Читать книгу Peter Sagan. Mój świat - Peter Sagan - Страница 6
2015
Zima
ОглавлениеJeżeli na starcie wyścigu staje stu zawodników, na mecie będą oni mieli do opowiedzenia sto różnych historii. Kariery stu zawodników mogłyby stanowić kanwę stu różnych książek. Wszyscy są godni uwagi, nikt nie jest wyjątkowy.
Podkreślam to na początku mojej opowieści, ponieważ to ważne, aby pamiętać, że każdy ma swoją historię. Moja nie jest ani trochę ważniejsza od pozostałych, jest za to inna. Dokładnie tak samo jak historie wszystkich innych ludzi różnią się od mojej, różnią się też między sobą.
Moja historia zmienia się, odkąd rozpocząłem karierę sportową. Zmieniała się przez ostatnie trzy lata i będzie się zmieniać w przyszłości. Zmieni się, jeszcze zanim skończę pracę nad tą książką. Zmieni się również twoja historia. Spójrzmy prawdzie w oczy, historie niektórych z nas zmieniają się, gdy piszę to zdanie.
Próbuję w ten sposób wyjaśnić, że nie mogę opowiedzieć historii mojego życia, bo ona dzieje się na bieżąco. Zmienia się z dnia na dzień, tak samo jak twoja i jak każda inna historia. Mam dopiero 28 lat. Liczę, że opowiadając historię mojego życia, będę siedział w wielkim skórzanym fotelu, pykał fajkę i przeczesywał siwe pozostałości mojej czupryny. Jedno mogę jednak opowiedzieć z pewnością: jak to było być mistrzem świata w kolarstwie szosowym przez trzy lata z rzędu. Co więcej, coś takiego możecie usłyszeć tylko ode mnie. Nikt inny nie zostawał mistrzem świata trzy razy z rzędu.
*
Czasami życie zmienia się w mgnieniu oka. Jedne drzwi się zamykają, inne otwierają. Można wygrać, można się wywrócić. W jednej chwili możesz się zakochać, w jednej chwili możesz też stracić kogoś bliskiego.
Nawet ta niezaprzeczalna prawda nie mogła zmienić faktu, że w styczniu 2015 roku znalazłem się na ważnym dla mnie rozdrożu.
Miałem 24 lata. Pochodziłem ze słowackiej Żyliny, ale teraz mieszkałem w Monte Carlo. Od pięciu lat byłem zawodowym kolarzem. Wygrałem w tym czasie 65 wyścigów, czterokrotnie zostałem mistrzem Słowacji, trzykrotnie sięgałem po zieloną koszulkę w Tour de France.
Teraz jednak, po raz pierwszy w mojej karierze, zmieniałem zespół.
Żeby lepiej wyjaśnić, jak dotarłem do tego punktu, powinienem pewnie cofnąć się jeszcze nieco bardziej. Do samych początków.
*
Jako młody chłopak uwielbiałem jeździć na rowerze i wygrywać wyścigi. Ludzie kochają historie o tym, jak pojawiałem się na wyścigach na rowerze pożyczonym od siostry albo kupionym za kilka koron w supermarkecie, w zwykłych trampkach i koszulkach, a mimo to wszystkich pokonywałem. Nie twierdzę, że to nieprawda, ale w rzeczywistości nikt nie robił wtedy z tego żadnego wielkiego halo. Słowacja była krajem rozwijającym się, i to bardzo szybko, po całych dekadach spędzonych za żelazną kurtyną, a do tego właśnie wyswobodziliśmy się z dziwnych objęć Czechów w drodze tzw. aksamitnego rozwodu. Wszyscy żyliśmy wtedy na całego i czuliśmy się panami świata. Miałem dwóch starszych braci, Milana i Juraja, a także siostrę Danielę. Na wszystkie wyścigi woził mnie tata. Wyjeżdżaliśmy poza Żylinę, a nawet poza Słowację, do Polski, Czech, Austrii, Słowenii, Włoch… Nie zastanawialiśmy się wiele, po prostu jechaliśmy. Rowery górskie, szosowe, wyścigi przełajowe, było mi wszystko jedno. Chciałem się ścigać. Chciałem tego, bo wygrywałem, a to było przyjemne.
Zwyciężyłem w tak dużej liczbie wyścigów, że zwróciły na mnie uwagę zawodowe zespoły. W moim ostatnim sezonie jako junior pojechałem na testy do Quick-Step, do ich szkółki, w której wychowało się przez lata tak wielu młodych kolarzy. Zamieszkałem w niepozornie wyglądającym budynku, który równie dobrze można było pomylić z fabryką albo jakimś regionalnym biurem pierwszej lepszej firmy. Miałem jednak pełną świadomość, że przez ostatnich mniej więcej 20 lat po tych korytarzach echem odbijały się głosy wielu mistrzów. Co roku przewija się tam dosłownie kilkuset dzieciaków, a szkółka bacznie przygląda się kilku tysiącom juniorów na całym świecie, wypatrując następnego Merckxa, Kelly’ego lub Induraina. Moje wyniki w wyścigach, jak i moje wyniki na testach nie wystarczyły, żebym ewidentnie górował nad innymi ambitnymi juniorami. Powiedzieli mi, że mam przez dwa kolejne sezony ciężko pracować jako zawodnik kategorii U-23, a oni będą mnie bacznie obserwować.
To nie była odpowiedź odmowna, ale ja ją tak odebrałem. Właśnie dlatego bez wahania powiedziałem „tak”, gdy pojawili się ludzie z ekipy Liquigas i stwierdzili, że biorą mnie od razu. Oni nie czuli potrzeby z niczym zwlekać, a ja nie miałem najmniejszego zamiaru czekać na telefon z Quick-Step – telefon, który mógł nigdy nie nadejść.
We Włoszech obowiązywały limity zagranicznych kolarzy w kategorii U-23, dlatego też dalej jeździłem w reprezentacji Słowacji, zarówno na rowerze górskim, jak i szosowym. Ścigałem się na Słowacji, we Włoszech, w Niemczech i Chorwacji. Może i nie brałem udziału w Tour de France jako zawodnik Liquigas, ale byłem zawodowym kolarzem kontynentalnym i zarabiałem 1000 euro miesięcznie. Całkiem nieźle.
W lipcu 2009 roku zadzwonili do mnie ludzie z Liquigas i powiedzieli, że mam przyjechać poznać zawodników udających się na Tour de Pologne. Liderem tej ekipy był wówczas Ivan Basso, ale były tam też chłopaki, z którymi miałem się później blisko zaprzyjaźnić. Mam tu na myśli Macieja Bodnara, Daniela Ossa – który znowu jeździ ze mną w BORA-hansgrohe – ale przede wszystkim Sylwestra Szmyda, od wielu lat mojego bliskiego przyjaciela, a teraz również trenera.
Tamtym zaproszeniem zespół chciał powiedzieć mi: „dostałeś się”. Miałem dopiero 19 lat, ale dla mnie był to koniec ścigania się w U-23, koniec tułania się po Europie w stroju reprezentacji Słowacji, koniec jazdy na rowerze górskim. Miałem zostać zawodowym kolarzem jeżdżącym w cyklu Pro Tour.
*
Zespół zorganizował mi mieszkanie w San Donà di Piave, nieopodal Wenecji. Było malutkie, ale moje. Zamieszkał ze mną mój brat Juraj i jeszcze Maroš Hlad, mój dotychczasowy soigneur. Tak oto rodził się Team Peter, niewielka grupa przyjaciół, którzy zawsze mogli na sobie polegać. Od tego momentu miałem też agenta, którym został Giovanni Lombardi, były znakomity kolarz, który rozprowadzał Erika Zabela, prowadząc go do wielu zielonych koszulek. Giovanni, nazywany przez nas Lomba, jako pierwszy dostrzegł potencjał kryjący się w projekcie Team Peter. To on zrobił najwięcej, aby udało się ten projekt zrealizować. Pierwszym istotnym celem naszej grupy było zatrudnienie Juraja jako zawodowego kolarza w Liquigas i udało nam się to osiągnąć, głównie dzięki Giovanniemu. Wiedział, że mój brat jest wystarczająco dobry, by dostać zawodowy kontrakt, ale wiedział też, że Juraj zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby mnie chronić – na rowerze i we wszystkich innych okolicznościach. Juraj, Maroš i ja mieszkaliśmy razem w Wenecji Euganejskiej, ale tym razem trochę bliżej gór, żebyśmy mogli bardziej różnicować treningi. Spędziliśmy tam dwa lata, zanim za radą Giovanniego przeniosłem się do Monako.
Moim pierwszym wyścigiem, w którym wystartowałem jako zawodowiec, był Tour Down Under 2010. Nigdy wcześniej nie byłem w Adelajdzie, ale sama Australia nie była mi zupełnie obca. Pół roku wcześniej brałem udział w mistrzostwach świata w kolarstwie górskim 2009 w Canberze, stolicy tego kraju. Zająłem tam czwarte miejsce w kategorii U-23 mężczyzn. Niesamowicie mi się podobało, że w styczniu w Adelajdzie jest tak gorąco. Mogłem jeździć w krótkich spodenkach i koszulce, nie musiałem się przejmować ocieplaczami na ramiona ani podobnymi sprawami. Poza tym Australia to kolejny kraj o pewnym charakterystycznym zapachu. Wydziela go eukaliptus, czyli drzewo gumowe, jak nazywają je miejscowi. Gdy poczuję tę woń gdziekolwiek na świecie, myślami od razu przenoszę się na półkulę południową, do tych upalnych dni, w których odnosi się wrażenie, że pod ciężarem gorąca ziemia ulega spłaszczeniu.
Co więcej, to wyścig łagodny dla zawodników. Do dobrej pogody dochodzi brak długich przejazdów między kolejnymi etapami, nie trzeba się codziennie pakować, a do tego wszyscy jesteśmy zakwaterowani w fajnym hotelu. Jak to bywa w przypadku każdego zawodu, życie kolarza ma również swoje mniej przyjemne strony, tyle że z jakiegoś powodu podczas Tour Down Under są one mniej widoczne. Z czasem zyskałem też spory szacunek do zrelaksowanego stylu bycia Australijczyków. Dla nich nic nie jest większym problemem. Mają takie charakterystyczne spojrzenie, jak gdyby chcieli powiedzieć: „Bez spiny”*.
Nie do końca wszystko poszło wtedy gładko. Wystartowałem w wyścigu, wziąłem udział w sprincie, ale nie wytrzymałem do końca. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że mam dopiero 20 lat, a moi rywale są już po trzydziestce i zajmują się tym od lat, więc pewnie mnie też uda się jeszcze wygrać parę takich imprez.
W pewnej chwili pomyślałem sobie, że ten dzień nadszedł zaraz po naszym powrocie do Europy. Na razie nikt nie planował mojego udziału w dużych wyścigach typu Paryż–Nicea, ale Bodnar się rozchorował, więc zespół postanowił włączyć mnie do składu. Miałem nabrać doświadczenia, nikt niczego ode mnie nie oczekiwał. W środkowej Francji było przeraźliwie zimno. Już na drugim etapie do Limoges na 500 metrów przed metą doszło do poważnego wypadku, bo zderzyły się dwa pociągi sprinterskie. Ja jak zwykle w sprincie jechałem sam, pilnowałem swoich kół i na skutek tej dużej kraksy otwarła się przede mną luka. Wskoczyłem w nią i popędziłem do mety. Przez chwilę myślałem, że wygram ten etap, ale po chwili zrozumiałem, że zaatakowałem za szybko. Tuż przed metą wyprzedził mnie Francuz William Bonnet.
Przez jakieś dwie minuty byłem rozczarowany, potem zrozumiałem jednak, że właśnie nieomal wygrałem mój pierwszy wyścig w Europie, do tego ważny wyścig. Zwycięstwa z pewnością miały jeszcze nadejść.
No i nadeszły. Pierwsze odniosłem już nazajutrz. Wygrałem na czele niewielkiej grupki, która kolejnymi atakami przetrzebiła peleton w pagórkowatym terenie. Czułem się jak w Żylinie: ciemnoszare niebo zdające się zlewać z horyzontem i padające z niego płatki śniegu, które spowodowały, że start przesunięto o 50 kilometrów w głąb etapu.
Trzy dni później wygrałem znowu. Tym razem zaatakowałem na trzy kilometry przed metą, gdy wszyscy spodziewali się sprintu na finiszu. Na metę w Aix-en-Provence wpadłem na dwie sekundy przed rywalami. Tego dnia po raz pierwszy usłyszałem pytanie, które najczęściej zadawano mi potem w mojej zawodowej karierze: to jestem sprinterem czy nie?
W tamtym wyścigu Paryż–Nicea wywalczyłem moją pierwszą koszulkę lidera klasyfikacji punktowej. Na podium stanąłem obok Alberto Contadora, który wygrał ten wyścig w typowym dla siebie, atakującym stylu. Pomyślałem sobie wtedy: tak, zdecydowanie mógłbym do tego przywyknąć.
*
Kolejną koszulkę dla lidera klasyfikacji punktowej wywalczyłem w Tour of California, sezon zleciał mi błyskawicznie. Rok później w Kalifornii znów założyłem zieloną koszulkę, a potem wygrałem trzy etapy w moim pierwszym wielkim tourze, Vuelcie. Udało mi się ukończyć cały ten wyścig. Ostatecznie w sezonie 2011 odnotowałem 15 zwycięstw, a w sezonie 2012 – 16.
Wiosną 2012 roku wreszcie na poważnie pokazałem się podczas klasyków. Nie udało mi się co prawda żadnego wygrać, ale dojechałem w pierwszej dziesiątce w Mediolan–San Remo, Gandawa–Wevelgem i Ronde van Vlaanderen, udało mi się nawet wdrapać na podium w tak pagórkowatym wyścigu jak Amstel Gold. Dziennikarze zaczęli pytać, czy ta specjalizacja w klasykach nie szkodzi moim umiejętnościom sprinterskim, ale to było po prostu niedorzeczne. Sprint po zwycięstwo etapowe w wyścigu, w którym większość doświadczonych zawodników koncentruje się przede wszystkim na tym, by dotrwać do kolejnego dnia, to coś zupełnie innego niż zwycięstwo w monumencie pokroju Ronde van Vlaanderen czy Paryż–Roubaix. Zacznijmy od tego, że są to wyścigi typu „wszystko albo nic”. Albo się je wygrywa, albo nie. Nazajutrz nie ma następnej szansy, a to oznacza, że szalone i ryzykowne ataki są na porządku dziennym. Do tego dochodzi dystans tych wyścigów. Mediolan–San Remo potrafi liczyć 300 kilometrów. Peleton pędem wyjeżdża z Mediolanu i gna w stronę przełęczy Turchino niczym psy gończe spuszczone ze smyczy. Energia niezbędna do walki po siedmiu godzinach jazdy nijak ma się do energii niezbędnej kolarzowi torowemu do wyprzedzenia kogoś po kilku okrążeniach olimpijskiego welodromu. No i nagle okazuje się, że „sprinter” to znacznie bardziej złożone określenie, niż mogłoby się wydawać.
Osiąganie sukcesów w klasykach wymaga również doświadczenia. To wyścigi o bogatej historii. Zawodnicy pokroju Cancellary czy Boonena znają tam każdy podjazd, każdy zakręt, każdy brukowany odcinek, bo wygrywają tam od wielu lat. Większość wyścigów etapowych odznacza się natomiast mniejszą stałością. Po zakończeniu etapu w takim Tour de France człowiek stara się przypomnieć sobie roadbook, który studiował rankiem w zespołowym autobusie po raz pierwszy i ostatni. Czy to zakręt? To był prawy czy lewy zakręt? Jak daleko jest stąd do mety? Czy jest pod górę? Czy należy spodziewać się jazdy pod wiatr?
Połączywszy wszystkie te elementy, trzeba liczyć na coś jeszcze: największe szczęście na świecie.
W lipcu dostałem szansę pokazania całemu światu, że potrafię być rasowym sprinterem. Pojechałem na Tour de France.
W Żylinie na mieście, razem z Milanem i moimi starymi kumplami, z jakiegoś powodu – prawdopodobnie było nim wypite piwo – postanowiliśmy wykonać taniec kurczaka: łokcie na zewnątrz, ugięte kolana, chodziliśmy tak po całym barze jak jakieś przerośnięte nastolatki, którymi pewnie zresztą byliśmy. Świetnym źródłem motywacji zawsze były dla mnie zakłady, o czym – jestem przekonany – zapewni Gabriele Uboldi, mój menedżer, zwłaszcza że często znajduje się po niewłaściwej stronie tych zakładów. Gdy już na pierwszym etapie Tour de France wjechaliśmy na Côte de Seraing, jeden ze stromych podjazdów znajdujących się co roku na trasie Liège–Bastogne–Liège, myślałem tylko o tym, że jeśli jako pierwszy dotrę na ten szczyt, przejdę potem przez linię mety, wykonując taniec kurczaka – tak obiecałem moim kumplom.
Na pierwszej, mniej stromej partii podjazdów bardzo mocno zaatakował Fabian Cancellara, a ja niemal wyprułem sobie żyły, żeby utrzymać się mu na kole. Jechał w żółtej koszulce jako zwycięzca prologu i zamierzał zrobić wszystko, by odnieść swoje drugie zwycięstwo w tym tourze. Na najbardziej stromym odcinku jeszcze się do niego zbliżyłem. Obejrzałem się i zobaczyłem, że nasze tempo wytrzymał tylko Edvald Boasson Hagen. Reszta została gdzieś niżej. Gdy zbliżaliśmy się do szczytu, na kilkaset metrów przed nim Cancellara bardzo starał się mnie skłonić, żebym teraz to ja pociągnął, ale ja twardo wisiałem mu na kole. Wiedziałem, że jeśli to on rozprowadzi tę grupę, mam spore szanse wyskoczyć mu zza pleców i wygrać. Boasson Hagen siedział mi na kole, prawdopodobnie układał w głowie podobny plan. Tymczasem peleton nas dochodził. W momencie, w którym uznałem, że dłużej nie wytrzymam już tej nerwówki i zaatakuję, bo peleton był tuż-tuż, na 200 metrów przed metą Cancellara rozpoczął sprint.
To był dla mnie idealny moment, wyskoczyłem obok niego, wyprzedziłem go i wygrałem mój pierwszy w karierze etap Tour de France. Miałem wystarczająco dużą przewagę, by móc przeciąć linię mety, wykonując taniec kurczaka. Cancellara nie był szczególnie zadowolony. Uważał, że wygrałem dzięki temu, że uczepiłem się jego ogona, co było faktem. Poza tym on był supergwiazdą, a ja jakimś początkującym kolarzem. Wybrana przeze mnie forma świętowania przelała czarę goryczy. Cancellara uznał to za osobisty przytyk, przejaw braku szacunku.
Gdy dotarliśmy do Paryża, miałem już kolejną zieloną koszulkę w mojej kolekcji, a na koncie niecodziennych gestów radości miałem też Hulka oraz Running Mana. Wygrałbym więcej etapów, ale zabrakło mi oryginalnych pomysłów na cieszynki. Przynajmniej w tym momencie Cancellara wiedział już, że taniec kurczaka nie miał nic wspólnego z jego osobą.
2013 był kolejnym najlepszym rokiem w mojej karierze. Wygrywałem 22 razy w najróżniejszych wyścigach i w najróżniejszym ukształtowaniu terenu. W tamtym roku zostałem odnoszącym największe sukcesy zawodnikiem w cyklu Pro Tour. A może „najwygrywalniejszym”, jak mawiają Amerykanie? To okropne słowo, ale jest za to bardziej precyzyjne. Bo jak można oceniać, że 22 zwycięstwa to większy sukces niż na przykład zwycięstwo w Tour de France i 17 innych triumfów? Taki właśnie dorobek miał w tamtym roku Chris Froome.
Początkowo sądziłem, że będzie to rok drugich miejsc, bo w marcu właśnie takie lokaty zajmowałem kolejno w Strade Bianche, Mediolan–San Remo, E3 Harelbeke i Ronde van Vlaanderen. Pośrodku tego pasma odniosłem moje pierwsze zwycięstwo w klasyku. Wreszcie. W Belgii panował okropny ziąb i wyścig Gandawa–Wevelgem niemal został odwołany, ale ostatecznie tylko skrócono go o 50 kilometrów. To mi oczywiście pasowało, bo uważałem, że wytrzymałość to raczej atut starszych zawodników. Przez cały wyścig trzymałem się w czołówce. Na cztery kilometry przed końcem moi towarzysze w grupie uciekinierów zaczęli się zastanawiać, jak ze mną wygrać podczas sprintu, ale ja zaatakowałem i odniosłem samotne zwycięstwo. Postanowiłem przejechać nawet kawałek na jednym kole w geście podziękowania dla tłumu, który ryzykował hipotermią, by móc zobaczyć mój triumf.
*
Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje mi się, że rok 2014 nie był taki zły. W Tour de France zgarnąłem trzecią z rzędu zieloną koszulkę, dołożyłem do tego siedem zwycięstw, ale ogólnie rzecz ujmując, był to sezon z piekła rodem. Podchodziłem do sprawy na tyle realistycznie, by wiedzieć, że dotychczasowego trendu wzrostowego nie da się utrzymywać w nieskończoność. Byłem już dobrze znany, więc rywale podczas wyścigów uważnie mnie pilnowali, a to musiało przełożyć się na nieco mniejszą liczbę zwycięstw. W coraz większym stopniu koncentrowałem się na najważniejszych laurach, takich jak Ronde van Vlaanderen czy Paryż–Roubaix, w których zawsze trudniej jest wygrać (na tym polega ich sens!) i wszyscy potrzebują do tego odrobiny szczęścia. Byłem w stanie pogodzić się nawet z całym sezonem bez szczególnych triumfów, jeśli miało mi to pomóc w dłuższej perspektywie.
Tyle że to nie był sezon bez szczególnych triumfów, tylko jakiś koszmar. Byłem do niczego. Przez cały czas czułem się wyczerpany. Owszem, znów wywalczyłem zieloną koszulkę w Tour de France, ale w 2014 roku po raz pierwszy nie wygrałem w tym wyścigu ani jednego etapu. Żadnych głupich przejawów radości, co tam, żadnych normalnych przejawów radości. Miałem poczucie, że wszystkich zawodzę: przyjaciół, rodzinę, członków Team Peter, moich zespołowych kolegów, całą ekipę Cannondale (to była nowa nazwa dawnego Liquigas), wszystkich.
Coś musiało się zmienić. Albo coś się zmieni, albo wracam do domu do Żyliny i kończę z tym.