Читать книгу Peter Sagan Mój świat - Peter Sagan - Страница 4

CZĘŚĆ PIERWSZA
RICHMOND
2015
WIOSNA

Оглавление

Oleg Tińkow to pod wieloma względami zabawny kawał drania. Dlaczego zabawny? Bo ciągle się wygłupia, opowiada historie, żartuje. Czasami nie jest w stanie nad sobą zapanować i mówi rzeczy, których mówić nie należy. Zabawny jest również dlatego, że jest inny od większości ludzi.

Być może uznasz teraz, że to Oleg Tińkow ściągnął mnie do teamu Tinkoff, ale to nie było tak. Najważniejszą osobą, która przyczyniła się do mojej zmiany zespołu, był Bjarne Riis.

Riis prowadził zespół kolarski, w zasadzie odkąd sam przestał jeździć. W 1996 roku wygrał Tour de France, a rok później wspomagał w wygraniu tego wyścigu Jana Ullricha, swojego młodszego kolegę z zespołu. Wkrótce potem odegrał ważną rolę w organizacji nowego duńskiego teamu, który został przemianowany na CSC, a potem na Saxo Bank. W pewnym momencie istnienia tej ekipy jej zawodnicy wygrywali wszystko, co było do wygrania. Riis zasłynął umiejętnością wydobywania maksimum z kolarzy, którzy w innych warunkach nie rozwinęliby się aż tak bardzo albo w ogóle zniknęliby w tłumie. Odniosłem wrażenie, że stworzymy zgrany duet. Początkowo Riis pozyskał Tińkowa jako sponsora, potem jednak sprzedał cały zespół temu rosyjskiemu oligarsze, jednocześnie podpisał trzyletni kontrakt na kierowanie tym zespołem.

Giovanni musiał opędzać się od telefonów z BMC, Sky i Quick-Step, a nawet od kierowcy wyścigowego Fernando Alonso, który miał rzekomo budować własny mocny team i chciał pozyskać cały Team Peter na sezon 2015. Ostatecznie okazało się, że tylko Tinkoff był gotów usiąść do poważnych negocjacji. Riis dawał mi powody do optymizmu, a prowadzony przez niego zespół był gotów podjąć konkretne kroki. To było dla mnie w zasadzie jedyne wyjście. Giovanni kończył karierę sportową pod okiem Riisa, a wcześniej jeździł z nim w jednym zespole. Wyrażał się o nim w samych superlatywach. Poważny gość, wiarygodny, zaangażowany, zna się na rzeczy. Nowy team, nowi ludzie, nowy system, nowe rowery… Nowa motywacja.

Giovanni intensywnie zabiegał o to, żeby w skład zespołu Tinkoff wszedł cały Team Peter. Okazało się, że to wcale nie takie łatwe. Tinkoff miał przecież zawodników i masażystów, którzy pracowali tam od lat, a dla których zabrakłoby miejsca, gdyby elementem tej ekipy miał stać się Team Peter w pełnym składzie. Ostatecznie razem ze mną do Tinkoff przeszli Juraj i Maroš.

Nagle staliśmy się trybami większej machiny, bardziej profesjonalnej, a z tym wiązały się większa presja i większe oczekiwania.

*

UCI od jakiegoś czasu wdrażała bardziej surowe wymagania dotyczące trenerów. Chodziło o to, aby w jak największym stopniu chronić zdrowie zawodników, a także skuteczniej wychwytywać wszelkie wahnięcia formy wynikające ze stosowania dopingu. Szczerze mówiąc, jednym z tych elementów, które w Cannondale mnie męczyły, był obowiązek codziennego stawiania się u kogoś z wszystkimi cyferkami: wynikami treningowymi, tętnem, oddaną mocą, spożytymi kaloriami, liczbą oddechów, liczbą wizyt w toalecie… Dosłownie od tego wariowałem, ale wiedziałem, że inaczej się nie da, więc w tej kwestii zdałem się na moją nową ekipę. Bjarne Riis podpiął mnie pod Bobby’ego Julicha, kolarza odnoszącego wielkie sukcesy w barwach CSC, a obecnie szanowanego trenera.

Rozmawiałem z nim codziennie. „Peter, jak się czujesz? Peter, co dziś robiłeś? Peter, jakie miałeś tętno podczas treningu? Peter, jak się spało? Peter, co jadłeś? Peter, jakiego koloru koszulkę ubrałeś?”

Właśnie zaczynałem jakoś godzić się z tym nowym, inwazyjnym systemem pracy, gdy w Tinkoff wszystko się posypało. Nie ulegało wątpliwości, że za kulisami dochodziło do próby sił między Bjarne a Olegiem. Tak naprawdę osobiście nie znałem żadnego z nich, w sumie nie znałem nikogo w tym zespole, nie wiedziałem też, czy to normalna sytuacja, czy nie. Od części bardziej doświadczonych członków ekipy dowiedziałem się, że sprawy zmieniły się na gorsze, odkąd Bjarne sprzedał cały zespół Olegowi. Później Bjarne utrzymywał, że Oleg zazdrościł mu bliskich relacji z zawodnikami i pracownikami, a Oleg mówił, że w oczach Bjarnego był tylko źródłem gotówki. Rzekomo finansował każdą jego zachciankę, a ten traktował go jak intruza. Nie ulegało wątpliwości, że obaj mieli zupełnie różne charaktery: Bjarne ważył każde słowo, zanim je wypowiedział, wychodził też z założenia, że śmiech to zbędny wydatek energii. Oleg gadał, co mu ślina na język przyniosła, nie wahał się przed wypowiedzeniem każdej myśli, nawet najbardziej niepoprawnej czy wulgarnej. Ludzie pewnie mają mnie za kogoś, komu bliżej właśnie do Olega, tymczasem z nieuprzejmością czuję się wyjątkowo niekomfortowo. Dotyczy to zarówno moich zachowań, jak i zachowań innych. Gdy byłem dzieckiem, tata nigdy nie puszczał takich sytuacji płazem i tak mi już zostało. Owszem, publicznie kreuję swego rodzaju wizerunek „wariata”, ale na co dzień staram się być uprzejmy.

W marcu 2015 roku pojechaliśmy na Tirreno–Adriático. Oleg oczekiwał, że będziemy dzień w dzień napierać. Naszym liderem był Alberto Contador. Oleg chciał, żebyśmy w każdym momencie próbowali odebrać prowadzenie w tym wyścigu Nairo Quintanie, tymczasem Bjarne był zwolennikiem ostrożniejszego podejścia na tak wczesnym etapie sezonu. Pokazywał na moją koszulkę lidera klasyfikacji punktowej i dwa wygrane przeze mnie etapy, ale w dużej mierze po prostu Olega ignorował. A ignorowanie jego osoby to coś, czego Oleg nie znosi najbardziej. Po zakończeniu któregoś z etapów pojawił się wieczorem w naszym hotelu, żeby pokazać, kto tu rządzi. Wpadł w szał, gdy się dowiedział, że Bjarne pojechał na kolację ze znajomymi gdzieś indziej. Przez kilka godzin nerwowo przebierał nogami w miejscu, aż w końcu ruszył na Bjarnego, gdy ten wreszcie wrócił, nieświadomy całej sytuacji. Na oczach wszystkich, tuż obok zespołowego autokaru, panowie wdali się w ostrą kłótnię. Przyglądali się temu członkowie innych ekip, organizatorzy wyścigu, dziennikarze, dosłownie wszyscy.

Po zakończeniu tej imprezy czułem się w porządku. Byłem trochę zmęczony, ale uznałem, że cała ta ciężka praca na samym początku sezonu będzie dobrym przygotowaniem do klasyków. Jak zwykle na pierwszy ogień miał iść Mediolan–San Remo, nazywany również La Classicissima i La Primavera. Tak sobie myślałem, że akurat w tym wyścigu mam szanse na triumf. Od startu dzieliło nas już tylko kilka dni, więc zamiast wracać do Monte Carlo, moja dziewczyna Katarina i ja udaliśmy się do Szwajcarii, by spędzić te kilka dni z Bjarnem i jego rodziną. Ciągle byłem zmęczony, ale to był naprawdę udany czas: dużo jeździłem po równych nawierzchniach, ruch samochodowy był nieduży, a Bjarne cały czas swoim spokojnym tonem głosu udzielał mi wskazówek. Na dokładkę wieczorami w jego domu serwowano nam pyszne jedzenie. Byłem u Bjarnego, a to oznaczało też, że nie muszę co chwila raportować wszystkiego Bobby’emu: „Peter, jak pachną dzisiaj twoje siki? Peter, możesz policzyć włosy na dużym palcu u nogi?”.

W piątek rano, po przeuroczej kolacji poprzedniego wieczoru, pożegnaliśmy się i umówiliśmy, że nazajutrz widzimy się w Mediolanie.

Nadeszła sobota, ale Bjarne jakoś się nie zjawiał. W zespole zapanowało zamieszanie, pojawiły się rozmaite plotki. Gdzie jest Bjarne? Co się stało? Czyżby Oleg powiedział: basta? Wieczorem podczas kolacji w hotelu przekazano nam oficjalne wieści: Bjarne został zwolniony ze stanowiska dyrektora teamu ze skutkiem natychmiastowym.

Na późniejszym zebraniu zespołu zawodnicy podzielili się na dwie grupy. Jedni zachowywali się jak stare baby, zrzędząc i zawodząc niczym na pogrzebie, a inni zamienili się z kolei w uczniaków, którym ktoś wybił piłkę za płot i teraz nie wiedzą, co z tym fantem począć. „Co my teraz zrobimy? Co my teraz zrobimy?!”

„Chłopaki, weźcie się w garść – powiedziałem. – Przecież to normalny wyścig kolarski. Che cazzo? Przecież to my mamy pedałować, nie Bjarne. Rano wstaniemy z łóżek, założymy ciepłe stroje, wjedziemy na przełęcz Turchino, zjedziemy do Riwiery, gdzie zdejmiemy kurtki i ocieplacze na nogi. Dalej przejedziemy przez capi i potem sprintem do San Remo. Proste”.

Tak też faktycznie się okazało. W ostatniej fazie wyścigu walczyłem nawet o zwycięstwo. Alexander Kristoff został rozprowadzony przez Lucę Paoliniego na długi sprint, bo Kristoff tak właśnie lubi. Kiedy się już rozpędzi, jest naprawdę szybki, ale brakuje mu tego atomowego przyspieszenia jak u Cavendisha. Usiłowałem odpowiedzieć na ten atak, ale 290 kilometrów to cholernie długi dystans w marcu, zwłaszcza gdy wcześniej człowiek zatrenowywał się niemal na śmierć. Nogi jednoznacznie dawały mi do zrozumienia, że sprint nie wchodzi w grę. Kristoffa zdołał wyprzedzić jedynie John Degenkolb, a mnie z podium zepchnął Michael Matthews. Cóż, przynajmniej miałem blisko do domu.

*

Świetnie. Facet, który ściągnął mnie do tego teamu, właśnie z niego zniknął. Wcześniej jednak zdążył przydzielić mi trenera, który zarzynał mnie dosłownie z tygodnia na tydzień. Bobby nie umiał mnie zrozumieć, a ja nie umiałem znieść jego nieustannego wtrącania się.

Mam to szczęście, że nigdy nie miałem problemów z samodzielnym motywowaniem się do treningów. Jeśli chcę wygrywać, to muszę się dobrze ścigać. Jeśli chcę się dobrze ścigać, to muszę trenować. W moim odczuciu trening to nic innego jak przygotowanie do ścigania się, a nie trening dla treningu. Może niektórzy zawodnicy podchodzą do tego inaczej, może to dla nich dobre. Mam tu na myśli kolarzy walczących o triumf w klasyfikacji generalnej, takich jak Alberto Contador czy Chris Froome. Oni nie biorą udziału w tylu wyścigach, więc może potrzebują usystematyzowanych treningów, gwarantujących, że na najważniejszej dla siebie imprezie znajdą się w topowej formie. Poza tym oni mogą podchodzić treningowo do wyścigów, na przykład do tygodniowych imprez etapowych, takich jak wyścigi w Hiszpanii czy Critérium du Dauphiné albo Tour de Romandie. Rozpatrzmy to na przykładzie tegorocznego sezonu 2018. Mój pierwszy wyścig w Australii wygrałem już w styczniu. Od tego momentu staram się wygrywać praktycznie dwa razy w tygodniu i tak aż do wrześniowych mistrzostw świata, przy okazji których dostaję dwa tygodnie wolnego za dobre sprawowanie (albo za złe sprawowanie, jak to miało miejsce przed rokiem, ale do tego jeszcze dojdziemy).

Trening po to, by móc powiedzieć, że jest się dobrej formie. Rewelacyjne dane. Wow. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś wygrał jakiś wyścig na samym mierniku mocy. Nikt nigdy nie dostał punktów UCI za koszulkę lidera Mocy Maksymalnej. Nawet Chris Froome musi czasem podnieść wzrok znad komputera i wdziać buty kolarskie, żeby wjechać na jakąś górę. Trening dla treningu. Pracując z Bobbym, miałem właśnie takie poczucie. Miał obsesję na punkcie moich danych. Codziennie musiałem robić dokładnie to, o co mnie prosił, a przez pozostałą część dnia z nim o tym rozmawiać. Byłem wyczerpany, byłem nieszczęśliwy. Zaczynałem myśleć o tym, żeby wyłączyć telefon i symulować chorobę. Czysty absurd: kocham trenować, ale to mnie dobijało. Śmierć od liczb.

Każdy napotkany przeze mnie trener pyta o to samo: „Czy chcesz być lepszym góralem? A może lepszym sprinterem albo lepiej jeździć czasówki?”. Nie rozumiem, po co mamy wtrącać się w to, o czym zadecydowała natura. Jestem taki, jaki jestem. Jeżdżę zupełnie w porządku. Nie naprawia się tego, co nie jest zepsute. Uważam, że drastyczne zmiany nakierowane na poprawę wyników w jednym aspekcie wywołają jakieś negatywne konsekwencje w innych obszarach. Kolarze, którzy postanowili zrzucić kilogramy, żeby lepiej jeździć w górach, stracili moc na płaskich odcinkach. Ludzie, którzy zwiększyli wytrzymałość, tracą umiejętność sprintu. Lepsza praca aerodynamiczna przekłada się na spadek mocy. Można by tak jeszcze długo wymieniać, ale z pewnością wiesz już, co mam na myśli.

Podstawowy problem nie był szczególnie skomplikowany. Mniejsza o tętno spoczynkowe, grubość tkanki tłuszczowej, moc i algorytmy treningowe – ja byłem po prostu zajechany. Zmęczony do granic możliwości. Mimo to zmuszałem się do wyjścia z mojego mieszkania w Monako i wskoczenia na siodełko, trzymałem się każdego planu, który ułożył mi Bobby na dany dzień.

Pojechałem na klasyki rozgrywane na Północy i wypadłem w nich po prostu koszmarnie. To miał być w końcu mój rok, żadnych drugich i trzecich stopni podium, żadnych czwartych miejsc. W sumie akurat to mi się udało, nie byłem w stanie nawet zbliżyć się do tych pozycji. Z końcem kwietnia praktycznie zapomniałem, jak wygląda podium.

W zespole nie byli zadowoleni. Krążyły najróżniejsze plotki na temat tego, co się dzieje. Nie wiem, czy Bobby faktycznie coś takiego powiedział, ale doszły mnie słuchy, że stwierdził w obecności całego zespołu, że od momentu przejścia na zawodowstwo byłem nadmiernie eksploatowany w wyścigach i jestem już wypalony. To, co miałem w moje karierze osiągnąć, było już za mną. Miałem 25 lat i byłem skończony. Koń wyścigowy z kontuzjowanymi kolanami.

„To by było na tyle – powiedziałem. – Pieprzę to, kończę karierę”.

W myślach miałem się już za byłego zawodowca, który spędza dnie na plaży z Katariną. Cóż, przynajmniej zostały mi jakieś wspomnienia. Może kiedyś napiszę książkę.

*

Wtedy Giovanni wszedł w tryb zarządzania kryzysowego. Trzeba mu oddać, że zawsze wspierał mnie w tym, czego akurat chciałem. Nie naciskał na mnie, nie zmuszał mnie do jazdy, nie był zły ani rozczarowany, a jedynie martwił się, czy ze mną wszystko w porządku – czy nie zrobię niczego głupiego.

Kilka miesięcy temu podpisałem jeden z najbardziej lukratywnych kontraktów w historii kolarstwa, podpisałem go na całe trzy lata. Miałem tylko zjawiać się w umówionym miejscu, dawać z siebie wszystko, odgrywać moją rolę, a po trzech latach mógłbym spokojnie zakończyć karierę i utrzymać z tych pieniędzy całą rodzinę do końca życia. Nie przejmuj się Bobbym, nie przejmuj się Olegiem, nie przejmuj się ekipą, najlepiej niczym się nie przejmuj. To należało do obowiązków Lomby. Czyż nie po to właśnie powstał Team Peter? Stary, rozluźnij się. Nie traktuj wszystkiego tak poważnie.

Ostatecznie to Giovanni przedstawił najrozsądniejsze rozwiązanie. Nie ulegało wątpliwości, że potrzebowałem nowego trenera, kogoś, kto zostanie kolejnym kluczowym członkiem Team Peter. Patxi Vila był już pracownikiem Tinkoff, ale był zupełnie innym gościem niż Bobby. Pochodzi z kraju Basków i jeszcze do niedawna sam był zawodowym kolarzem. Nie osiągał co prawda takich sukcesów jak Bobby, ale może właśnie to było jego atutem w roli trenera. Zwycięzcy bywają często tak zmotywowani i zdeterminowani, że nie zwracają uwagi na potrzeby innych. Dobry domestique musi wiedzieć, czego potrzebuje jego lider, bo inaczej niczego nie osiągnie. Być może to lepszy punkt wyjścia do tego, by potem zostać trenerem?

Patxi z miejsca wydał mi się bardzo bystry. „Od razu zobaczyłem, że wiesz, co robisz – powiedział mi. – Dobrze się odżywiałeś, nie miałeś dużych wahań masy ciała, miałeś mocne ciało, które nie wymagało wiele uwagi. Co jednak najważniejsze, wygrałeś mnóstwo wyścigów, w ogóle nie mając trenera”.

Polubiłem go. Dał mi wolną rękę.

„Plan treningowy, który ułożyliśmy na początku, powstał tak naprawdę po to, żebyśmy mieli jakąś podkładkę na piśmie” – mówi dzisiaj Patxi. Siedzimy sobie i wspominamy tamte dni w Sierra Nevada, gdzie odbywamy jeden z corocznych obozów przygotowawczych ekipy BORA-hansgrohe. Jest luty 2018 roku, trenujemy tu do wiosennych klasyków. Zapadł zmrok, na zewnątrz jest cholernie zimno, wi-fi ledwo działa, więc nie pozostaje nam nic innego jak siedzieć i gadać. „Nie ulegało wątpliwości, że doskonale rozumiesz swoje ciało. Uważałem, że powinienem cię w tym wspierać, a nie to demontować. Gdybyś mi powiedział, że jeździłeś tylko przez godzinę zamiast przez cztery, bo źle się czułeś, zaufałbym ci, że podjąłeś słuszną decyzję. Łatwizna”.

Gdy moim trenerem został Patxi, zacząłem się powoli rozluźniać. Wcześniej sądziłem, że to już mój koniec. Zacząłem myśleć o tym, co najważniejsze: o zdrowiu, szczęściu, dobrej zabawie, o tym, żeby być sobą. Fajnie jest mieć plan, bo wtedy podąża się właściwą drogą, ale oczywiście nie można oczekiwać, że wszystko będzie tak, jak się założyło. Życie i wyścigi to dwie różne rzeczy. Załóżmy, że zaplanuję sobie, że na siedem kilometrów przed metą chcę się znaleźć w pierwszej dziesiątce, bo znajduje się tam zwężenie, za którym zaczyna się podjazd. Problem polega na tym, że podobny plan ma 100 innych zawodników. Oznacza to, że 90 kolarzy będzie rozczarowanych, ale na to nic nie da się poradzić. Co mogą zrobić? Zsiąść z siodełka i iść do domu? Trzeba się dostosować, znaleźć inny sposób. Pogodzić się z tym, co jest, i szukać innych rozwiązań. Niektórych rzeczy po prostu nie da się zmienić, czasem złapie się gumę, czasem ma się wypadek. Postanowiłem, że będę dawał z siebie wszystko, ale jednocześnie zaakceptuję każdy wynik, dobry czy zły. Jeśli wygram, to wygram. Jeśli upadnę, to upadnę. Dojadę trzydziesty, to dojadę trzydziesty. Na mecie nadal będę tym samym Peterem, świat się nie zawali.

Na początku tak to właśnie wyglądało. Potem zacząłem wygrywać, prowadzić w wyścigach, pojawiła się presja. Nagle, pewnego dnia, straciłem dokładnie to, dzięki czemu zacząłem wygrywać. Gdy przypominam sobie mój debiut w Tour Down Under, pamiętam, jak myślałem, że kiedyś mógłbym wygrać jakiś wyścig. Od tamtej pory minęło pięć lat, a ja straciłem tamto poczucie. Nie chodziło tylko o przetrenowanie, ale też o negocjowanie kontraktów, niepewność, presję. Wtedy też, jak gdyby w ramach potwierdzenia, że jednak nie odchodzę od zmysłów, podczas badań medycznych lekarz zespołowy w Tinkoff poinformował mnie, że znaleziono u mnie wirusa, który spowalniał mnie przez znaczną część poprzedniego sezonu. Dziękuję! Czyli nie chodziło wyłącznie o mnie. Czy w Cannondale o tym wiedzieli? Czy postanowili mnie nie informować, bo tydzień w tydzień potrzebowali mnie na starcie wyścigu na rowerze, a przecież wiedzieli, że z końcem sezonu i tak od nich odchodzę? Tego nie wiem. Możliwości są dwie: albo wiedzieli i to przede mną zataili, albo ich badania lekarskie są do dupy. Innej opcji nie widzę.

Nadal niemal codziennie rozmawiałem z Patxim i opowiadałem mu o tym, co robię, ale dotychczasowa presja zniknęła. Musiałem tylko przebrnąć przez sezon 2015. Przecież niedługo i tak kończę karierę. Bez spiny.

*

Zdążyłem się już przekonać, jak bardzo lubię Tour of California. Byłem tam wcześniej pięć razy i pięć razy wracałem z zieloną koszulką. Ludzie zawsze ciepło witali tam zawodników, ale nigdy nie byli nachalni. Powietrze pachniało czystością i pomarańczami. Drogi były dobre, etapy były szybkie, ale bez przesady… Czego tu nie lubić?

Gabriele, mój menedżer jeżdżący w trasy, zawsze powtarza, że jest tam coś, co przypomina mi o Giovannim. Najwyższy podjazd tego wyścigu to wspinaczka na Mount Baldy [„Łysą Górę”]. Gabriele, dzięki! No i nie martw się tak, jestem pewien, że Lomba nigdy tego nie przeczyta.

Oleg, Bjarne i Bobby zostali w zupełnie innym świecie, podobnie jak rozczarowania moimi występami w Paryż–Roubaix, Ronde van Vlaanderen i Mediolan–San Remo.

Na tym wyścigu pojawił się również Mark Cavendish, i to w znakomitej formie. Popisał się typowym dla siebie wybuchowym sprintem, przypominając mi tym samym, jak słabym sprinterem byłem ja sam. Na dwóch pierwszych etapach bez problemu zostawił mnie w tyle, przez co zacząłem podejrzewać, że raczej nie powinienem spodziewać się mojej szóstej zielonej koszulki. Ale mniejsza o to. Fajnie jest mieć plan, ale gdy nic z niego nie wychodzi, trzeba szukać innych sposobów.

Trzeci etap dookoła San Jose liczył 170 kilometrów, obejmował sześć górskich lotnych premii, do pokonania były przewyższenia o łącznej wysokości 3000 metrów. Etap zupełnie nie w moim stylu. Tym bardziej miło było zająć na nim drugie miejsce, zaraz za Łotyszem Tomsem Skujiņšem, który wygrał po długiej samotnej ucieczce.

Nazajutrz to ja okazałem się za szybki dla Cava. Przekroczywszy linię mety, kilka razy podrzuciłem koło w górę, a potem przejechałem dłuższy fragment na jednym kole, taki byłem uradowany. Odkąd przestałem się przejmować zwycięstwami, znów zacząłem zwyciężać – przypomniałem sobie, jakie to uczucie.

Na kolejnym etapie znów górą był Cav, a potem ja zaskoczyłem wszystkich, w tym siebie samego, wygrywając szósty etap. Sagan, zachłanny draniu, komu ty tu ściemniasz… Ktoś może sobie teraz tak pomyśleć, ale uwaga: to była indywidualna jazda na czas. W moim nowym trybie nieprzejmowania się niczym pomknąłem dziesięciokilometrową płaską trasą i nie tylko wygrałem te próbę, ale założyłem też żółtą koszulkę lidera. Nie był to mój zwyczajowy kolor, ale dziękuję, nie pogardzę.

Ta żółta koszulka spodobała mi się do tego stopnia, że na górskim etapie z podjazdem na Mount Baldy sięgnąłem po głębokie rezerwy sił i dojechałem w pierwszej dziesiątce. Na szczycie straciłem niecałą minutę do Juliana Alaphilippe’a i wyprzedziłem takich górali jak Haimar Zubeldia czy Gesink. Alaphilippe wyprzedził mnie w generalce o dwie sekundy, ale zakładałem, że dzięki lotnym premiom na ostatnim etapie powinno być dobrze.

Na starcie ostatniego etapu wszyscy oczekiwaliśmy na odgłos startera. To był jeden z najbardziej wyrównanych wyścigów, w jakich brałem udział. Każdy zawodnik mający szanse na triumf główkował nad tym, jak rozegrać ten etap na własną korzyść. Gdy tak staliśmy na starcie, Lomba podszedł do Cava i od niechcenia zapytał, czy zamierza walczyć na premiach lotnych o dodatkowe sekundy. Traciłem do Alaphilippe’a tylko dwie sekundy, więc Cav potwierdził, że poskromi swoje ambicje i pomoże Francuzowi w walce o zwycięstwo w generalce. Gdy tylko skończył gadać z Lombą, strzeliła mu opona! Uznałem, że to dobry omen na resztę dnia, a Lomba do końca roku wpadał w histeryczny śmiech na wspomnienie tamtej rozmowy. Trzeba przyznać, że Cav pojechał atomowo i sprintem wygrał tamten etap. Nie miałem z tym żadnego problemu, był bardzo szybki przez cały weekend. Potem nerwowo oczekiwałem na informację, czy udało mi się wyprzedzić Tylera Farrara i zająć trzecie miejsce, bo były za nie cztery sekundy premii. Gabriele jak zwykłe był pełen wiary. Powiedział, że mam się nie martwić, i miał rację. Wygrałem Tour of California.

Niewykluczone, że był to prezent na zakończenie kariery.

Peter Sagan Mój świat

Подняться наверх