Читать книгу Peter Sagan. Mój świat - Peter Sagan - Страница 4

23 września 2017
Prolog

Оглавление

Już po raz dziesiąty tego dnia po mojej prawej stronie pojawiły się maszty żaglowców. W nozdrzach poczułem inny zapach, jak zresztą za każdym razem w tym miejscu. Popołudnie było chłodne i wilgotne, typowo skandynawskie. Znajdowaliśmy się nieopodal przystani, znad której dochodziły nas zapachy z kilkudziesięciu grillów i fast foodów, w których głodnym fanom kolarstwa sprzedawano każdy rodzaj dającego się zjeść jedzenia, jakie można upchnąć między dwa kawałki pieczywa.

Wjechaliśmy w długi i szybki lewy zakręt na drodze oddzielającej brzeg morza od szeregu kolorowych domków stojących w przepięknym starym porcie. Gdy wjechaliśmy tu po raz pierwszy, poruszaliśmy się dość spokojnie, mieliśmy za sobą dopiero 40 kilometrów. Musiało być jakoś krótko po jedenastej. Potem przejeżdżaliśmy obok tych chwiejących się masztów i hałasującego takielunku jeszcze kilkakrotnie i za każdym razem jechaliśmy trochę szybciej, przez co w grupie było nas coraz mniej. Początkowo było nas niemal 200, ale teraz, po ostatnich dwóch czy trzech trudnych okrążeniach niewielkiego i pagórkowatego toru w Bergen, zostało nas około 60. Sędzia z UCI zaczął gwałtownymi ruchami szarpać linę starego dzwonu, informując nas tym samym, że zostało już tylko jedno okrążenie. Nagle dobitnie uświadomiłem sobie, że na plecach mam plastron z numerem 1. Jest czwarta po południu, a to oznacza, że mistrzem świata w kolarstwie będę prawdopodobnie jeszcze tylko przez pół godziny.

*

Sam wyścig okazał się przedziwny.

Zaczęliśmy powoli, co mi pasowało. Od dwóch dni porządnie nie jadłem i nie piłem, bo w piątek, w moim domu w Monako, dopadły mnie jakieś problemy żołądkowe. Znakomite wyczucie czasu. Wcześniej przez tydzień nie wsiadałem na rower, bo miałem grypę. Nie chcę tu marudzić o chorobach, bo w sumie nie zdarza mi się to często, poprzestanę zatem na stwierdzeniu, że dwa ostatnie tygodnie nie były moim wymarzonym okresem przygotowań do jednej z najważniejszych imprez w kalendarzu kolarskim. Mistrzem świata byłem od dwóch lat, a nawet w pełni zdrowy miałem spore szanse na to, że dzisiaj stracę moją tęczową koszulkę. Większość uważała, że tegoroczna trasa będzie zbyt trudna dla zawodnika uznawanego za „sprintera, który umie wjechać na wzniesienie”, a nie za prawdziwego punchera, takiego jak Julian Alaphilippe, Philippe Gilbert czy też mój poprzednik na mistrzowskim tronie Michał Kwiatkowski (przez nas nazywany po prostu Kwiato). Uważano również, że tym razem będę za mocno kryty, bym mógł wygrać po raz trzeci. Wszystkie największe teamy miały już do tego nie dopuścić. Eksperci przewidywali też, że najmocniejsze ekipy po prostu otoczą naszą niewielką słowacką grupkę, gdy trzeba będzie przejąć kontrolę nad wyścigiem.

Pierwsza ucieczka urwała się wcześnie. Wyścig rozpoczął się w niewielkim mieście niedaleko Bergen, skąd dojechaliśmy na miejsce dwunastokrotnego przejazdu pętli wytyczonej przez centrum tego miasta, potem nabrzeże, promenadę i Salmon Hill. W wielu wyścigach przez pierwszą godzinę panuje chaotyczna szarpanina, bo wszyscy usiłują się załapać do całodziennej ucieczki, która zdefiniuje cały wyścig – do ucieczki, która z pewnością zostanie spacyfikowana przez najmocniejszych zawodników. Na szczęście – dla mojego buntującego się żołądka – tym razem do tego nie doszło. Grupa ucieczkowa szybko się uformowała i odjechała. Gdy miała już dziesięć minut przewagi, pozostali z nas wzięli się do trochę mocniejszej pracy. W tym momencie znów zaczynałem czuć się jak kolarz.

Powinienem być tutaj, na miejscu, już od jakichś dziesięciu dni. Pierwotnie planowałem dołączyć do moich kolegów z zespołu BORA-hansgrohe na drużynową jazdę na czas, którą rozgrywano przed tygodniem. Drużynowa jazda na czas to dość nowy element kolarskich mistrzostw świata i to element o tyle dziwny, że występuje się w niej w barwach swojego zespołu zawodowego, a nie w barwach reprezentacji narodowej, jak to ma miejsce we wszystkich innych wyścigach podczas mistrzostw świata. Dla fanów impreza ta jest tak atrakcyjna, bo mogą wymachiwać flagą swojego kraju, a nie zakładać baseballówki z logo banku, firmy rowerowej czy producenta okapów kuchennych. Trasa wyścigu odbywa się na pętli, a nie z miejsca A do B, przez co kibice mają więcej frajdy z oglądania. Fani zjeżdżają się z całego świata, by krzyczeć, dopingować, pić i – być może – świętować. Słowacy są znakomici we wszystkich tych trudnych dyscyplinach.

Pod moją nieobecność BORA-hansgrohe ukończył drużynową jazdę na czas w pierwszej dziesiątce, a moi partnerzy z reprezentacji Słowacji spodziewali się, że w wyścigu szosowym też nie wezmę udziału. Wczoraj rano zwlokłem się w końcu z łóżka i wsiadłem w Nicei na pokład samolotu. Większość liczącej 2500 kilometrów trasy spędziłem w toalecie.

Na starcie byłem dość spokojny, szczerze mówiąc, byłem jednocześnie zaskoczony i zadowolony, że w ogóle się tu znalazłem. Gdy po raz pierwszy (na pierwszym okrążeniu) przejeżdżaliśmy linię mety w Bergen, obejrzałem się na jadącego obok mnie brata Juraja. Obaj mieliśmy na sobie niebiesko-czerwono-białe stroje reprezentacji Słowacji. „Dobrze się przypatrz – powiedziałem. – Nie sądzę, żebyśmy mieli tu więcej dotrzeć”.

Jechaliśmy jednak stałym tempem, które było dla mnie korzystne, podobnie zresztą jak łagodna temperatura. Rok temu mistrzem świata zostawałem w skwierczącym upale w Katarze. Nie wyobrażałem sobie, żeby mój odwodniony organizm miał teraz znieść podobne warunki. Pod tym względem Norwegia była zdecydowanie przyjemniejsza.

Kryłem się w środku grupy. Im dłużej trwał wyścig, tym mniej liczna się ona stawała. W mistrzostwach świata zawsze odpada wielu zawodników i to z różnych powodów. Po pierwsze, wiele krajów wysyła kolarzy tylko po to, żeby spełnić minimalne wymogi ilościowe, starając się nie stracić miejsca w przyszłych edycjach tej imprezy. Po drugie, wielu zawodników bierze udział w tym wyścigu, by pomóc go kontrolować, gonić pierwsze ucieczki albo brać w nich udział. Przez pierwszą połowę zawodów realizują zadania na rzecz swojego lidera, a gdy zaczyna się właściwa rywalizacja, w zasadzie nie są już potrzebni. Po trzecie, to naprawdę długi wyścig – w 2017 roku trasa liczyła 267 kilometrów – i do tego rozgrywany na koniec długiego sezonu, a kolarz kilkakrotnie przejeżdża obok zachęcających, ciepłych i suchych boksów. Z każdym okrążeniem doświadcza się niemal magnetycznego przyciągania, jak gdyby kierownica sama skręcała w tamtą stronę. Czasami z trasy można wręcz dostrzec hotel, w którym się nocuje.

Coś zaczęło się dziać dopiero na pięć okrążeń przed metą. Na czoło wysforowali się Holendrzy i nagle stało się mocno niekomfortowo. Holandia zawsze przywozi na mistrzostwa świata bardzo liczną grupę niezwykle silnych koni pociągowych. Gdy jedziesz w grupie i nagle widzisz przed sobą pomarańczowych 80-kilogramowych postawnych facetów w pomarańczowych strojach, od razu wiesz, że trzeba będzie zacisnąć zęby. W głowie pojawia się kontrolka informująca o konieczności zapięcia pasów bezpieczeństwa. Od razu wiesz, że teraz będzie pod górkę.

Co ciekawe, przez całe moje życie mistrzem świata w kolarstwie szosowym nie został żaden Holender. Trzeba mieć jednak świadomość, że choć Holendrzy sami od bardzo dawna nie zostali królami, mają moc wynoszenia na tron innych – świadomie czy nie.

Wcześniej przeszedłem kilka sprawdzianów i wszystkie je uznałem w głowie za zaliczone. Pierwszy: dotrzeć do Bergen. Zrobione. Drugi: wystartować w wyścigu. Zrobione. Trzeci: przez godzinę wyglądać jak kolarz. Zrobione.

Nadszedł czas na czwarty sprawdzian: przetrwać pierwszą próbę narzucenia mocnego tempa. Och, nigdy nie należałem do tych, co nie idą na całość. Do roboty, Peter.

*

Zostało nas około setki. Po zakończeniu wyścigu – zwłaszcza takiego, który wygrałem – dziennikarze często pytają mnie o jego przebieg, jak gdyby była to powieść mojego autorstwa, jak gdybym sam decydował o losach postaci, snuł intrygę, dodawał kilka fałszywych tropów i narażał głównego bohatera na niebezpieczeństwo. To całkiem atrakcyjna wizja i doskonale rozumiem, po co są mi zadawane takie pytania, ale to niestety tak nie działa. Owszem, każdy wyścig ma swoją historię, ale to jest tylko moja historia. Stu zawodników ma sto różnych historii. Ja mogę opowiedzieć tylko tę moją. Pewnie słyszałeś o kamerach GoPro. Świetny gadżet, nie? Taka kamera zamocowana na kierownicy daje niesamowite odczucia i wrażenie, że samemu bierze się udział w wyścigu. To teraz wyobraź sobie, że oglądasz wyścig wyłącznie z tej perspektywy. Mistrzostwa świata w Bergen bez obrazu ze śmigłowców, z motocykli, bez kamer ustawionych na mecie, bez komentarza, bez całej sześcioipółgodzinnej relacji. Cóż, właśnie tak wygląda moja historia, mój film, moja wąska wersja, jedna ze stu innych. Nie wydaje mi się, żebym znalazł wielu chętnych na jej oglądanie.

Postanawiam nie zostać z tyłu. Wiszę na kole zawodnikowi jadącemu przede mną, a tak naprawdę po prostu się chowam. Zwykle jeżdżę na czele, żeby mieć ogląd sytuacji, a teraz mam okazję przekonać się, że w drugiej czy trzeciej dziesiątce jest nieco bardziej chaotycznie. Na tym etapie nie myślałem o zwycięstwie, a o tym, żeby dojechać do mety – żeby z godnością zakończyć dwuletni okres noszenia tej fantastycznej, legendarnej tęczowej koszulki.

Hałas dobiegający z poboczy przy pętli nie ustawał ani na chwilę. Nawet gdy przeszliśmy do bardziej intensywnego ścigania się, nie dało się nie dostrzec olbrzymich mas słowackich kibiców, którzy wybrali się do Norwegii. Moje ojczyste flagi powiewały na tle nieba na niesamowicie długich drzewcach. Za każdym razem, gdy słyszałem wykrzykiwane moje imię, przybywało mi odrobinę sił. Każdy słowacki okrzyk z pobocza przypominał mi o tym, że w domu dopinguje mnie cały naród, że modlą się, by stało się niemożliwe. Wokół widziałem tysiące hełmów wikingów pomalowanych na czerwone, białe i niebieskie barwy Norwegii, olbrzymie masy ludzi machających racami, hot dogami albo puszkami z piwem. Zapach pieczonych frankfurterek albo wędzonej ryby nie zanikał ani na chwilę, ale nasilał się obok każdej mijanej grupy. Szwajcarscy kibice używali niesamowicie głośnych dzwonków dla krów. Z takim dzwonkiem na szyi żadna krowa nie przeżyłaby nawet jednej nocy na Matterhornie. Nie brakowało też Union Jacków, tanie linie oferowały bilety na ten fantastyczny weekend w tak atrakcyjnych cenach, że brytyjscy fani po prostu nie mogli tu nie przylecieć. Kibice włoscy i francuscy tworzyli mniejsze, ale żywiołowe grupy wspierające konkretnych kolarzy takich jak Tony Gallopin, Warren Barguil, Gianni Moscon czy Sonny Colbrelli, od których oczekiwali sięgnięcia po tęczową koszulkę.

Sam przywykłem do noszenia jej przez 24 miesiące i teraz nagle poczułem, że brakuje mi sił i energii, które zwykle daje ona zawodnikowi. Tego dnia byłem kolejnym anonimowym kolarzem w anonimowym stroju reprezentacji narodowej w środku wielkiej grupy, która przemyka drogą. To nie Peter Sagan, nie mistrz świata UCI, tylko kolejny trybik w maszynie! Nie słyszałem zwyczajowych okrzyków „Peter!” albo „Sagan!”, które rozlegały się zwykle na widok tęczowej koszulki. Tym bardziej, że jechałem tak daleko od czoła wyścigu. Ta anonimowość mi pasowała, ale oszukiwałbym się, gdybym sądził, że anonimowość w oczach tłumu przekłada się na anonimowość w oczach rywali. Oni wiedzieli, że ciągle jadę – że nie ogrzewam stóp w ciepłym garażu ani nie siedzę w wannie w hotelu.

Pozostały jeszcze dwa podjazdy pod Salmon Hill. Gdy jechaliśmy pod górę przedostatni raz, Holendrzy znowu dołożyli do pieca. Tym razem to Tom Dumoulin pomknął w górę w stylu typowym dla holenderskiego specjalisty od jazdy na czas. Nasza grupa nagle przekształciła się w długą linię kolarzy jadących gęsiego, a przy okazji stała się dwa razy mniejsza. Dla wielu zawodników to był ostatni przystanek i skrupulatnie skorzystali z możliwości wysiadki. Wbrew wszelkim oczekiwaniom ciągle się trzymałem. Do mety zostało już tylko jedno okrążenie. Facet bijący w dzwon informował nas o tym, co sami doskonale wiedzieliśmy. Na plecach miałem numer 1, ale to mogło być moje ostatnie pół godziny z tytułem mistrza świata.

*

Przed wyścigiem dużo mówiło się o Julianie Alaphilippe. Ten młody Francuz dał już o sobie znać na arenie sportowej swoimi śmiałymi atakami – akcjami naznaczonymi olbrzymią pewnością siebie, które zmieniały losy wyścigów – i szybko zapracował sobie na szacunek bardziej doświadczonych i utytułowanych partnerów z teamu Quick-Step. Przełomowy był dla niego sezon 2015, w którym zajął drugie miejsce w Tour of California (ustępując tylko mnie), a także drugie miejsca w La Flèche Wallone oraz w Liège–Bastogne–Liège (zwłaszcza tym występem wzbudził największe zaskoczenie). Otrzeć się o zwycięstwo w monumencie i to do tego w tak długim i trudnym wyścigu, jak najstarszy wyścig kolarski na świecie, to niesamowity wyczyn jak na 22-latka. Na pierwszy rzut oka jego kariera trochę przypominała moją, ale uważniejsza analiza prowadziła do wniosku, że Francuz lepiej radził sobie w górach niż ja. Na podjazdach potrafił bardzo mocno zaatakować.

Na ostatnim podjeździe pod Salmon Hill to właśnie Alaphilippe pokazał nam spody swoich podeszew. Francuz wyrwał jak szalony. Ja jechałem gdzieś w drugiej dziesiątce i próbowałem się zorientować, co tu się wyrabia. Wydawało mi się, że widzę dwóch faworytów usiłujących dogonić samotnie atakującego Francuza. To mogli być Philippe Gilbert i Niki Terpstra, ale nie byłem pewien. Nie wiedziałem też, czy udało nam się dopaść wszystkie wcześniejsze ucieczki. Ogólnie panowało wielkie zamieszanie, a do mety zostało już tylko dziesięć kilometrów.

Trudno mi opisać słowami, o ile trudniej reaguje się na zmiany tempa po przejechaniu 250 kilometrów niż po przejechaniu powiedzmy 150 kilometrów, czyli tylu, ile liczy przeciętny etap sprinterski podczas jednego z wielkich tourów. To jak zupełnie inna dyscyplina sportu. Nadal trudno mi było zrozumieć, że ciągle jeszcze się trzymam, ale rozejrzałem się wokół siebie i dostrzegłem mnóstwo szybkich chłopaków. Matteo Trentin, Fernando Gaviria, Michael Matthews, Alexander Kristoff, Edvald Boasson Hagen, Ben Swift… Oni wszyscy to naprawdę mocni kolarze, zwłaszcza w grupie. Nie wyglądało to dobrze. Na tym etapie długiego i męczącego wyścigu powinienem desperacko liczyć na to, że grupa uciekinierów zostanie dopadnięta, bo teoretycznie byłem jednym z najszybszych z pozostałych. Problem w tym, że nawet w topowej formie nie mogłem mieć pewności, że będę miał przewagę nad tak mocnymi zawodnikami, a co dopiero w dniu, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej klęczałem nad muszlą klozetową. Cóż, w tej konkretnej chwili czułem się zaskakująco dobrze, ale nie miałem zielonego pojęcia, co się wydarzy, kiedy spróbuję sprintu.

Sprawdziłem moc w nogach, po raz pierwszy od startu pokazując się na czele grupy. Konwencjonalna wiedza na temat pokonywania zakrętów rowerem głosi, że należy przyhamować, ściąć do wierzchołka zakrętu, a potem przyspieszyć. Metodą prób i błędów – wielu błędów – przekonałem się, że jeśli zakręt weźmie się szeroko, nie trzeba hamować. Występuje wtedy coś na kształt efektu procy i pokonuje się zakręt szybciej niż inni. Ben Swift usiłował dogonić tych, którzy potencjalnie mogli być przed nami, więc ja wykorzystałem tę technikę, by do niego dojechać i pomóc mu w pościgu. W jednej chwili przypomniałem sobie, jak to jest być Peterem Saganem. Pozostali kolarze w grupie dojechali do mojego tylnego koła i… tak już zostali. Czyżby nie zależało im na dogonieniu tych z przodu? Do mety zostały jakieś cztery kilometry. Miałem przed sobą jeszcze pięć minut jako mistrz świata.

W mojej grupie zostało jakichś 15 zawodników. Później dowiedzieliśmy się, że w tym momencie doszło do przerwania transmisji telewizyjnej, co wywołało wielkie zamieszanie na mecie i spowodowało, że w poszczególnych ekipach oraz w tłumie kibiców zjawisko obgryzania paznokci osiągnęło niespotykaną dotąd skalę.

Jako że materiał wizualny nie istnieje, mógłbym tu teraz wcisnąć kit, że na jednym kole i z jedną ręką na kierownicy wyprzedziłem wszystkich rywali, a potem wyprowadziłem niszczycielski atak, po którym zostawiłem wszystkich wiele kilometrów w tyle. Na przedostatnim zakręcie zatrzymałem się na piwo i pozwoliłem im wszystkim się dogonić, bo było mi przykro i nie chciałem rujnować im tego dnia.

Tak naprawdę jednak w grupie panowała niemal taka sama konsternacja jak przed czarnymi ekranami telewizorów. Finisz się zbliżał. Dogoniliśmy i wyprzedziliśmy Wasila Kiryjenkę, a następnie Lukasa Pöstlbergera, Austriaka, który na co dzień jeździ ze mną w ekipie BORA-hansgrohe. Czy to już wszyscy? Nie. Nadal nie widziałem Alaphilippe’a. Byłem też pewien, że wcześniej zauważyłem z przodu co najmniej jednego Kolumbijczyka, Rigoberto Urána albo Fernando Gavirię. O! A ten Duńczyk to kto? Kto naprawdę prowadzi w tym wyścigu? Czy go dopadniemy?

Peter, zapomnij o tym, powtarzałem sobie. Jedziesz sprintem do mety, a zajętym miejscem zainteresujesz się później. Pędziliśmy wzdłuż przystani. Mieliśmy przed sobą już tylko lewy zakręt, potem prawy, a dalej 300 metrów prosto do mety. Serce podchodziło mi do gardła, niemal czułem smak krwi. Peter, jesteś tak blisko. Daj z siebie wszystko, żebyś potem niczego nie żałował.

Na czele maksymalnie napierał Alberto Bettiol i nie miałem już najmniejszych wątpliwości, że to był początek finiszowego sprintu. Nic w tym dziwnego. Po sześciu i pół godziny jazdy wszyscy byli na granicy wytrzymałości, a do tego nie byliśmy pewni, czy z przodu jest ktoś jeszcze, czy nie. Nie pomagała nawet douszna słuchawka zapewniająca mi łączność z Jánem Valachem w jadącym z tyłu samochodzie naszej ekipy, ponieważ na skutek przerwy w transmisji telewizyjnej nasz sztab też nie wiedział, co się dzieje. Nie mogłem już zwolnić, żeby przyjrzeć się moim rywalom. Bettiol wykonywał znakomitą robotę dla najszybszego z pozostałych w wyścigu Włochów, Matteo Trentina, ale tak naprawdę pracował na rzecz wszystkich z nas, którym zależało na sprincie. Nigdy nie przypuszczałem, że po 267 kilometrach jestem w stanie tak szybko jechać na rowerze, a co dopiero mówić o sprincie na finiszu.

Nie słyszałem własnych myśli, hałas był olbrzymi. Jedną z jego przyczyn był zawodnik, któremu zawisłem na kole: Alexander Kristoff. To był chłopak stąd, a ten wyścig mógł odmienić jego karierę. Był naprawdę szybki, zwłaszcza gdy mógł jechać sprintem na dłuższym dystansie i najpierw zbudować prędkość, a później przez dłuższy czas ją utrzymać. Spojrzałem na niego, Trentina, Matthewsa i wszystkich innych. Uznałem, że gdybym miał obstawiać zwycięzcę, zdecydowanie postawiłbym na Kristoffa. Poważnie, uważałem go za faworyta, odkąd parę lat temu ogłoszono, że mistrzostwa odbędą się właśnie tutaj. Nie zamierzałem zmieniać zdania na 500 metrów przed metą.

Skręciliśmy w lewo. Narastający hałas, coraz głośniejsze krzyki zebranych wokół trasy wikingów dały mi pewność, że wszystkie poprzednie ucieczki spełzły na niczym. Jechaliśmy teraz sprintem po prawo noszenia tęczowej koszulki przez cały najbliższy rok. Mojej tęczowej koszulki. Alexander, lubię cię, nie mam nic przeciwko tobie, ale ta koszulka jest moja.

Kristoff doskonale ocenił ostatni prawy zakręt pod kątem 90 stopni, jadąc już z pełną prędkością. Bettiol był wyczerpany. Moja technika szybkiego pokonywania zakrętów niewiele dała, bo Kristoff jechał po prostu szybko, ale za plecami dostrzegłem, że Matthews, Trentin i inni coraz bardziej zostają z tyłu. Spodziewali się, że sprint zacznie się dopiero za zakrętem, ale Kristoff swoim sprytnym zabiegiem z przyspieszeniem przed nim wziął wszystkich z zaskoczenia. Teraz zostaliśmy już tylko on i ja. Musiałem jedynie wyprzedzić tego wielkiego Norwega. Wcześniej już mi się to udawało, ale i jemu udawało się wyprzedzić mnie.

Trzysta metrów to cholernie dużo, gdy trzeba pędzić najszybciej, jak się da. Gdyby przede mną jechał Mark Cavendish, byłbym pewny zwycięstwa, gdyby tylko udało mi się wytrzymać jego pierwsze wybuchowe przyspieszenie. Jeśli o zwycięstwo walczyłoby 20 zawodników, też uważałbym, że umiem lepiej niż inni znaleźć jakąś lukę i wysunąć do przodu koło. Teraz jednak jechaliśmy szerokim kawałkiem drogi, było nas tylko dwóch, walczyliśmy o złoto mano a mano, a Kristoff na długich prostych należał do najszybszych zawodników w całej stawce.

Odnosiłem wrażenie, że głośniej już być nie może, ale nie miałem racji. Wydawało się, że cały kraj krzyczy do Kristoffa, chcąc jakby przepchnąć go w ten sposób przez linię mety. Zmuszałem się do maksymalnego wysiłku, by utrzymać mu się na kole na pierwszych 100 metrach, a przy okazji usiłowałem wykorzystać jego cień aerodynamiczny, by móc wyskoczyć mu zza pleców. Chryste, on po prostu był za szybki. Absolutnie ostatnim wysiłkiem, po którym nie miałem już żadnych zapasów sił, zrównałem się z nim. Niestety jakoś nie mogłem się zdobyć na ten ostatni zryw, którym w sprincie wyprzedza się ostatniego rywala do pokonania. Jechałem obok niego, efekt wyjazdu z cienia aerodynamicznego minął, a on ciągle był z przodu. Do mety zostały dwa metry, nie ma siły, to on zostanie mistrzem świata.

Podczas Tour de France 2016 w Bernie w Szwajcarii pokonałem Kristoffa dosłownie o szerokość opony. Wynikało to wyłącznie z faktu, że udało mi się idealnie trafić w moment, w którym należało wyrzucić rower do przodu, a on ciągle jeszcze koncentrował się na sprincie. Pamiętając tamten finisz ze Szwajcarii, resztkami sił wypchnąłem ramiona do przodu, tyłek wywieszając za siodełko. Nogi miałem wyprostowane, ręce też. Kristoff jechał po mojej lewej i stanowił moje lustrzane odbicie.

Czekałem za linią, zachłannie starając się złapać oddech, wypatrywałem jakichkolwiek informacji o wyniku. Czy dałem z siebie wystarczająco dużo? A może rzuciłem się do przodu za późno? Sekundy wlekły się w nieskończoność, a ja nerwowo rozglądałem się w poszukiwaniu oficjalnego werdyktu. W końcu pokazano zdjęcie z fotokomórki, które nie pozostawiało wątpliwości: gdy wpadliśmy na linię mety, jego przednie koło znajdowało się za moim o ledwie strzępek gumy.

Olbrzymia grupa słowackich kibiców przełamała zabezpieczenia i rzuciła się w moim kierunku. Krzyczeli, obejmowali mnie, wiwatowali. Byli przeszczęśliwi, podobnie zresztą jak ja. Dokonaliśmy niemożliwego, ja, Juraj, moi koledzy z reprezentacji, ci niesamowici kibice, a także wszyscy fani w domu. Mistrz świata po raz trzeci z rzędu. Po jednej tęczowej koszulce UCI i po jednym złotym medalu w Ameryce, na Bliskim Wschodzie i w Skandynawii. Nikt tego wcześniej nie osiągnął. A tu proszę, dokonuje tego rzekomo szalony i dziki dzieciak z kraju słynącego z hokeja, który dopiero 25 lat temu uniezależnił się od swoich większych sąsiadów. Jak, do diabła, do tego doszło?

Peter Sagan. Mój świat

Подняться наверх