Читать книгу Urodzona bogini część 1 - P.C. Cast - Страница 5
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ TRZECI
ОглавлениеPartholon
– Czyli niestety to święta prawda. Ten cały poród wcale nie jest zabawny. Poród… No tak. Mówi się na to jeszcze inaczej. Rozwiązanie. Chyba bardziej adekwatnie. Bo jest to przecież ostateczne rozwiązanie pewnej sytuacji, bardzo zresztą istotnej. Ale narobi się przy tym człowiek, oj, narobi… – Bredziłam, jak to ja, jednocześnie wiercąc się po wielkim puchowym materacu ochrzczonym przeze mnie pianką, starając się znaleźć przynajmniej do pewnego stopnia wygodną pozycję dla zmaltretowanego ciała. Krzywiłam się przy tym niemiłosiernie, byłam przecież wykończona, poza tym wszystkie najintymniejsze części mego ciała (a było ich przecież niemało) bolały okropnie, po prostu okropnie.
Poszukiwania wygodnej pozycji przeciągały się, w końcu doszłam do wniosku, że nie ma co się łudzić, i tak nie znajdę, lepiej więc przejść do następnej czynności. Popijania grzańca, który podała mi usłużna (jakżeby inaczej!) nimfetka.
Popijanie naturalnie okraszone kontynuacją monologu:
– A może, tak dla kamuflażu, wprowadzić tu jednak element zabawowy? Nazywać to imprezką. A tak gwoli wyjaśnienia dla osób, które nie ruszają się poza Partholon, imprezka to coś podobnego do uczty, z tym że wzbogaconej tańcami i najrozmaitszymi wygłupami… Tak… To byłby niezły pomysł… Rzucasz w przelocie otoczeniu: „Słuchajcie, kochani, lecę na fajną imprezkę. Wracam z dzidziusiem. Hurra!”. Nie, no bzdura. Jaka tam imprezka…
Alanna spojrzała na mnie przez ramię, jej mąż Carolan, który odbierał moją córkę, również. Oboje śmiali się, tak samo kilka panien służących, pieszczotliwie zwanych przeze mnie, oczywiście w duchu, nimfetkami, co było aluzją do ich zwiewnych ruchów i skąpych strojów. Nimfetki jak zwykle były w ciągłym ruchu, coś tam przekładały, wycierały, przesuwały, czyli wykonywały normalne obowiązki panien służących. No i przede wszystkim robiły to, co lubiły najbardziej, to znaczy skakały koło mnie. Co z kolei ja, nie ukrywam, też bardzo lubiłam. A co tam! Po prostu kochałam ten ich okropnie służalczy, pełen uwielbienia stosunek do mojej skromnej osoby.
– Oczywiście! I mam wielką nadzieję, że przez cały czas będziesz trzymała mnie za rękę! – odkrzyknęła przyjaciółka, po czym cmoknęła ukochanego mężusia w policzek. – Ty też.
Na to ja entuzjastycznie:
– Jasne! Nie mogę się doczekać, kiedy znajdę się po drugiej stronie barykady, podłączona do ręki rodzącej!
Moja szczera wypowiedź wzbudziła w Alannie pewien niepokój.
– Aż tak było źle? Byłam pewna, że kobieta o tym bólu zapomina błyskawicznie!
Chyba jednak nie wszystkie, ale zdecydowana większość na pewno tak. Natomiast faceci… Spojrzałam na swego małżonka centaura, Wielkiego Szamana ClanFintana, któremu pod względem siły i wytrzymałości żaden dwunożny facet nie był w stanie dorównać. Ale asystowanie żonie przy porodzie nawet tego mocarza kompletnie wykończyło. Wielki centaur był po prostu… wymiętoszony. (Nie, nie powiem, że sflaczały. Za bardzo go kocham).
– Kochanie… – zagadnęłam ze słodziutkim uśmiechem. – Czy zapomnisz o tym błyskawicznie?
– Raczej nie – wyznał szczerze i chyba po raz tysięczny tego dnia nachylił się nade mną, by wykonać dwie czynności. Odgarnąć mi z twarzy wilgotne od potu rude kosmyki oraz pocałować w czoło, oczywiście zroszone potem.
– Ja też nie. Moim zdaniem ta cała teoria, że kobiety natychmiast zapominają o rodzeniu w bólu i męce, puszczona została w obieg przez mężów, którzy chcą mieć czyste sumienie – wygłosiłam autorytatywnie, na co Carolan zareagował tubalnym śmiechem.
A zaraz potem okazało się, że mamy podobne poglądy, bo stwierdził:
– A wiesz, Rheo, że twoja teoria jest chyba słuszna.
Stał do mnie tyłem, więc wygłaszając następną kwestię, spokojnie mogłam wykrzywić się do jego pleców.
– Szkoda, że mój Uzdrowiciel nie raczył mnie uprzedzić, że będzie naprawdę… ciekawie.
– Nie, milady, nie uprzedziłem. Miałoby to sens tylko wtedy, gdybym uprzedzał milady, zanim zaczęła współżyć z centaurem.
Dalej demonstrował mi swoje plecy. Teraz drżące, czyli oczywiście śmiał się, w związku z czym chrząknęłam znacząco, starając się, by wyszło to bardzo podobnie do charakterystycznego pochrząkiwania mego męża centaura.
W związku z czym Carolan znów się zaśmiał.
A mąż mój spytał:
– Och, Rheo! Czy nie warto było trochę się pomęczyć?
W tym czasie Alanna, moja najlepsza przyjaciółka, a także wybitnie wielozadaniowa asystentka oraz wielki ekspert od wszystkiego, co dotyczyło Partholonu, a czego ja jeszcze nie wiedziałam, skończyła oporządzanie maleństwa i wreszcie uśmiechnięta jak Święty Mikołaj złożyła je w moich drżących z niecierpliwości ramionach.
I natychmiast nastał koniec żartów. Teraz byłam jednym ogromnym wzruszeniem, uniesieniem i tak dalej.
– O tak… Warto było, o tak… – szeptałam, czując już tylko i wyłącznie miłość oraz czułość absolutną.
ClanFintan z wrodzonym wdziękiem centaurów natychmiast przykląkł przy mnie… przy nas!
– Nie ma absolutnie niczego, czego nie byłaby warta – powiedział nabrzmiałym ze wzruszenia głosem, ostrożnie dotykając rudych kręconych włosków na cudnej główce, maciupeńkiej i bardzo kształtnej. – Jak ją nazwiemy, kochanie?
Odpowiedziałam bez wahania. Przecież rozmyślałam o tym od wielu miesięcy. W sumie niepotrzebnie, bo i tak tylko jedno imię chodziło mi po głowie. Kiedy pojawiło się tam po raz pierwszy, spytałam Alannę, co to imię oznacza. Powiedziała mi i od razu wiedziałam, że innej opcji nie ma. Moja córka ma nazywać się właśnie tak.
– Myrna. Ma na imię Myrna.
ClanFintan z uśmiechem otoczył nas obie imponującymi ramionami centaura.
– Myrna… W naszym starym języku „ukochana”. Tak, to najlepsze imię dla naszej córki. – Nachylił się ku mnie jeszcze bardziej, ponieważ to, co miał wyszeptać, przeznaczone było wyłącznie dla moich uszu. – Kocham cię, Shannon Parker. Dziękuję ci za ten bezcenny dar, jakim jest nasza córka.
Rozczulona wtuliłam się w jego cieplutką pierś i cmoknęłam mocno zarysowaną szczękę, jednocześnie tuląc do siebie nowy skarb w postaci maleńkiej dziewczynki, która spała jak suseł.
Shannon… ClanFintan bardzo rzadko używał imienia, które nadano mi, gdy przyszłam na świat. Nigdy tego nie robił w obecności osób trzecich, z wyjątkiem Alanny i Carolana, którzy również byli wtajemniczeni. Reszta Partholonu nie miała bladego pojęcia, że prawie rok temu niezwykłym zbiegiem okoliczności – nie, nie, nie był to przypadek, tylko efekt działania kogoś bardzo mocarnego, kto może odmieniać ludzkie losy – podmieniłam prawdziwą Rhiannon. Wyglądałyśmy przecież identycznie, z tym że, podkreślam, na tym koniec. W środku byłyśmy całkiem inne. Rhiannon okazała się egoistyczną, pełną nienawiści suką, która porzuciła swój świat. Ja natomiast, moim skromnym zdaniem, byłam egoistką w bardzo niewielkim stopniu, a wściekłą suką tylko wtedy, kiedy było to niezbędne. Poza tym ja nigdy Partholonu nie opuszczę, nie zostawię ani Bogini, ani Partholończyków, ponieważ ich pokochałam z miejsca i bezwarunkowo. Raz, owszem, zdarzyło się, że zostałam z powrotem przerzucona do Oklahomy, ale było to całkowicie ode mnie niezależne i zrobiłam wszystko, dosłownie wszystko, by powrócić do Partholonu. Bo tu jest moje miejsce, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Epona dała mi jasno do zrozumienia, że jestem Jej Wybranką, a fakt, że to właśnie ja wskoczyłam na miejsce Rhiannon, wcale nie był dziełem przypadku ani pomyłką. Epona wybrała mnie świadomie, a to najlepszy dowód, że należę do tego właśnie świata. Do Partholonu.
A teraz urodziłam córeczkę i byłam po prostu u szczytu szczęścia.
Delikatnie musnęłam wargami maciupeńką główkę.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – szepnęłam. – Bo przecież wreszcie się urodziłaś i mama może cię pocałować, skarbie mój najukochańszy, najsłodszy…
Ciepłe, silne ramię ClanFintana ścisnęło mnie trochę mocniej.
– Mamie też życzymy wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
– Ożeż ty! Faktycznie! Przecież dziś, według kalendarza w Oklahomie, trzydziesty kwietnia, czyli moje urodziny! Kompletnie o tym zapomniałam.
– Wcale się nie dziwię. Przecież byłaś bardzo zajęta.
– O tak! Bardzo, bardzo zajęta! – Tu słodki uśmiech do zachwycającego centaura, którego darzyłam miłością największą z największych. – Powinniśmy podziękować Eponie, że nasza cudna córeczka przyszła na świat w tym właśnie dniu!
ClanFintan pocałował mnie bardzo delikatnie.
– Tak. Bogini jest dla nas niezwykle łaskawa. Nigdy nie przestanę jej dziękować, że dała mi ciebie, a teraz naszą Myrnę.
Wielki Szaman nabrał głęboko powietrza i dźwięcznym, donośnym głosem, tym samym, którym wzywał odwieczne moce, by zmieniły go w człowieka i mógł kochać się ze mną, oddał cześć Bogini:
– Sławmy Eponę!
Alanna i panny służące, wszystkie jak jeden mąż, natychmiast zawtórowały:
– Sławmy Eponę!
I nagle cieniutkie draperie z tiulu na wielkich oknach od sufitu do podłogi zaczęły wydymać się, przypominając do złudzenia chmury, a do pokoju wraz z łagodnym wiatrem wleciały setki płatków róż. Różowe, pachnące, unosiły się w powietrzu. Zachwycone panny nimfetki wśród radosnych okrzyków natychmiast ruszyły w pląsy wraz z pachnącymi płatkami. Co trwało nie dłużej niż minutę, dwie, czyli do chwili, gdy w pokoju rozległ się tak niecierpliwie wyczekiwany przeze mnie głos Bogini:
– Moja Umiłowana dała życie swojej umiłowanej. Z największą radością witam w Partholonie Myrnę, córkę mojej Pierwszej Wybranki, i zsyłam na nią moje błogosławieństwo. Myrno, córko mojej Pierwszej Wybranki, tym błogosławieństwem witam cię na świecie. Wszyscy powitajmy Myrnę radością, magią i śmiechem!
Zaraz potem coś wystrzeliło, zasyczało, zaiskrzyło. W sumie atmosfera bardzo podobna do tej, jaka jest w Święto Niepodległości, z tym że Bogini nie zaserwowała pokazu sztucznych ogni, tylko coś innego, coś magicznego. Płatki róż po mikrowybuchu zmieniły się w malutkie migoczące kulki, lecz trwało to tylko chwileczkę, bo potem kulki zmieniły się w setki… motyli. Tak! Setki kolorowych motylków machających pracowicie skrzydełkami. Chwila minęła, kolejna eksplozja i po motylkach ani śladu. Teraz po pokoju fruwała cała chmara pstrych kolibrów.
Podczas całego tego krótkiego pokazu roześmiane nimfetki oczywiście skakały, tańczyły, a ja po prostu się rozkleiłam. Pod powiekami zaszczypało, łzy popłynęły, naturalnie łzy szczęścia, łzy przeogromnej ulgi. Moja córeczka szczęśliwie przyszła na świat, a moja Bogini była obecna przy jej narodzinach.
Czyli, jak to mówią, niczego mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Ukochany mąż też przecież był przy mnie, mój wspaniały ClanFintan. Umościłam się w jego cieplutkich ramionach jeszcze wygodniej i tam po prostu trwałam, zapatrzona w ten malutki cud na moich rękach.
– I to jest właśnie magia – szepnęłam.
A Bogini odszeptała, jak to ona, gdzieś tam w środku mojej głowy:
– Miłość matki to magia najświętsza ze wszystkich. Nigdy o tym nie zapominaj, Umiłowana. Miłość matki ma moc uzdrawiającą, ma moc zbawiającą.
Zmroziło mnie. W porządku, wszystko jasne, ale dlaczego Epona mówi właśnie o tym?! Czyżby już ktoś chciał skrzywdzić moją Myrnę?
– Wypoczywaj, Umiłowana. Odpręż się. Twemu dziecku nic nie zagraża.
Uff… Co za ulga! Tak przeogromna, że aż zadrżałam.
Tak, zadrżałam, ale czy faktycznie z tej ulgi? Na pewno nie. Zadrżałam, bo nagle coś wyczułam. Coś takiego, co sprawiło, że na delikatnym drżeniu się nie skończyło.
Teraz po prostu cała się trzęsłam.
– Rheo, co z tobą? – spytał zaniepokojony ClanFintan.
– Jestem… jestem okropnie zmęczona – powiedziałam dziwnie słabym głosem.
– Musisz wypocząć. – Pocałował małą w czółko, potem mnie też w czoło i odszukał wzrokiem Alannę, która natychmiast przerwała pląsy z nimfetkami oraz kolibrami i przykłusowała do nas. – Rhea musi wypocząć – powiedział mój mąż.
– Naturalnie – przytaknęła trochę zadyszana Alanna. Dyskretnie pomasowała porządnie już zaokrąglony brzuch i klasnęła raz, ale głośno, i wszystkie hasające nimfetki w mgnieniu oka znieruchomiały. I wszystkie spojrzały na szefową. Alanna nie zdążyła jednak wydać żadnego polecenia, ponieważ nagle zafurkotało naprawdę głośno. Co do jednego wszystkie kolibry zatoczyły efektowne koło tuż nad moją głową, a potem kolejna eksplozja. Kolibry znikły, a nad sobą ponownie zobaczyłam wirujące płatki róż, pewnie było ich jeszcze więcej niż przedtem. Wirowały przez chwilkę i opadły na marmurową posadzkę, przykrywając ją czarodziejskim dywanem Epony. – Bogini też daje do zrozumienia, że Jej Umiłowana powinna się przespać – stwierdziła uśmiechnięta Alanna, zachwycona pachnącym dowodem łaskawości Bogini.
– O tak… teraz sobie odpocznę – powiedziałam, ogarniając wzrokiem całą moją damską asystę, czyli Alannę i nimfetki. – Bardzo wam dziękuję, że byłyście ze mną, kiedy moje dziecko przychodziło na świat. Dziękuję za pomoc, za dobre słowo i wasz piękny śpiew.
Jakoś udało mi się to powiedzieć normalnie, to znaczy miło i pogodnie, choć w tym, co teraz czułam, nie było ani odrobiny pogody.
– To dla nas zaszczyt, Umiłowana Epony – odparły chórem dziewczątka, a potem całe roześmiane stadko, klaszcząc i błogosławiąc nam, wyfrunęło z pokoju szybko i radośnie, niemal jak tamte kolibry.
Cały czas czułam na sobie wzrok męża, przed którym, wiadomo, nie można niczego ukryć. Dlatego też nigdy nie ukrywałam, podobnie jak teraz. Spojrzałam prosto w cudne, migdałowe oczy i powiedziałam:
– Rhiannon nie żyje.
Alanna wydała z siebie cichy okrzyk, a ClanFintan zastygł. Zacisnął mocno szczęki, twarz miał kamienną. Usta otworzył dopiero po dłuższej chwili. Przemówił głosem bardzo spokojnym, prawie łagodnym, ja jednak wiedziałam, że to tylko preludium. ClanFintan zbiera myśli i szykuje się do walki.
– Skąd o tym wiesz, Rheo?
Moje palce mimo woli zacisnęły się na drobnym ciałku noworodka trochę mocniej.
– Ja… ja to wyczułam. Wyczułam, że ona umiera.
– Byłem pewien, że Rhiannon nie żyje już od kilku miesięcy – powiedział Carolan. – Że zmarła zaraz potem, jak szaman z twojego dawnego świata pogrzebał ją w świętym drzewie.
Przełknęłam z trudem, coś przecież ściskało mnie za gardło, a wargi były zdrętwiałe i zimne jak lód.
– Ja też tak myślałam, Carolanie – odparłam wreszcie. – Ale stało się inaczej. Nie umarła, tylko przez tych kilka miesięcy uwięziona była w drzewie. Żywa.
Zadrżałam. Rhiannon była naprawdę wredną suką, z jej powodu miałam wiele problemów. Wiele? Nie, całe mnóstwo. Wystarczy wspomnieć, że chciała mnie zabić. Jednak w którymś momencie zrozumiałam, że Rhiannon to taka wypaczona, charakterologicznie złamana wersja mojej osoby. I zrobiło mi się jej po prostu żal. A teraz, kiedy pomyślałam, że przez wiele miesięcy była uwięziona w drzewie…
Jakie to straszne.
Ktoś zapukał do drzwi, a zrobił to dwukrotnie i bardzo energicznie.
– Wejść! – zawołał ClanFintan.
Więc wszedł, a raczej wmaszerował jeden z moich strażników. Postąpił ku nam i zasalutował.
– Co się stało… – zaczęłam, po czym jak zwykle nastąpiła króciusieńka przerwa, podczas której gorączkowo szukałam w pamięci jego imienia. Co wcale nie było łatwe, ponieważ moi strażnicy w sumie wyglądali jednakowo. Wszyscy byli bardzo wysocy, genialnie zbudowani i odziani bardzo skąpo. Ale zaraz… ten konkretnie genialnie zbudowany i skąpo odziany osobnik ma niebieskie oczy, czyli… – Gilleanie?
W pierwszej chwili byłam oczywiście pewna, że przyszedł złożyć hołd nowo narodzonej córce Wybranki Epony, wystarczyło jednak jedno spojrzenie na twarz młodego człowieka, by już wiedzieć, że jego misja na pewno nie jest radosna.
– Chodzi o jedno z drzew w Świętym Zagajniku, milady. To, wokół którego milady dokonuje świętego polewania podczas każdej pełni księżyca. To drzewo uległo zniszczeniu.
Gdy tylko to usłyszałam, od razu poczułam dziwny ból. Umiejscawiał się od pasa w dół, ale na pewno nie miał nic wspólnego ze świeżo przebytym porodem.
– Konkretnie to jakie są te zniszczenia? – spytałam, starając się panować nad głosem. Żadnej paniki, tylko rzeczowe zainteresowanie.
– Milady, po śladach można by powiedzieć, że w drzewo uderzył piorun – odparł Gillean. – Ale przecież nie było żadnej burzy, na niebie nie ma ani jednej chmurki.
To tyle, jeśli chodzi o niedopuszczanie do paniki. Bo w tym momencie po prostu już spanikowałam. Był to ten najokropniejszy rodzaj strachu, który ściska za gardło, dlatego wykrztuszenie kilku słów wymagało ode mnie nadludzkiego wręcz wysiłku.
Ale musiałam przecież o to spytać:
– A czy… czy z tego drzewa coś wyszło?
Pytanie niewątpliwie było zaskakujące, jednak strażnik nawet okiem nie mrugnął. Byliśmy przecież w Partholonie, gdzie magia jest rzeczywistością. Bogini też. Gdzie normą jest to, co według standardów mego dawnego świata jest co najmniej dziwne.
– Nie, milady. Z drzewa nic nie wyszło.
– Nie było w nim żadnych ciał? – Tak, o to też jakimś cudem udało mi się spytać, choć jednocześnie walczyłam z wyobraźnią, która oczywiście podsuwała mi koszmarny obraz rozkładającego się ciała Clinta.
– Nie, milady. Nie było żadnych ciał.
– Jesteś pewien? – spytał ostro ClanFintan. – Byłeś tam? Widziałeś na własne oczy?
– Całkowicie pewien, milordzie. Sam oglądałem drzewo. Kiedy wracałem po skończonej warcie na północnym krańcu ziem Świątyni, nagle usłyszałem jakiś trzask. Był nienormalnie głośny i na pewno dobiegał ze Świętego Zagajnika. Znajdowałem się w pobliżu, poza tym wiem, że Święty Zagajnik dla lady Rhiannon ma ogromne znaczenie, dlatego od razu poszedłem tam sprawdzić, co się dzieje. Kiedy wszedłem na polanę, z drzewa ulatywał jeszcze dym.
Spojrzałam na męża, po czym powiedziałam:
– Powinieneś sam sprawdzić.
ClanFintan skinął głową, po czym wydał polecenie strażnikowi:
– Znajdź Dougala i powiedz mu, że ma natychmiast iść do bramy północnej i tam czekać na mnie.
– Tak, milordzie. Milady… – Strażnik skłonił się przede mną i prawie biegiem wypadł z pokoju.
– Idę z tobą, ClanFintanie – powiedział Carolan z wyjątkowo posępną miną.
Skinął na żonę i poprowadził ją na drugi koniec pokoju. Wiadomo dlaczego. Żebym mogła pogadać z mężem w cztery oczy.
– ClanFintanie, jeśli ona tam jest, na pewno nie żyje. – Niby mówiłam spokojnie, ale cała w środku wciąż dygotałam.
– Też tak sądzę… Trzeba też koniecznie sprawdzić, czy wróciła do Partholonu sama. Z tym że jeśli ktoś jej towarzyszył, niewątpliwie też już nie żyje.
Pokiwałam głową i spojrzałam na słodką buzię śpiącej Myrny. W sercu zakłuło. Moje maleństwo, mój skarb. Jest dopiero u progu życia, a to życie tak często bywa okrutne. Czy dam radę obronić ciebie przed złem?
W tym momencie wcale nie byłam tego taka pewna. Nawet więcej, bo czułam się całkowicie bezradna i bezsilna. Takie nic, takie małe słabe byle co. Ja, która z natury jestem przecież człowiekiem czynu!
Ale cóż, to wszystko razem mogło człowieka zgnieść, dlatego właśnie tak się poczułam, co naturalnie ClanFintan od razu wyczuł.
– Nigdy nie pozwolę, Rheo, by ktoś skrzywdził ciebie albo Myrnę. – Powiedział to cicho, ale tym groźniej to zabrzmiało.
Spojrzałam mu prosto w oczy i odparłam:
– Wiem, ClanFintanie.
Niestety wiedziałam również i to, że w tym momencie oboje pomyśleliśmy o tym samym. O tym, co wydarzyło się przed kilkoma miesiącami, kiedy to właśnie drzewo wciągnęło mnie w siebie i zostałam przerzucona do Oklahomy. A razem ze mną do tamtego świata przedostało się zło, to samo zło, które uważaliśmy już za pokonane.
Tak się wydarzyło, a ClanFintan właśnie wtedy był kompletnie bezradny. Mógł tylko stać i patrzeć, jak znikam w tym drzewie. Na szczęście udało mi się wrócić do Partholonu, ale tylko dzięki poświęceniu Clinta Freemana, lustrzanego odbicia ClanFintana, i dzięki mocy starych drzew.
– Uważaj na siebie, ClanFintanie.
– Będę uważał, jak zawsze, Rheo. A ty teraz się prześpij, wypocznij, tak będzie najlepiej. A ja postaram się wrócić jak najprędzej. – Pocałował mnie, potem Myrnę i już był za drzwiami.
Carolan popędził za nim. Słyszałam, jak mąż wydaje rozkazy strażnikom. Każe podwoić straże zarówno u moich drzwi, jak i wokół świątyni. Teoretycznie więc powinnam poczuć się bezpieczna, ale tak wcale nie było. Mówiąc wprost, trzęsłam się ze strachu.
Po chwili malutka Myrna zaczęła wiercić się i popiskiwać, a kiedy zapłakała, zaczęłam szeptać te wszystkie znane matkom słowa, żeby uspokoić maleństwo.
Aż wreszcie Alanna otworzyła mi oczy, mówiąc:
– Rheo, ona najprawdopodobniej jest głodna!
– No przecież!
Alanna pomogła mi odpowiednio ułożyć malutką, pokazała, jak rozchylić koszulę nocną, a Myrna zaraz zaczęła ssać. I był to cudny moment, takie całkowite zespolenie z dzieckiem. Powinnam była cieszyć się chwilą i całkowicie się odprężyć, niestety w mojej głowie nadal było bardzo niespokojnie. Wiadomo przecież, że wszystkie myśli biegły jednym torem.
Wiedziałam dokładnie, kiedy Rhiannon zakończyła życie, przecież to wyczułam. Święte drzewo, jej więzienie, zostało zniszczone… A to, co mówiła Bogini… dlaczego w chwili tak radosnej podkreśliła, że miłość macierzyńska ma szczególną moc, że uzdrawia i chroni przed złem?
Wiedziałam też coś jeszcze, i było to nie tylko bardzo istotne, ale i makabryczne. Przecież Rhiannon, kiedy została uwięziona w tym drzewie, była w ciąży.
– Rheo, wszystko będzie dobrze – powiedziała cicho Alanna, sięgając po maleństwo, które z pełnym brzuszkiem spało już jak suseł.
Ostrożnie wyjęła mi je z rąk i ułożyła w kołysce ustawionej tuż obok łóżka, czyli wielkiego materaca zwanego pianką.
– Boję się, Alanno.
– Nie trzeba, Rheo. – Wzięła z toaletki dużą miękką szczotkę, przyklękła koło mnie i zaczęła szczotkować mi włosy. Robiła to bardzo powoli i bardzo delikatnie, przez cały czas przemawiając do mnie bardzo, bardzo łagodnie. – Epona nigdy nie dopuści, by coś złego przytrafiło się tobie albo Myrnie. Jesteś Jej Pierwszą Wybranką, Jej Umiłowaną, a wiemy wszyscy, że Bogini chroni swoich. Dlatego proszę, nie denerwuj się, Rheo, nie martw się. Tu, w samym środku Partholonu, na pewno jesteś bezpieczna. Kochamy cię, wszyscy i zawsze będziemy ciebie strzec. Ciebie i twego dziecka. Nie ma się czego bać, przyjaciółko… naprawdę nie ma czego…
Czesała i mruczała, mruczała, w rezultacie ten jej cichutki głos i powolne pociągnięcia szczotką podziałały na mnie jak tabletka nasenna. Pierwsze bóle poczułam dokładnie dwadzieścia cztery godziny temu. Ta doba wykończyła mnie. Mój organizm bezwzględnie domagał się odpoczynku. A jednak…
Zanim zapadłam w kojącą ciemność, ostatnia moja myśl była bardzo niepokojąca. Jeśli w świętym drzewie tu, w Partholonie, nie znajdą żadnych ciał, to ciała te muszą być w Oklahomie… Oczywiście! W Świętym Zagajniku, w drzewie, które jest lustrzanym odbiciem drzewa stąd…
Stąd niepokój i nurtujące mnie pytanie: Co teraz dzieje się właśnie tam? W Oklahomie?