowany, porusza się z gracją, niczym kot. Rozmowa potrafi sięgać od Bertolda Brechta do greckiej mitologii, od awangardy do tai chi, nieraz dotyczy różnic pomiędzy ideałem apollińskim a dionizyjskim. Spojrzenie jego jasnobłękitnych oczu skupia się na tobie z uwagą, która jest aż onieśmielająca, ale czasami Jim spuszcza powieki niczym zawstydzony chłopiec, albo posyła ci szeroki, uwodzicielski uśmiech, którym puentuje kolejną lekko przerażającą anegdotę. Przemawia atrakcyjnym i eleganckim głosem, z uwagą słucha pytań, śmieje się z karykaturalnej natury swojego życia, z dowcipem opisuje niezliczone absurdalne sytuacje, w które się wpędził, przedrzeźnia

autodestrukcyjne głosy, które słyszy w swojej głowie. Jak na kogoś o sławie najbardziej kontrowersyjnego performera jest szokująco skromny i autoironiczny. Nigdy jednak, nawet przez chwilę, nie podważa swego absolutnego i bezgranicznego oddania muzyce.

Wychodząc ze spotkania z Jimem Osterbergiem, będziesz zapewne oszołomiony i zafascynowany jego osobą, a przynajmniej poczujesz doń szacunek i sympatię. Rockmani, przeciętniacy, arystokraci i magnaci medialni – tysiące ludzi opowiada o swoim spotkaniu z tą pełną pasji, utalentowaną, nieokiełznaną istotą, z człowiekiem, który sięgnął głębin zdeprawowania, zachowując przy tym niepodważalną szlachetność. Wszyscy oni wyrażali szacunek i podziw dla jego niesamowitego, pełnego ironii i sprzeczności życiorysu. Ale mimo to niewielu było w stanie pojąć wyżyny jego wzlotów i głębię upadków, gdyż tego rodzaju doświadczenia leżą przeważnie poza zdolnością zrozumienia.

Wielu muzyków, którzy doświadczali podobnych szyderstw i upokorzeń, którzy samookaleczali się i nadużywali narkotyków, zostało po dziesięcioleciach uznanych za bohaterów przez legiony naśladowców. Ale nikt inny nie potrafił, jak Iggy Pop, przemawiać do kolejnych generacji muzyków na tak osobistym, intymnym poziomie ani inspirować w muzyce fali za falą, która zmienia bieg głównego nurtu. We wczesnych latach siedemdziesiątych nagranie Fun House The Stooges było klejnotem dla Briana Jamesa z The Damned, a niemal dwie dekady później Kurt Cobain z Nirvany odtwarzał raz za razem album Raw Power, zwierzając się swojemu pamiętnikowi, że to jego album wszech czasów. Napisał nawet piosenkę dedykowaną swojemu idolowi. W nowym tysiącleciu Iggy koncertował zaś u boku współczesnych gwiazd, takich jak White Stripes czy Red Hot Chili Peppers, skacząc, wijąc się i wrzeszcząc do tysięcy dwudziestolatków. Muzycy, którzy byli na topie w czasach jego młodości i wtedy obrzucali go żarówkami lub publicznie nazywali nieudacznikiem, grali teraz dla kurczących się rzesz starzejących się fanów.

Wszystko, czym kiedyś Iggy wywoływał wściekłość lub niezrozumienie – jego wygląd, zwyczaj przełamywania barier pomiędzy artystą a publicznością, elokwentna prostota melodii, agresywna chaotyczność tekstów – stało się integralną częścią współczesnego rocka i muzyki alternatywnej. Takiej odmiany nie zna historia, ale nie jest to też bajkowy happy end. Iggy Pop w kolejnych dekadach poniósł zbyt wielkie fizyczne i psychiczne straty, przeżył zbyt wielkie katastrofy i rozczarowania, nawet jeśli w końcu przeszedł pełną rehabilitację i szczęśliwie pojednał się ze swoim twórcą, Jimem Osterbergiem.

Legenda i muzyka Iggy’ego Popa są dzisiaj powszechnie znane, ale wciąż pozostają zagadkowe. Jak artysta może być tak wielbiony i znienawidzony zarazem? Jak człowiek może być jednocześnie tak mądry i tak głupi?

Iggy Pop: Upadki, wzloty i odloty legendarnego punkowca

Подняться наверх