Читать книгу Radosna wyliczanka zbrodni z nożownikiem w tle - Paweł Szlachetko - Страница 5

Słowne nieporozumienie z grobowymi ustaleniami w tle

Оглавление

Tamtego sobotniego poranka, zanim moja mamusia odkryła zwłoki panny Mariki, krzyknęła do stojącej na schodach pani Tymiankowej, „O żesz ty stara raszplo”.

Moja mamusia i pani Tymiankowa od zawsze kłóciły się o wszystko i nie raz jedna drugiej solidnie nawsadzała w czasie słownej młócki. Wzajemne przekrzykiwania zawsze zaczynały się rano i kończyły popołudniem, żeby następnego dnia znowu rozkręcić się w zawrotne tempo wyzwisk po tym, jak mężowie poszli do roboty.

Ale owe kłótnie nie wybuchały ot tak sobie, tylko dlatego, że kobiety miały do siebie złość niemożebną. Nic z tych rzeczy. Obie były krewkimi osobami i wiedziały, że jak nie wyładują się z rana i nie poprawią słownym sierpowymi po południu, to wieczorem oberwie się ich mężom, choćby wrócili do domu trzeźwi, z całą wypłatą w kieszeni i bukietem kwiatów w dłoniach. A w tamtym czasie każda dbała o swojego chłopa jak nigdy potem się już nie zdarzało i więcej nie zdarzy. W końcu żadna nie żyła ze swoim na kartę rowerową, ale przysięgała przed Boskim obliczem, że nie tylko nie opuści go do śmierci, ale też zadba, żeby dokładnie pamiętał każde słowo złożonego przyrzeczenia, zwłaszcza zaś fragment o obowiązkach. W zamian mężczyzna zawsze mógł być pewien jednego: po powrocie z pracy żona poda mu obiad do stołu, a na jego talerzu zawsze znajdzie się najtłustsza skwarka lub dodatkowa porcja mielonego, jeśli taki się trafił zamiast kubka z kwaśnym mlekiem.

Tak więc, gdyby moja mamusia z panią Tymiankową nie rozładowały złości na świat, na niegrzeczne dzieci, bolesny okres, podwyżkę o pięćdziesiąt groszy sprzedawanej w jatce koniny, czy też mole, które znowu zalęgły się w szafie i nadgryzły jedyną wyjściową sukienkę, to obiad mógł nie trafić na stół o właściwiej porze. A w takim wypadku, w czasie spowiedzi, proboszcz jak nic dałby ich chłopu rozgrzeszenie, bez stosownej pokuty, za oglądanie się za dziewczynkami, co to wystawały po bramach na ulicy Ząbkowskiej, Stalowej czy Brzeskiej, gotowe za czterdzieści złotych otworzyć każdemu nie tylko swoje mieszkalne podwoje.

Wracając jeszcze do słowa „raszpla”, które użyła mamusia, to należy powiedzieć, że w tamtej chwili nie miała ona nic zdrożnego na myśli, jak tylko gatunek ryby. Jednak moja mamusia doskonale wiedziała, że pani Tymiankowa nie miała zielonego pojęcia, co rzeczywiście chciała wyrazić w okrzyku – „O żesz ty stara raszplo”. W tamtych bowiem dniach sąsiadka wiedziała jedynie, że raszpla to pilnik o grubych nacięciach, którego ślusarze używają do opiłowywania metalowych części.

A wiadomo, jak człowiek czegoś nie wie, to główka wrzuca nadbieg, zaczyna wyolbrzymiać, kombinować i podsuwać właścicielowi myśli podłe i powykręcane. No i pani Tymiankowej, po tym wyolbrzymianiu, kombinowaniu, podsuwaniu i wykręcaniu wyszło, że została nazwana największym kurwiszonem na tym bożym świecie, tudzież córką złodzieja, czyli… złodziejką.

A dlaczego tak jej wyszło? Otóż pani Tymiankowa urodziła się w rodzinie ślusarza, który w dzień prowadził zakład usługowy, a po zmroku włamywał się do cudzych mieszkań. Ale nie na chama, tylko kulturalnie, przy użyciu dorobionych kluczy, które za dnia wypiłowywał raszplą potrzebującym klientom. Dlatego sąsiadka była święcie przekonana, że moja mamusia pije do przestępczej przeszłości jej tatusia. A w takim wypadku nawet najgorsza bura suka miała obowiązek ująć się za naruszaną czcią rodziców.

Faktem było, że przez długie lata panu Borkowi udawało się unikać zarówno prawa jak i lewa kodeksu karnego. Ale po wojnie noga mu się podwinęła i został przydybany na gorącym uczynku. Z tym tylko, że tamtej nocy zamiast gotówki i obrączek kradł małżeńską cnotę pani Magdalenki spod numeru czterdziestego piątego. Dodajmy, kradł nie po raz pierwszy i, jak sam potem wyznał ze skruchą ślubnej, miał nadzieję, że nie po raz ostatni.

W tamtym czasie mężem pani Magdalenki był Maurycy, nocny palacz. Chłop przez całe życie zawsze robił rękami, więc głowa do niczego, prócz wiedzy, w jaką dziurę musi sypać szuflą węgiel, nie była mu potrzebna. Może dlatego kompletnie zapomniał o małżeńskich obowiązkach, których i tak nie mógł wypełniać o właściwej porze ze względu na konieczność nieprzerwanego sypania w nocy węgla do odpowiedniej dziury. A przy świetle dziennym żadna porządna kobieta, nawet z własnym mężem, nie poszłaby na żadne figle migle, choćby pod kołdrą i przy szczelnie zaciągniętych zasłonach.

Pan Anzelm Borek zapałał wielkim afektem do pani Magdalenki, gdy ta pewnego dnia przyszła do niego dorobić klucze do drzwi wejściowych własnego mieszkania. Miłość, która owładnęła ślusarzem była tak gwałtowna, że pan Borek natychmiast obiecał kobiecie, że jeśli ta obdarzy go nie tylko przychylnym spojrzeniem, to bez zastanowienia i żalu porzuci rodzinę, którą jeszcze chwilę wcześniej kochał przeogromnie. Przy tych słowach pan Borek od tej gwałtownej miłości i roznamiętnienia zrobił się tak czerwony na twarzy, że wydawało się, iż za sekundę padnie rażony apopleksją.

Ale pani Magdalenka była uczciwą niewiastą i nijak nie mieściło się jej w głowie, że w pustym nocami małżeńskim łożu mogłaby gościć kochanka, choćby nawet tylko z powodu humanitarnego ustrzeżenia go przed udarem mózgu. Co Bóg by na to powiedział, nie wspominając o wścibskich sąsiadach. Dlatego pewnego dnia poszła prosić o poradę pannę Marikę, gdyż pani Magdalenka uważała, że choć młoda, najlepiej zna się na mężczyznach. Obie długo ze sobą rozmawiały i przy następnym spotkaniu z panem Borkiem, po jego namiętnym nagabywaniu, które co tu kryć, brzmiało szalenie atrakcyjnie, pani Magdalenka stwierdziła:

– Jestem uczciwą niewiastą i spełnię pańską wolę namiętnością dyszącą, ale tylko wówczas, kiedy pan Bóg odejmie mi świadomość.

Bądź tu mądry i odgadnij, co pani Magdalenka miała na myśli. Chcąc przemóc opór kobiety, pan Borek zaprosił ją do pobliskiego baru „U Joska” na kieliszek czego mocniejszego i gorącą kiszkę. Tam, mimo rozluźniającej atmosfery tudzież mocnego bimbru, sąsiadka powtórzyła z kokieteryjnym naciskiem, że spełni grzeszną wolę pałającego ku niej pana Borka jedynie, gdy Bóg odejmie jej świadomość.

A że pan Anzelm Borek nie był w ciemię bity, i wlał w siebie rozjaśniające myśli dwie setki, więc go oświeciło. No i od tej pory zaczął zakradać się do pani Magdalenki w nocy, używając do tego podrobionych kluczy. Pani Magdalenka była wtedy święcie przekonana, że jej mąż, Maurycy, targany wyrzutami sumienia, odkładał na bok sypanie węgla i przybiegał do niej w noce ciemne, żeby dać dowód, że nie tylko w powierzonym jego pieczy piecu buzuje ogień przeogromny.

Pan Borek zakradał się do ukochanej nie częściej niż dwa razy w tygodniu, ponieważ prócz uczuć miał jeszcze sumienie. Stąd też po sprawiedliwości uznawał, że swoim wigorem ma obowiązek obdzielić również własną połowicę, której to do czasu poznania pani Magdalenki zrobił aż dziewięcioro bachorów.

Idylla jednak nie trwała długo, gdyż pewnej nocy nadszedł dla pana Borka tragiczny moment – nocny palacz, przy sypaniu węgla do dziury, wywichnął sobie ramię i został wysłany do domu, gdzie nakrył w łóżku gacha. Powiedzmy szczerze, że pani Magdalenka była nie mniej przerażona mężowskim odkryciem. Co więcej, gotowa była przysiąc na święty obraz z dzieciątkiem Jezus, które matka trzymała przy wezbranej piersi, że półtora roku była święcie przekonana, że rozkochany w niej mąż urywa się w nocy, coby złożyć żonie nakazywaną prawem i bożą podpowiedzią męską daninę. Ale chłop jakoś nie bardzo mógł pojąć, że przez ten czas żona nie zorientowała się, z kim ma do czynienia jak też urodziła mu bliźniaki, chociaż on miał tylko jedno jądro.

Podejrzenia podejrzeniami, przekonywała pani Magdalenka, ale w końcu jej przysięga została złożona na święty obraz, a to już nie byle jakieś fiu bździu i całkowicie zaświadcza o jej niewinności. No i dzieciaki uśmiechały się do nocnego palacza bezzębnymi buziami tak szeroko, że tylko czekać, aż zaczną wołać do niego „tatuś”.

No i z tego mocowania się samego ze sobą, z tej niemożności rozplątania życiowego węzła, który zawiązał mu się na szyi, plus zrozumienia zasady ogniowej przemiany węgla w popiół, pan Maurycy zaczął pić za dnia tak mocno, że wyrzucili go z roboty, którą odprawował w nocy. A stało się tak nie dlatego, że przychodziło mu sypać węgiel nie do tej, co trzeba, dziury, albo, że pił w pracy. W końcu nie on pierwszy i ostatni. Wywalili go na zbitą mordę dlatego, że zaczął po mieście chodzić z firmową węglarką, żeby wymusić od napotkanych pechowców pieniądze na procentowy przelew. Palacz potem prosił dyrekcję, żeby mu darowano winy, gdyż on chciał tylko wymocować się sam ze sobą i dojść prawdy o małżeństwie w tajemniczy sposób sprzęgniętym ze spopielanym węglem. Jednak właściciele nie zamierzali dopuścić do tego, żeby dobre imię firmy było szargane po sądach. Oto bowiem jeden z napadniętych mężczyzn zeznał, co prasa szybko podchwyciła i w świadomości społecznej rozniosła, że „Tamten, co to teraz siedzi na ławie oskarżonych, tłukł mnie łopatą po glacy i dlatego zobaczyłem z bliska jeszcze niezatarty na niej fragment napisu …wscy i Sp. A przy tym krzyczał, Dawaj piniędze, bo cię tu zaraz zaszufluję na wieki wieków, amen.”

Kiedy amory pana Borka stały się tajemnicą poliszynela, jego zrozpaczona małżeńską zdradą żona, a mamusia pani Tymiankowej, wywaliła drania za próg domu i zakazała powrotu, chyba że po własnej śmierci. Dopiero wtedy, oświadczyła przy świadkach, nędznikowi daruje.

Pan Borek tak strasznie się przejął, że pani Magdalenka nie będzie się już z nim pitigrilić, a żona, w tym jego ogromnym nieszczęściu, jeszcze pokazała mu drzwi, że poszedł na strych, gdzie obie kobiety suszyły pranie, i tam się z niemożebnej boleści obwiesił na konopnym sznurze.

Parę tygodni później ślubna pana Borka ze złości, że drań tak łatwo wykręcił się od czekającej go kary przekręciła się na serce i osierociła dzieci, z których grona jedynie pani Tymiankowa była pełnoletnia. Dlatego po zgonie rodzicielki państwo zabrało jej siostry i braci do sierocińca, przez co pani Tymiankowa została samiuśka na osiemnastu metrach kwadratowych. Dzięki owemu ogromnemu metrażowi szybko wyszła za mąż i zaszła w ciążę. Była jednak dobrą siostrą i niekiedy brała na sobotę i niedzielę któreś z rodzeństwa.

Dokładnie dwa miesiące od pogrzebu starej Tymiankowej padły słowa, „O żesz ty stara raszplo”. Jednak kiedy po kilkunastu minutach zajadłych wyzwisk wyjaśniło się, co mamusia miała na myśli, pani Tymianek częściowo się uspokoiła. Dotarło do niej, że nikt nie tyknął świętej pamięci jej tatusia i rodzicielki, więc nie musiała się już aż tak denerwować i wyzywać moją mamusię od skurwionych suk i to tych najgorszego sortu, z ulicy Ząbkowskiej, Stalowej i Brzeskiej.

Właśnie w tamtym momencie mamusia przypomniała sobie, że powinna iść do sklepu po włoszczyznę, kilo ziemniaków i dziesięć deko słoniny na zasmażkę, żeby zupa, którą codziennie jedliśmy była pożywna. Ruszyła więc po schodach na dół, udając, że nie słyszy dobiegających z góry nieprzyjemnych słów, którymi pani Tymiankowej znowu zaczęła bluzgać pod jej adresem.

I tak piętro niżej, po jednym z przekleństw, niczym po zdradliwym sierpowym, moja mamusia zatoczyła się w stronę mieszkania panny Mariki, obok którego właśnie przechodziliśmy. Drzwi, o które się wsparła zamroczona ubliżeniem, nie były zamknięte na klucz i mamusia wpadła do przedpokoju. Moment później, kiedy zamierzała przeprosić właścicielkę za gwałtowne najście, zobaczyła, że panna Marika leży w przedpokoju i od góry do pasa jest goluteńka jak ją Pan Bóg stworzył. Po chwili oglądu, być może, mamusia doszłaby do wniosku, że górną część ciała panny Mariki nie tworzą aż tak koszmarnie niepasujące do siebie elementy, jak twierdził mój tatuś. Niestety, wbity w pierś nóż kuchenny z pomalowanym na biało drewnianym trzonkiem, który sterczał między cyckami, zakłócił możliwość takiej oceny. Dlatego moment później mamusia zaczęła histerycznie drzeć się i co raz to wzywać pomocy.

Kłótnie i wyzwiska w naszej kamienicy nigdy nie wzbudzały niczyjego zainteresowania. Po prostu ludzie wiedzieli, że, jak to mówi przysłowie, nie należy wkładać palca w cudze drzwi, gdyż mogą ci go tam boleśnie przytrzasnąć. Ale wołanie o ratunek, to już była całkiem insza sprawa.

Najpierw z drugiego piętra nadbiegł pan Edmund Nieszczególny, a chwilę potem Franciszek Mazurek w pidżamie, który tego dnia miał iść do pracy dopiero na popołudnie i jeszcze leżał w łóżku. Potem w drzwiach mieszkania panny Mariki stanęła Eulalia Rączkowa. Z trzeciego przygnał zasapany Hipolit Radek z synami. Z parteru zaś wbili się na górę bracia Kazimierczakowie i maglarka Gruba Cesia. Za nimi zjawiło się jeszcze kilka osób, ale nie byłem już w stanie ich dojrzeć. Wszyscy, kiedy tylko dostrzegali trupa nieruchomieli i w pierwszej chwili nie mogli z siebie wydusić głosu.

– O Jezusie… – wreszcie jęknęła pani Rączkowa – …Nazareński.

– Od dawna ona tak z tem w…? – Hipolit Radek przełknął głośno ślinę.

– To nic dobrego taki trup. Mówię wam, nic dobrego – sapnął z tylu przejęty głos męski.

– Fachowo dźgnięta – rozpoznałem głos pana Nieszczególnego.

W tym względzie nikt nie zamierzał z nim dyskutować, gdyż sąsiad, spod osiemnastki w tych sprawach, jak mówił tatuś, był fachowcem.

– Ja tam nie chcę nic gadać, ale jak przylezie tu milicja, zrobi się szambo – stwierdziła Gruba Cesia.

– Zrobi się? – zdziwił się pan Mazurek. – Już teraz nieźle cuchnie.

W tym wypadku nikt nie wiedział, czy ma na myśli zapach rozkładającego się trupa, czy też niedaleką obecność funkcjonariuszy w niebieskich mundurach.

– No to mamy przesrane – stanowczo powiedział jeden z braci Kazimierczaków. – Trzeba nam jak najszybciej wyczyścić dziuple.

– Nie zdążysz, psy zaraz tu będą – wypalił ktoś z trzeciego rzędu przybyłych.

– Jak to, „nie zdążysz” – pana Żorżyka z drugiego piętra niemal zatkało. – To ktoś już po nich dzwonił?

Ludzie zaczęli spoglądać pytająco jeden na drugiego. Kiedy okazało się, że nikt, wszyscy odetchnęli z ulgą i ktoś stwierdził, „więc mamy jeszcze trochę czasu. Bo pannie Marice przecież wszystko jedno, czy łapiduchy zabiorą ją dziś, czy dopiero jutro z rańca”.

– Ciepło jest – Edmund Nieszczególny spojrzał w stronę uchylonego okna w pokoju, które było widać przez otwarte drzwi.

– To co?

– Za jakiś czas będzie stąd nieźle capić, a panna Marika nieco zgalaretowacieje. Już muchy się do niej zlatują.

Z kolejnym osądem fachowca również nikt nie zamierzał dyskutować.

– Jak psy wejdą do kamienicy, zaczną węszyć i rozpytywać, dlaczego tak późno ich powiadomiliśmy – powiedziała pani Salonkowa, żona pana Żorżyka.

– Jakie psy? – zamyślony pan Mazurek w pierwszej chwili nie zrozumiał sensu wypowiedzianych słów.

– Ja do pana nic nie mam – zacuknął się pan Radek. – Ale nie ma czasu bawić się teraz w szpagatową dyplomację.

Pan Mazurek machnął ręką, jakby chciał tym powiedzieć, „Nie ma o czym gadać” i stwierdził zdecydowanie:

– Powiemy, że smród nas zmusił do zajrzenia do jej mieszkania.

– I myśli pan, że uwierzą? – pan Radek nie dawał za wygraną. – Przecież oni, choćby tylko ze swoich marksistowskich przekonań, są niewierzący. A niewierzący zawsze bywają upierdliwie podejrzliwi. Ups, strasznie przepraszam – uśmiechnął się sztucznie – chyba znowu trochę się zagalopowałem.

Ale i tym razem sąsiad, do którego wyznania światopoglądowego również odnosiły się te słowa, dał znać wzruszeniem ramiona, że „Nie ma o czym gadać”.

Kiedy tak wszyscy rozmawiali, moja mamusia powoli doszła do siebie. Ktoś podał jej szklankę wody, a Gruba Cesia zamachała jej nad głową rozłożoną gazetą, którą ściągnęła ze stolika z przedpokoju. Kiedy do mojej mamusi wreszcie dotarło, że zwaliła się zemdlona przy trupie, znowu zrobiło się jej słabo, ale sąsiadki w porę odciągły ją na bok. Kucnąłem obok i wziąłem ją wystraszony rękę.

– Co z tego, że powiadomimy milicję jutro lub pojutrze – powiedziała stanowczo Gruba Cesia. – To coś zmieni?

– Ludzie zdążą wyczyścić dziuple i mieszkania z lewego towaru – rzucił jeden z Kazimierczaków.

– Jedni zdążą, a drudzy nie – upierała się maglarka. – A poza tem, tu nie chodzi tylko o fanty. Zaczną nas prześwietlać, pytać, zagadywać i próbować dowiercić się do sedna.

– Jakiego? – padło gdzieś z tylu.

– A za dzisiejszą władzą kto trafi? – Gruba Cesia spojrzała bezczelnie na pana Mazurka, ale ten udał, że nic nie słyszał. – Każden ma coś za uszami. Takie dziś czasy, że inaczej nie da się wyżyć. Może kłamię, co? – Rozejrzała się pytająco po otaczających ją sąsiadach, ale nikt nie zaprzeczył.

– Więc niby co mamy zrobić? – zapytała pani Tymiankowa, która stała z samego tyłu na schodach, więc górowała głową nad wszystkimi.

– Sami dojdziem do tego, kto ją tak nożem szturchnął – moja mamusia już zdążyła otrząsnąć się z pierwszego szoku i włączyła do ogólnej rozmowy.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Ludzie zaczęli spoglądać jeden na drugiego i wyglądało, że pomysł przypadł im do gustu. Bracia Kazimierczakowie pierwsi kiwnęli głowami na zgodę. W ich przypadku było to najrozsądniejsze wyjście. W końcu trudno opróżnić kilka piwnic i naście schowków na strychu z towaru z włamań do mieszkań w Górnym Mieście. Pan Hipolit Radek wraz z synami, którzy kręcili cinkciarski biznes, również zawsze z daleka omijali mundurowych. Tak więc oni też ochoczo kiwnęli głowami, chociaż wszyscy wiedzieli, że opłacają się jednemu majorowi z komendy, który czytał nadsyłane donosy, żeby ich nazwisko nadal było nieznane bijącemu sercu partii, jak nazywano milicję.

Psy, które zaczęłyby przeczesywać kamienicę mogli skiepścić biznes także pani Bobkowej, która chociaż handlowała przed wejściem na Bazar Różyckiego bimbrem, trudniła się również paserką. Dorabiala w ten sposób na utrzymanie syna, który miał trzydzieści lat i był po chorobie Heine–Medina i całe dnie spędzał w łóżku. Na szczęście Tomaszek miał łeb jak sklep i dobrze rachował za ile matka ma kupować i po ile powinna sprzedawać. W efekcie lewy biznes jakoś im szedł z Bożą pomocą.

Było też kilku szopenfeldziarzy, kieszonkowców, a także młody Piecyk, który właśnie wdrażał się do kasiarskiego fachu i jeździł za Warszawę na pierwsze bankowe roboty. Albo taki mąż pani Salonek, Żorżyk, też wolałby trzymać się od milicji z daleka, gdyż opiekował się kilkoma panienkami, które pracowały dla niego i rodziny po bramach Brudna, Pelcowizny i Szmulek.

Jak słusznie zauważyła maglarka, każdy miał coś za uszami. Takie były czasy i inaczej na Pradze nie dało się żyć. Może właśnie z tego powodu wszyscy jak jeden mąż doszli do wniosku, że kogo jak kogo, ale władzy ludowej w kamienicy nikt nie chce widzieć na oczy.

– Ale w końcu ktoś ją zadźgał – pani Tymiankowa zauważyła trzeźwym osądem. – Czyli między nami jest morderca. Trzeba go złapać. Ja wracam wieczorami do domu. Co będzie, jak mi taki zbrodzień drogę zajdzie na schodach? Zanim zawołam swojego już może być ze mną kaput.

– A niby kto ma go szukać? – Doleciało niepewne z tyłu. – Cała kamienica? Kto ma na to czas? Ja na ten przykład jako tramwajarz robię na różne zmiany.

Te słowa ponownie skierowały uwagę wszystkich na trupa panny Mariki. Jej wywrócone do oczy patrzyły teraz ciekawie, który to z lokatorów nie ma zamiaru zająć się wyjaśnieniem okoliczności jej tajemniczej śmierci. Bo co tu kryć, ludzie się kłócili, wyzywali, ale jeszcze żaden na drugiego noża nie podniósł. Co prawda były od tej reguły drobne odstępstwa, ale ogólnie… no, mucha nie siada.

– Może krzywy Bycho się zgodzi? – rzuciła pani Salonkowa. – Sam mówił, że dobrze mu idzie rozwiązywanie krzyżówek, nawet takich na całą stronę gazety.

– Nie, tu by się przygadał ktoś z doświadczeniem w tem względzie – sprzeciwił się inny głos.

– To może Dartanian? – Kolejny pomysł mojej mamusi spodobał się wszystkim. – On ma smykałkę do wszystkiego. Babci Modrzewskiej naprawił kran, ale i nakrył frajera, co to podbierał jej z budy na Różyckiego towar przez obluzowane deskie.

– Trzej Kumplowie, z którymi się przyjaźni, też nie są w ciemię bici – dorzuciła pani Tymiankowa i wszyscy, niemal automatycznie, kiwnęli głowami, że ona też ma rację.

– A jeśli się nie zgodzą? – ktoś zasiał wątpliwość.

– Już ja coś wykombinuję – moja mamusia powiedziała to pewnym głosem. Jednak chwilę później jakby się zasępiła. – Tylko co z trupem i mordercą, którego, daj Boże, Dartanian przydybie?

Tym razem cisza zapadła na dłużej. Problem rzeczywiście był poważny i pilnie trzeba było znaleźć jego rozwiązanie.

– Pod Nagrobnymi znajdzie się jeszcze wolna miejscówka – nieoczekiwanie rzucił ktoś z korytarza. – W piwnicy, między starymi grobami, da się jeszcze wykopać dwa nowe.

– Na cholerę dwa?

– Na pannę Marikę i zbrodzienia. Nie za szerokie, ale położone bokiem dwie osoby się zmieszczą. No i jak za poprzednimi razami nikt o niczym się nie dowie.

Radosna wyliczanka zbrodni z nożownikiem w tle

Подняться наверх