Читать книгу Onikromos - Paweł Matuszek - Страница 7
ОглавлениеZimno gromadziło się w zakamarkach miski olejowej. Koła zębate zastukały jak przewracające się kostki domina i znieruchomiały w oczekiwaniu. Olej spływał po ośkach i z każdym skapnięciem ostrzegał:
– Jest. Tu. Jest. Tu. Jest. Tu. Jest. Tu...
Potem umilkł.
Koło zamachowe emanowało chłodem, który przepełznął po wale korbowym i wspiął się na tłoki, by kondensować się w cylindrach. Gęstniało ciśnienie mrozu. Świece zapłonowe zapominały, jak krzesze się iskry. Bielmo amnezji ogarniało ich ceramiczne powłoki. Zawory opadły z sił. Nie potrafiły już przezwyciężyć oporu sprężyn. Wałek rozrządu trzymał się kurczowo paska zębatego, ale nic nie mógł zrobić. Ciszę odmierzały gęste krople skapującego oleju. Nagle rozdarł ją metaliczny charkot rozrusznika. Ucichł i spróbował ponownie. Kilka razy. Bezskutecznie. Wszystkie ruchome elementy silnika zamarły w bezruchu. Czarne zimno zagnieździło się w żeliwie.
* * *
– I co?
– Nie wiadomo.
– Jak to? Tydzień temu oddałeś go do warsztatu.
– Tak, ale facet rozłożył ręce. Powiedział, że nigdy nie widział czegoś takiego.
– Przecież naprawia samochody!
– Chodziło raczej o rodzaj usterki.
– Nie znam się na tym. Na piątek się wyrobi? Pamiętasz, że musimy jechać do rodziców?
– Nie wiem.
– Czego nie wiesz?
– Czy da radę.
– Ale rodzice mają rocznicę. Będzie uroczysty obiad. Planują to od roku!
– Nic nie poradzę. Ostatecznie jest jeszcze pociąg.
– Zwariowałeś?! Z czterema walizkami to byłby koszmar!
– Cztery walizki na dwa dni?
– Nie zaczynaj.
Za kuchennym oknem słońce ugrzęzło w pierzastych liściach akacji.
– Twierdzi, że to jest jak choroba, i nie ma pojęcia, jak to powstrzymać.
– O czym ty mówisz?
– Cały czas o samochodzie.
– Przejmujesz się gadaniem jakiegoś półgłówka? Naprawi i po krzyku.
– Jeśli naprawi.
– A czemu nie? Coś wymieni, coś zreperuje i będzie dobrze. Masło kupiłeś?
– Zapomniałem.
– Mówiłam ci przecież...
– Dobrze już, dobrze. Zejdę do sklepu. Przy okazji wyrzucę śmieci.
– Kup jeszcze mleko.
– Jasne.
– I pośpiesz się. Zupa stygnie.
Ale nie wyszedł.
Stanął przed drzwiami i spojrzał na klamkę. Promieniowała odpychającym chłodem.
* * *
Głuche podwodne dźwięki ugrzęzły w plastikowej studni pod nieruchomym meniskiem błyszczącym jak metaliczne zwierciadło. Wątłe szare światło przenikało go na wskroś, ale traciło przy tym tyle energii, że nie mogło już dotrzeć do mrocznego dna, gdzie wokół spiralnej grzałki kłębiły się kruche płatki kamiennego osadu. Z wnętrza plastikowej ścianki wydobywało się nerwowe terkotanie prądu elektrycznego, który nie dochodził do grzałki. Coś w jego rytmie przechwytywało odgłosy z zewnątrz i zmieniało ich środek ciężkości. Dlatego nie mogły uciec, nawet przy uniesionej pokrywie.
Czajnik zmienił swoją funkcję i teraz, niczym soczewka, skupia w sobie rozproszone dźwięki, zbyt słabe, by mogło je wychwycić ludzkie ucho. Nadaje im sonicznego ciężaru, dzięki któremu wprawiają w drżenie szkło zamknięte w kuchennych szafkach i cichutko rozpełzają się po całym mieszkaniu.
* * *
– Mamo, to tylko stary czajnik elektryczny.
– Wiem, co słyszałam.
– Ale ty masz prawie osiemdziesiąt lat! Nie zdziwiłabym się, gdybyś słyszała trzepot anielskich skrzydeł.
– Nie pozwalaj sobie, moja droga! Słuch mam dobry, piątej klepki też mi nie brakuje!
– Przecież żartowałam... Mam go znowu zanieść do pana Zenka?
– On go nie naprawi.
– Naprawi, tylko że to stary grat, i za chwilę znowu się zepsuje. Nie lepiej kupić nowy?
– Nie naprawi, bo nie jest zepsuty.
– Cztery razy go zanosiłam. Czemu pan Zenek miałby udawać, że go naprawia?
– Bo nie ma zbyt wielu klientów?
– Mamo, ty wszędzie wietrzysz podstępy!
– To nie jest teoria, tylko fakt.
– Ale skąd, po prostu rupieć chce iść na emeryturę.
– Nieprawda, on tylko nie chce gotować wody.
– Znaczy, nie działa.
– Znaczy, robi coś innego.
– Co innego może robić czajnik?
– Nie mam pojęcia, ale słychać to w nocy, kiedy jest bardzo cicho. Wędrujące dźwięki, od których drżą szklanki i ruszają się lampy.
– Jakie znowu dźwięki, mamo?
– Czuć je w kościach.
– To pewnie odgłosy imprez, które dochodzą z niższych pięter.
– Gdy czajnik jest w naprawie, to nic nie słychać.
– Mamo, mam tego dość, zabieram go i jutro przywiozę ci nowy!
– Ani się waż! Przywieź nowy, ale ten mi zostaw.
– Dlaczego?
– Odkąd to słyszę, dobrze śpię. Jak nigdy wcześniej. I lubię to powtarzające się słowo.
– Słowo? Zlituj się mamo, zaczynam się martwić.
– Coś jakby Thrakorne...
* * *
Nie woda.
Nie wilgoć.
Lecz zimne tchnienie z głębi ziemi, bez trudu przenikające przez skały, żwir i gliniaste warstwy gleby. Płynny chłód, który wężowym ruchem cieknie pod prąd grawitacji. Wspina się między żelbetowymi płytami, po ciasno zamurowanych cegłach, wzdłuż rur i przewodów, tuż pod tynkiem i cienką warstwą farby. Zmierza w stronę mrowiącej się elektryczności wypełniającej cienki metal. Dociera do niej, zatrzymuje się i cierpliwie nawarstwia swoją obecność. Czeka, aż wyłoni się czarna iskra. Potem rusza dalej.
Za każdym razem, gdy przeskakuje oleisty błysk, lampa nad umywalką mruga i gaśnie.
* * *
– Co jest z tą lampą?!
– Kochanie? Co się stało?
– Chodź, zobacz. W łazience znowu przepaliła się żarówka. Nie mogę się umalować.
– Cholera, rzeczywiście.
– Cholera tego nie naprawi.
– A cholerny elektryk?
– Miesiąc temu wymienił stare kable i oprawki. Mówił, że teraz powinno być dobrze. Co za partacz!
– Może problem nie tkwił w kablach?
– Kochanie, jesteś geniuszem! Przesuń się, idę się umalować przy oknie. A ty wkręć nową żarówkę.
– Nie wiem, czy mamy...
– To sprawdź! Śpisz jeszcze?
– Jezu, co cię ugryzło?!
– Brak światła. Śpieszę się, zejdź mi z drogi!
– Wydamy majątek na te żarówki.
– Też mi nowość.
Ostrożnie chwycił przepaloną żarówkę. Była zaskakująco zimna. Jej chłód wniknął w opuszki palców i wydobył wspomnienia, do których nie lubił wracać. Gdy miał dziesięć lat, jego rodzice uznali, że jest już na tyle dojrzały, że powinien się wreszcie nauczyć przezwyciężać swoje lęki. Czyli od tej pory musi schodzić do piwnicy sam. Nie chciał o tym słyszeć. Protestował, próbował wzbudzić w nich litość, płakał, krzyczał, histeryzował, ale byli nieustępliwi. Twierdzili, że każdy kiedyś musi się zmierzyć ze swoim strachem i nie da się tego uniknąć, więc im szybciej się to zrobi, tym lepiej. Dlatego, mimo że zdawali sobie sprawę, że nie ma dla niego bardziej przerażającego miejsca niż piwnica, z pełną premedytacją posyłali go do niej co najmniej raz w tygodniu. Nie miał wyboru. Na miękkich nogach schodził po stromych schodach. Prowadziły do długiego korytarza, którego koniec ginął w ciemności. Z jakiegoś powodu żółtawe światło nielicznych lamp nie potrafiło jej rozświetlić. Kiedy stawał naprzeciwko niej, natychmiast mroziło go paraliżujące wrażenie, że gdy przestanie na nią patrzeć, gdy tylko się odwróci, coś z niej wyjdzie. Trząsł się ze strachu, ale przecież musiał się odwrócić, żeby otworzyć kłódkę zamykającą drzwi do ich części piwnicy i znaleźć w niej to, o co prosili rodzice. Przez chwilę zmagał się ze sobą, kurczył się pod wiotkim parasolem rozsądnych myśli, a potem, gdy udawało mu się wywalczyć odrobinę przestrzeni wolnej od strachu, robił to, co musiał, i szybko wracał na górę. Przez jakiś czas miał spokój. Aż znowu musiał zejść i wszystko zaczynało się od nowa.
Mimo że teraz już się nie boi schodzić do piwnicy, czuje, jak ogarnia go fala irracjonalnego przerażenia. Wzbiera w nim pewność, że wcale mu się nie wydawało, że za każdym razem, gdy odwracał głowę, z ciemnego końca korytarza naprawdę coś wychodziło.
Za każdym razem.
Puścił żarówkę, w której roiła się lodowata ciemność, usiadł na krawędzi wanny i schował twarz w dłoniach. Pod powiekami przemykały mu obrazy. Stary samochód spowity zimną ciszą podziemnego garażu, brudne okno zamazujące widok, plastikowy czajnik elektryczny, wokół którego okruszki chleba układają się w koncentryczne kręgi, gołe końcówki kabli elektrycznych, poczerniałe od tego, co czasem nimi wędruje. Zobaczył też puste pomieszczenia, hale, magazyny i ich wilgotne, betonowe posadzki. Usłyszał, jak płoży się po nich cichy, wijący się dźwięk. Odkrył, że go zna, że może go powtórzyć.
– Thrakorne – wyszeptał, otwierając oczy.
Stała w drzwiach. Była blada.
– Co?!
– Nic. O co ci chodzi?
– Wystraszyłeś mnie, wołałam, ale nie odpowiadałeś. Źle się czujesz? Zasłabłeś?
– Nie. Chyba. Sam nie wiem.
– Powiedziałeś coś, jakieś dziwne słowo...
Mężczyzna zmarszczył czoło.
– Nie pamiętam...