Читать книгу Echopraksja - Peter Watts - Страница 10
ОглавлениеZnalezienie naturalnego prawa moralnego jest niemal niemożliwe. Natura nie zna zasad. Nie daje nam żadnego powodu, by wierzyć, że należy szanować ludzkie życie.
Natura w swej obojętności nie rozróżnia między dobrem i złem.
Anatole France
(tłum. Stefan Flukowski)
Biały pokój, nieskażony cieniem czy topografią. Kluczowa rzecz: żadnych kątów. Narożników, kanciastych mebli, bezpośredniego światła – tak, by żadna geometria cienia i światła, z żadnego punktu widzenia, nie mogła przywołać Znaku Krzyża. Ściany – czy raczej ściana – to była jedna, zakrzywiona powierzchnia, emanująca łagodną bioluminescencją. Tworzyła kuliste pomieszczenie spłaszczone na dole w ramach niechętnego ustępstwa wobec obowiązującej dwunogi konwencji. Wielką, trzymetrową macicę, do kompletu z pojękującym stworzeniem zwiniętym w kłębek na podłodze.
Macicę, w której cała krew jest na zewnątrz.
Nazywała się Sachita Bhar i miała tę krew także w głowie. Oni już wyłączyli kamery, razem ze wszystkim innym, z głowy jednak nie dało się skasować obrazów z tych pierwszych chwil – hall, laboratorium histopatologii, Jezus, a nawet schowek na szczotki, ciemna klitka na drugim piętrze, gdzie schował się Gregor. Sachie nie widziała, jak go znaleźli. Skakała po kanałach, gorączkowo szukając życia i znajdując tylko zmarłych z wyprutymi wnętrznościami. Zanim dotarła do schowka, potwory już się zmyły.
Gregor, zakochany w tej swojej durnej fretce. Rano jechała z nim windą. Pamiętała, że miał koszulę w paski. Inaczej nie wiedziałaby, kogo zmasakrowały w tym schowku.
Zanim padły kamery, przez okamgnienie ujrzała tę rzeźnię – kolegów, współpracowników i rywali rozprutych bez cienia skrupułów, jak leci, wypatroszone trupy leżące na stołach laboratoryjnych, przy komputerach, w kabinach toalet. I mimo dostępu do wszechobecnego monitoringu, mimo tych wszystkich wideo lecących jej przez wszczepkę w głowie, Sachita Bhar ani na moment nie dostrzegła potworów, które to zrobiły. Co najwyżej jakieś cienie. Ciemniejsza plamka rzucona przez jakiegoś samotnego drapieżcę stojącego w ślepym punkcie kamery. Zrobiły to wszystko całkiem niewidoczne, nawet same się nawzajem nie widziały.
Od zawsze trzymano je w izolacji. Oczywiście dla ich własnego dobra: wpuść dwa wampiry do jednego pokoju, a wbita im na twardo terytorialność sprawi, że natychmiast rzucą się sobie do gardeł. A jednak tu w jakiś sposób współpracowały. Co najmniej sześć, każdy zamknięty, odizolowany – i nagle taka precyzyjnie skoordynowana akcja. Zrobiły to wszystko, nigdy nie spotkawszy się oko w oko – i nawet w punkcie kulminacyjnym, w tej ostatniej chwili przed wyłączeniem kamer, pozostały niewidzialne. Cała rzeźnia odbyła się na skraju pola widzenia Sachie.
Jak one to zrobiły? Jak sobie poradziły z kątami prostymi?
Komuś innemu pewnie spodobałby się taki paradoks – że schowała się w azylu dla potworów, jedynym miejscu w całym cholernym budynku, gdzie potwory mogły otworzyć oczy, nie ryzykując wyroku śmierci. Tu kąty proste były verboten. Tu testowało się ich achillesową piętę – w strefie, gdzie panowało się stuprocentowo nad geometrią i można było optymalizować ich neurologiczną smycz. Wszędzie indziej ze wszystkich stron groziła geometryczna cywilizacja: blaty stołów, okna, miliony przecięć techniki i architektury, tylko czekających na właściwy punkt widzenia, żeby wywołać u wampira konwulsje. Te potwory nie byłyby w stanie...
...nie powinny być w stanie...
...przeżyć godziny bez tłumiących Skazę Krzyżową antyeuklidesów. Tylko tu, w białej macicy – gdzie pobiegła nieszczęsna, głupia Sachita Bhar zaraz po zgaśnięciu świateł – ośmieliłyby się otworzyć niechronione niczym oczy.
A teraz jeden z nich był tu razem z nią.
Nie widziała go. Sama miała zaciśnięte powieki, zamknięte oczy, widzące tylko wypaloną w głowie rzeźnię. Nie słyszała go – tylko niekończący się zwierzęcy skowyt we własnym gardle. Krwistoczerwona ciemność pod powiekami pociemniała jednak nieznacznie i już wiedziała.
– Cześć – powiedział potwór.
Otworzyła oczy. Jedna z samic: Valerie, tak ją nazwali, na cześć jakiejś szefowej, która rok temu poszła na emeryturę. Valerie Wampirzyca.
Oczy Valerie przesunęły światło ku czerwieni i odbiły do niej, krwistopomarańczowe gwiazdki w twarzy rumianej od morderczego wysiłku. Górowała nad Sachie niczym owadzi posąg, nieruchomy, nawet oddychający niedostrzegalnie. Na chwilę przed śmiercią, nie mając nic lepszego do roboty, jakiś moduł w głowie Sachie odfajkowywał cechy morfometryczne – nieludzko wydłużone kończyny, rozpraszająca ciepło allometria charakterystyczna dla metabolizmu, który naprawdę porządnie się grzeje. Lekko wystająca żuchwa, wilcza w stopniu, w jakim to możliwe u człekokształtnej małpy, żeby pomieścić wszystkie te zęby. Debilny turkusowy kitel, z kompozytu z inteligentnym, zbierającym dane papierem – Valerie pewnie miała dziś mieć próby wysiłkowe. Rumiana cera, rozszerzone naczynia krwionośne drapieżcy w trybie polowania. I te oczy, przerażające świetliste punkciki...
W końcu do niej dotarło: zwężone źrenice.
Nie jedzie na anty-Ł.
I znienacka wyciągnęła krzyż, ostatnią deskę ratunku, talizman wręczany wszystkim pierwszego dnia pracy, razem z identyfikatorem: sprawdzony doświadczalnie, wypróbowany w boju, zrehabilitowany przez Naukę po niezliczonych stuleciach tułaczki w roli religijnego fetysza. Sachie uniosła go z nagłą, desperacką zuchwałością, wcisnęła kciukiem guzik. Ze wszystkich końców wystrzeliły sprężynowe przedłużenia i mały kieszonkowy totem nagle miał metr na metr.
Wielkość kątowa trzydzieści stopni, Sachie. U tych twardszych może czterdzieści. Trzeba uważać, żeby był prostopadły do ich linii wzroku, te kąty działają tylko wtedy, gdy mają prawie dokładnie 90 stopni, ale jak tylko odpowiednio wejdzie im w pole widzenia, cała kora wzrokowa fajczy się jak zwarty scalak...
Słowa Grega.
Valerie przekrzywiła głowę i przyjrzała się artefaktowi. Sachie wiedziała, że już, za sekundę, to koszmarne stworzenie zwali się, obezwładnione skurczami mięśni i zwarciami w synapsach. I to nie była wiara – to neurologia.
Potwór nachylił się i nawet nie drgnął. Sachita Bhar zsikała się.
– Błagam – zaszlochała.
Wampirzyca milczała.
Słowa wezbrały falą:
– Przepraszam, wiesz, ja nigdy nawet nie brałam w tym udziału, ja jestem tylko doktorantką, pracuję tu, bo mi to potrzebne do publikacji, wiem, że źle robią, wiem jak to jest, to prawie jak niewolnictwo, wiem, że tak nie wolno, wiem, że to źle, ale to nie ja, rozumiesz? To nie były moje decyzje, ja przyszłam dużo później, prawie nie miałam udziału, to tylko do mojej pracy, wiesz? I ja, ja rozumiem, jak ty się musisz czuć, rozumiem, że nas nienawidzisz, ja też bym pewnie nienawidziła, gdyby, ale proszę, proszę, ja tylko... jestem tylko studentką...
Chwilę później, skoro jeszcze żyła, odważyła się unieść wzrok. Valerie wpatrywała się w jakiś punkt, nieco po lewej i tysiąc lat świetlnych stąd. Wyglądała na roztargnioną. Ale one zawsze wyglądały na roztargnione – ich mózg pracował w kilkunastu równoległych wątkach, przetwarzając kilkanaście postrzeganych rzeczywistości, tak samo realnych, jak ta zamieszkiwana przez ludzi.
Valerie przekrzywiła głowę, jakby nasłuchiwała cichej muzyki. Prawie się uśmiechnęła.
– Błagam... – wyszeptała Sachie.
– Nie jestem zła – odparła Valerie. – Nie szukam zemsty. Jesteś nieważna.
– Nie szukasz, ale... – Trupy. Krew. Budynek pełen trupów i potworów, które ich narobiły. – To czego chcesz? Dam ci, co zechcesz, tylko...
– Wyobraź coś sobie: Jezusa na krzyżu.
I oczywiście, odkąd to zostało powiedziane, nie dało się sobie tego nie wyobrazić. Sachita Bhar zdążyła się na chwilę zdziwić nagłymi skurczami własnych kończyn, tym, jak jej żuchwa zacisnęła się w zdumiewająco wywichniętej pozycji, wrażeniem, że z tyłu głowy eksplodują jej jak ukłucia tysiące rozżarzonych igieł bólu. Próbowała zamknąć oczy, ale światło padające na siatkówkę nie miało znaczenia – bo to nie był wzrok. Mózg generuje sobie własne obrazy, o wiele dalej na ścieżce sygnału. Tego się nie da odciąć.
– Taak. – Valerie cmoknęła z namysłem. – Nauczyłam się.
Sachie udało się odezwać. Była to najtrudniejsza rzecz w jej życiu, ale wiedziała, że tak trzeba – bo to będzie też ostatnia rzecz w jej życiu. Zmobilizowała więc całą wolę, ostatnie strzępy siły, wszystkie synapsy jeszcze nieogarnięte pożogą samozniszczenia, i odezwała się. Bo wszystko inne było już nieważne, a to naprawdę chciała wiedzieć:
– Nauczy... czego...
Nie udało się jej tego wykrztusić. Ale palony przez zwarcie mózg wydobył z siebie jeszcze jedno, ostatnie przemyślenie, na wpół pochłonięte przez szum: To tak działa Skaza Krzyżowa. To im robimy. To jest...
– Dżudo – szepnęła Valerie.