Читать книгу Radosna wyliczanka zbrodni z nożownikiem w tle - Paweł Szlachetko - Страница 6
Dartanian i morderczy szpon
ОглавлениеOd poniedziałku do niedzieli, koło siódmej rano, mamusia zostawiała mnie w suterenie u sześćdziesięcioletniego chudzielca, którego w kamienicy nazywano Dartanianem. Odkąd sięgnę pamięcią, nigdy nie widziałem gospodarza w gaciach, lecz zawsze w tej samej kraciastej koszuli i naciągniętych na patykowate nogi obszernych drelichowych spodniach z czerwonymi szelkami, które zawieszał sobie na kościstych ramionach niczym worek.
Tamtego sobotniego poranka, przez trupa panny Mariki, byliśmy nieco spóźnieni. Mimo to, jak zawsze, gdy schodziliśmy na dół, mamusia powiedziała tym samym tonem, że przez czas, gdy ona będzie w pracy, nie wolno mi niczego spsocić, zaś w ciągu dnia na pewno nie będę się nudził, bo dowiem się wielu nowych oraz ciekawych rzeczy.
– Bo widzisz, Włodziku – w tym momencie zawsze ziewała – ten arcyciekawy świat jest dziwnie stworzony, dlatego, żeby zgłębić jego tajemnice, należy wysoko się wznieść, aby potem nisko upaść, waląc z rozmachem szkitkami o glebę. Ale ty masz szansę, bez łamania czegokolwiek, poznać oba te stany ludzkiego żywota, przysłuchując się rozmowie starszych, którzy nie raz już połamali se kulasy na życiowych wybojach. Nie zmarnuj więc okazji na durne bujanie myślami w chmurach i po raz kolejny wyobrażanie sobie, że jesteś rycerzem Dratewką.
„Szewczykiem Dratewką”, zanim zaniemówiłem, zawsze poprawiałem mamusię z przekonaniem, że tym razem zapamięta bajkowy spis postaci. Ona jednak tylko niezmienne mruczała, „Takie tam pierdu, pierdu” i na koniec dodawała, „Mlaśnij sobie, Włodziku”.
Pewnego dnia, po zaobserwowaniu kolejnej serii tych samych ruchów, gestów i słów, zacząłem podejrzewać, że ktoś podmienił mi mamusię na mechaniczną lalkę. Stale bowiem mówiła to samo, identycznie wściekała się na tatusia o to samo, jak też niezmiennie powtarzała siostrze, Basi, że „Wszyscy mężczyźni chcą od kobity tego samego i nigdy nie dają żonie nic z własnej i nieprzymuszonej woli”. Identycznie nocami postękiwała z tatusiem w łóżku, zamiast iść spać. Siorbała zupę z tym samym poświstem między jednym brakującym z boku zębem. Zawsze też zaciskała gniewnie usta w wąską kreskę bladych warg, gdy po kąpieli w wanience próbowała obciąć mi paznokcie u stóp, a ja darłem się w niebogłosy, jakby zamierzała obedrzeć mnie ze skóry.
Ale mamusia, tłumaczyłem sobie, to jest mamusia. Być może Bozia, dla większej wytrzymałości, skonstruowała ją ze śrubek i dlatego stale coś się w niej zacina i powtarza. A ponieważ świat jest tak stworzony, że wyżej nerek nie podskoczysz, to należy się z tym wszystkim pogodzić. To też mamusia stale w kółko powtarzała. Kiedy zatem schodziliśmy do sutereny, co raz to macałem ją po ręku lub nodze, czy czasem nie wyczuję pod palcami śrubki lub mutry, ale nigdy to mi się nie udało. Najwidoczniej dobrze je anieli zamaskowali i tyle.
Tak więc mamusia przyprowadzała mnie do Dartaniana sześć razy w tygodniu i zawsze sadzała w rogu dużego pokoju na sienniku. Potem wbijała wokół szpilki, pewna, że nie odważę się przekroczyć kłującej barykady do chwili, aż po mnie wróci. Na koniec przecierała mi buzię, przypominała, żebym od czasu do czasu sobie mlasnął, i wychodziła. Szpilki, które wkłuwała w siennik, w ciągu dnia Muszkieter czasami wyjmował, żebym mógł się wysikać w klozecie na korytarzu, bo wody od rana do wieczora mogłem pić do woli, za to z jedzeniem było już bardziej krucho. Potem abarot wbijał szpilki na poprzednie miejsca pewny, jak mamusia, że moja ruchliwość zostanie ograniczona tylko do siennika. Bardzo się mylił, ale gdybym potrafił mówić, to i tak bym mu o tym nie powiedział.
Kiedy każdego ranka zjawialiśmy się w suterenie parę minut po siódmej, Dartanian zawsze wołał radosnym głosem:
– Witaj, chłopcze. Piękny mieliśmy wczorajszy dzień, ale coś mi podpowiada, że dzisiejszy będzie jeszcze bardziej wdechowy.
A mamusia niezmiennie chichotała.
– Z pana to żartowniś, jak Boga kocham. Ha, ha. – Tym jednak razem nie obróciła się na pięcie i nie pobiegła do pracy, lecz pociągnęła Dartaniana za rękaw na korytarz. Chociaż hałasowały jeżdżące ulicą samochody i turkoczący po krzywych szynach tramwaj, to kilka razy usłyszałem: „Panna Marika”, „Kaput”, „Tak ustaliliśmy, gdyż ludzie mają do was zaufanie”, „Tymiankowa dostaje niezłego fioła”, „Musicie coś zrobić”.
Potem na ulicy zrobiło się cicho, a rozmawiający zaczęli mówić jakby głośniej.
– Na pewno dowiecie się czegoś, jaka ona była. Ludzie udają ślepych i gadają, że nic o nikim nie wiedzą. Ale zawsze okazuje się, że ślepaki widzą najwięcej. Może więc który dojrzał jedno, inny drugie i coś wyjdzie z tej układanki.
– A pani Marysia, co o niej wie?
– Kurwiszon był z niej pierwszej wody, ale na tem świecie każden robak jest potrzebny, większy i mniejszy. Ja całe życie zachodziłam w głowę jak to jest z ludziskami. Chociaż mijam się z jednym lub drugim na ulicy czy schodach, czasem mówię dzień dobry, a czasem, jak nie znam, to tylko kiwnę głową, że mam takiego na oku, to wszyscy wywierają większy lub mniejszy wpływ na moje życie.
– Tak pani myśli – Dartanian był najwyraźniej zaskoczony.
– Tak twierdzi mój Leoś i mówię panu, że coś w tem jest sensownego. Otóż wszystkie ludzie są ze sobą połączone niewidzialnymi nitkami. Gdzieś ktoś pociągnie za jakąś z jednej strony, a zaraz z drugiej obce ludzkie pajace machają rękami i nogami i nie mają zielonego pojęcia, że robią tak nie z własnej i nieprzymuszonej woli. Ja jestem prosta kobita, chociaż nie sprzątam u byle kogo, no i trudno było mi pojąć, jak mówi mój Leoś, owe zależności. Ale dzięki pannie Marice nagle wszystko stało się jasne. W jedne sekundę pojęłam mechanizm tego, że tu ktoś komuś nadepnie na odcisk, a kilka ulic dalej inny zaraz wrzeszczy z bólu niemożebnego. Jak tylko to zrozumiałam, to już nie przeszkadzało mi jej podfruwajstwo i kręcenie kuprem przy każdemi spodniami, coby facet zobaczył, że oba policzki ma kształtne. No i od tej pory zaczęłam ją traktować jak coś potrzebnego, rozumiesz pan?
– Nie bardzo.
– Pan pędzisz bimber i to najlepszy w tej części Pragi. Wiem coś o tem, bo co roku goście na imieniny Leosia nie mogą się nachwalić pańskiego napitku. Ale jak w pańskiej alkoholowej maszynerii zabraknie jednej złączki, czy rureczki, to chociażby ona była nie wiadomo jak wielgaśna i wielorurkowa, to nijak interes nie będzie szedł dobrze i alkoholu nie będzie.
– Rzeczywiście, tak jest.
– No i widzisz pan, tak właśnie jest ze wszystkimi ludźmi w naszej kamienicy i tak było z panną Mariką. W jakiś sposób byliśmy sobie potrzebni. Więc ją wyrozumiałam i zatwierdziłam w swojej życiowej układance. Często w życiu zdarza się, że zazdrosna kobita jest zdolna do olbrzymich czynów i w przypadku panny Mariki można pomyśleć, że posunęła ją majchrem jaka zazdrosna desperatka. Ale gdyby mnie pan spytał o zdanie, to od razu powiedziałabym, jak na spowiedzi, że według mnie to niemożliwe. Nie przeczę, że jak która z nas by się ze złościła, to i dwa takie noże gładko wsadziłaby nie tylko nieboszczce między żebra. Ale ja jestem pewna, że to żadna z nas tego nie zrobiła, bo nam ona była potrzebna.
– Potrzebna? – niepewność znowu odezwała się w głosie Dartaniana
– Widzę, że pan nie rozumiesz. Dlatego powiem bez owijania, Panna Marika była nam potrzebna dlatego, że…
W tej sekundzie, jakby na złość, na ulicy zaterkotał dychawiczny samochód, za nim nadjechała rozklekotana ciężarówka, a parę tramwajów przejechało ulicą jeden za drugim,
Czy dlatego, że Dartanian dowiedział się owej tajemnicy wrócił do mieszkania jakby zamyślony, chociaż i lekko zadowolony. Potem spojrzał na mnie tak przeciągle z lekkim uśmiechem. Do dzisiejszego ranka zawsze był przygaszony, a teraz jakby poweselał. Skąd ta zmiana?
Dartanian był porządnym człowiekiem, a to, że utrzymywał się na powierzchni życia z prowadzenia meliny dla nikogo nie miało znaczenia. Co więcej, gdyby tego nie robił, można byłoby nawet mieć do niego pretensję, że tak doskonały punkt lokalowy, który zajmował, marnuje tylko na zwykłe pomieszkiwanie. Otóż jedyne okno mieszkania, które składało się z dwóch pokoików, wychodziło na ulicę i znajdowało się zaraz przy bramie wejściowej do kamienicy, z prawej strony. Stąd też w nocy, lekko podświetlone, pełniło rolę sklepowej witryny. Wystarczyło zapukać w szybę trzy razy i podać przez uchylony lufcik odliczone pieniądze. Choćby była najgłębsza noc, Muszkieter nigdy się nie pomylił i za odpowiednią sumę wydawał stosowną ilość butelek produkowanego przez siebie bimbru. Dodajmy nie jakiegoś prostego i ordynarnego, co to tak smakuje, że aż chciałoby się splunąć i zwrócić zawartość wychylonego kieliszka, o nie. W zależności od ilości posiadanej kasy klient mógł zażyczyć sobie trunek o odpowiedniej wersji mocy: przyczajonej, bezwzględnej i blitzkriegu. Cytuję dosłownie gradację, którą wprowadził Dartanian i jego Trzej Kumplowie, o których wspomnę niebawem. Ten ostatni napitek, między innymi wzmocniony karbidem, kładł na glebę nawet najmocniejszego chłopa, chociaż, nie będę krył, zdarzały się wśród nich również chwalebne wyjątki.
Jak łatwo z tego wywnioskować, nie była to pierwsza lepsza melina. To miejsce miało renomę i historię, gdyż działało nieprzerwanie od czterdziestu trzech lat i przeszło z ojca na syna.
Gdyby spytać kogoś ze starych lokatorów, jak w rzeczywistości Dartanian miał na imię, to po długim namyśle, być może ktoś wreszcie wydusiłby z siebie, że „chyba Karol”. I to właściwie tyle, co mieszkańcy domu o nim wiedzieli, prócz tego rzecz jasna, że warzy przednie alkohole, które dobrze dają w dekiel, ale po których jeszcze nikt nie zszedł gwałtowną śmiercią. Co więcej, jak zapewniał Dartanian, nazywany też niekiedy Muszkieterem, ludzie, którzy regularnie korzystali z jego usług mogliby dożyć sędziwych lat, gdyby, w wyniku ponoszonych innych szkód życiowych, nie przenosili się zbyt wcześnie do lepszego świata.
I tak życie toczyło się w koło. Starych klientów zastępowali nowi, jak noc poranek, który był podobny do kolejnego poranka. Kilka minut po tym, jak mama znikała za drzwiami zjawiała się pani Michalina Bobkowa, która szykowała się do zajęcia swojego stałego miejsca przed bramą Bazaru Różyckiego.
– Ile dziś lejem? – padało tradycyjne pytanie, a pani Bobkowa wymieniała cyfry od trzech do pięciu.
Następnie odkrywała lewą połę płaszcza (lub zimą jesionki z podszewką na misiu), pod którą na skórzanej uprzęży miała zamocowaną pięciolitrową butlę. Gospodarz wyjmował szmaciany korek, wstawiał lejek i wlewał odpowiednią ilość litrów.
Kiedy klient chciał pięćdziesiątkę lub setkę, pani Bobkowa wstawiała pod płaszcz szklankę i okręcała kranik zamontowany na spodzie. Kobieta była znana z tego, że choć nie patrzyła, to nigdy nie pomyliła się choćby o kropelkę.
Po wyjściu pani Michaliny Dartanian zabierał się w drugim ślepym pokoju za poranny spust bimbru, który trzeba było przygotować na zbliżającą się nockę. Pokój został zaadoptowany z sąsiedniej piwnicy, która do nikogo nie należała. Podobno niegdyś planowano założyć w niej cmentarz, ale ostatecznie wzięto pod uwagę większe pomieszczenie, które znajdowało się pod panią Eulalią Nagrobną.
A wracając do bimbru, to żeby nie drażnić zapachem spracowanych drożdży lokatorów, którzy przez sześć dni w tygodniu wychodzili rankiem do pracy, jedyne okno było szczelnie zamknięte i w pewnym momencie od cieknącego z kraniku alkoholu robił się w suterenie przyjemny procentowy zaduch. Ten zaś powodował, że niczym aniołeczek usypiałem na sienniku z błogim uśmiechem na twarzy.
Jednak tamtego dnia, w sobotę rano, gospodarz nie dał mi przysnąć, wołając głośno z drugiego pokoju.
– I co powiesz, Zasrańcu, o tem przypadku, który spotkał pannę Marikę? Ładnie ktoś ją oprawił, nie? Ona taka filigranowa, a nóż taki wielgaśny. Widzisz więc sam, Ćwiarteczko, że ludzie nigdy nie potrafią dopasować narzędzi do wyrazu całokształtu otaczającej ich rzeczywistości. Ale to wszystko, mój ty Jamochłonie, przez złość, zazdrość lub inne mrocznice, co to latają ludziom pod pokrywką i uniemożliwiają chwilę refleksji nad artystyczną strukturą zbrodniczego obrazka.
Dartanian zawsze nazywał mnie w najróżniejszy i najprzemyślniejszy sposób. Muszkieter twierdził bowiem, że lubi ubierać mnie niczym choinkę w coraz to inną imienną bombkę. A ponieważ w tamtym czasie byłem niemy, stąd nie byłem w stanie powiedzieć, czy mi się podoba kolejne imię, czy nie, i tylko stęknąłem coś tam pod nosem.
Z jakiego powodu nie mówiłem?
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy padła na serce żona pana Borka, mój tatuś postanowił nauczyć mnie poprawnego wymawiania liter. Jakoś tak bowiem los sprawił, że zamiast porządnego „sz” wychodziło mi nijakie „s”. Mój tatuś najwyraźniej wziął sobie do serca tę moją ułomność i postanowił ustawić mnie do gadkowego pionu. Uznał też, że najlepszą terapią będzie działanie z zaskoczenia. To tak, jak z czkawką. Odbija ci się, biedaku, odbija, więc bierzesz na język łyżkę cukru i…nie pomaga. Wstrzymujesz oddech niemal do uduszenia się, też kicha. Pijesz bez pomocy rąk wodę ze szklanki, której brzeg trzymasz zębami… kolejna porażka. Ale jak ktoś ci huknie nad uchem, że aż włosy skoczą ci dęba na głowie i popuścisz po nogach, to czkawka momentalnie przechodzi.
Tak właśnie w moim przypadku, przed trzema miesiącami, postanowił zadziałać tatuś. Właśnie próbowałem powtórzyć ćwiczone zdanie, „Szedł Szymek szarą szosą po sześć pęczków szczypiorku”. Według mojej mamusi codziennie powtarzane ćwiczenie miało zmusić mój aparat gębowy do wymawiania upragnionego przez wszystkich „sz”. Tylko że mnie nadal wychodziło niezmiennie, „Sedł Symek sarą sosą po seść pęcków scypiorku”.
Tamtego wieczora, przy dziewiątej nieudanej próbie poprawnego wyartykułowania przeklętego zdania nad moim łóżkiem pojawiła się wściekła twarz tatusia, który jak na mnie nie wrzaśnie:
– Weź się w garść kutafonie jeden. SZedł! Pan! SZymek! SZarą! SZosą! Po! SZeść! Pęczków! Scypiorku! Tfu! SZczypiorku. Widzisz draniu, przez ciebie sam już zaczynam się mylić. Więc jak jeszcze raz zamiast „sz” wypowiesz „s”, to ci nogi z dupy powyrywam.
Wystraszony zamarłem w bezruchu i zrobiłem w tamtym momencie w spodnie od pidżamy wszystko co trzeba za wczoraj, dziś i dzień następny. Strach, który mnie ogarnął, był tak wielki, że w ogóle przestałem mówić. Tatuś dopiero po niewczasie zorientował się, że zamiast pozbawić mnie przysłowiowej czkawki wpędził mnie w coś o wiele gorszego.
Na szczęście w mieszkaniu nie było mamusi i Basi, które jakiś czas wcześniej poszły po coś do sąsiadki. No i mamusia nigdy nie dowiedziała się jak to stałem się niemową, a ja sam, z oczywistych powodów, nie mogłem jej o tym powiedzieć. Zresztą, gdybym nawet mógł też bym milczał. W końcu męska sztama jest w życiu najważniejsza. No a poza tym nie chciałem, żeby mama wściekła się na tatusia i dlatego postanowiłem milczeć o wnerwie tatusia aż po grób.
I wyciągła Kostucha
Po nią swój drapieżny szpon
A gdzieś nad kościołem
Jęknął głośno dzwon.
Winna czy niewinna
Krzyczy chmara mew
A nad miastem ciągnie
trupięgowy zew.
Krew ma na rękach
Morderca kaprawy
Który wbił w nią nóż (z białym trzonkiem)
By z nią skończyć sprawy.
Złapie go milicja
Czy też zachęcony
Zbok utopi w innej
Swe zbrodnicze szpony?