Читать книгу Peter Sagan Mój świat - Peter Sagan - Страница 5
CZĘŚĆ PIERWSZA
RICHMOND
2015
LATO
ОглавлениеKilometry nakręcone w słonecznej Kalifornii i szeroki uśmiech na twarzy spowodowały, że do Park City w stanie Utah pojechałem jako zupełnie inny człowiek. Miałem tam trochę potrenować na wysokości.
Trening na wysokości w minionych latach zawsze dużo mi dawał, ale dopiero w 2016 roku dostałem dzięki niemu prawdziwego kopa. Patxi przekonał mnie do atutów tego rozwiązania i miał absolutną rację. Do tego miałem okazję poprzebywać w takich miejscach jak Utah, Kolorado czy Sierra Nevada w Hiszpanii. Nie chodzi w tym dokładnie o trening na wysokości, ale o to, by mieszkać na dużej wysokości, gdy się trenuje. Przebywanie, a dokładniej rzecz biorąc: sen na dużej wysokości powoduje, że organizm zużywa mniej tlenu do normalnego funkcjonowania. Z jednej strony pracuje się ciężej, żeby osiągnąć te same cele, z drugiej natomiast uczy się własny organizm efektywniejszego funkcjonowania, jak najlepszego wykorzystywania dostępnych mu zasobów. To trochę tak, jak gdyby można było nauczyć silnik oszczędniejszej pracy. Trzeba jednak uważać, żeby się nie przetrenować. Jeśli ktoś przesadzi, potem będzie potrzebował długiego czasu na powrót do formy. Trening na wysokości pod okiem Patxiego uważam za najbezpieczniejszy, bo to absolutny ekspert, zna się na tym lepiej niż większość ludzi na świecie, ale to nie przeszkadza mu mnie słuchać i wierzyć, że gdy mówię dość, to znaczy, że mam dość.
Wiele osób mówi: „Śpij wysoko, trenuj nisko”, ale moim zdaniem ten drugi element ma mniejsze znaczenie. Dopóki trenuję, nie robi mi większej różnicy, czy robię to w okolicach szczytu, czy raczej u podnóża góry. W Hiszpanii przez większość dni śpimy wyżej, niż trenujemy, ale to głównie dlatego, że na górze jest cholernie zimno, drogi są oblodzone, a do tego w weekendy na tamtejszych trasach zaczyna gwałtownie przybywać samochodów wiozących narciarzy. Przy okazji Sierra Nevada to obszar, który sprzyja takiemu rozwiązaniu, bo to po prostu jedno wielkie wyniesienie pośrodku równiny. W związku z tym wskakujemy rano do samochodów i jedziemy na dół do Grenady, by tam potrenować. Ćwiczymy między innymi drużynową jazdę na czas na nowych rowerach, więc spokój na drogach i dobra pogoda są bardzo ważne w tego typu treningu technicznym, ale sporo też po prostu jeździmy. Gdy pogoda jest akurat ładna, czasami wracamy na górę rowerami, żeby się trochę powspinać. To około 30-kilometrowy odcinek, a w sobotę i w niedzielę na drogach robi się spory ruch. W sumie nic dziwnego, skoro z plaży w Motril, na której jest około 20 stopni Celsjusza, po dwóch godzinach jazdy można już szusować na nartach. Gdy w górach jest akurat mglisto, przekonujemy Patxiego, że najlepiej byłoby potrenować na szosie biegnącej wzdłuż plaży. Należy do nowego pokolenia szkoleniowców, które woli jeździć ze swoimi zawodnikami rowerem, a nie siedzieć w samochodzie i wykrzykiwać polecenia, więc on sam nigdy nie ma nic przeciwko takiemu treningowi. Kawa. Piwo. Bez spiny.
W Utah nie ma co prawda plaż, ale panuje tam jakaś luźna atmosfera Zachodniego Wybrzeża, która znakomicie komponuje się z moim nastrojem wyniesionym z Tour of California. Naprawdę świetnie się w Park City bawiłem. Mocny trening, relaks, powtórzyć.
W czerwcu, już po powrocie do Europy, pojechałem na Tour de Suisse, wygrałem kilka etapów i sięgnąłem po koszulkę lidera klasyfikacji punktowej. Była to moja piąta koszulka na pięć występów w tej imprezie. Potem wpadłem na krótko do domu, na Słowację, gdzie po raz piąty wywalczyłem tytuł krajowego mistrza świata w kolarstwie szosowym. W ten sposób zachowałem tę koszulkę na kolejny rok.
Wszystko wskazywało na to, że jestem gotowy na Tour de France.
*
Miałem wystąpić w tym wyścigu w barwach Tinkoff u boku Alberto Contadora. Dużo ze sobą rozmawialiśmy w peletonie już od mojego pierwszego zawodowego wyścigu w Europie, Paryż–Nicea w 2010 roku. Od razu znaleźliśmy wspólny język. Ani przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, że wspólny występ w dużej imprezie mógłby stanowić jakiś problem. Nie potrzebowałem żadnych tytułów drugiego lidera ani innych formalnych określeń mojej roli w zespole, choć wiem, że inni potrzebują takich rzeczy, by poczuć się ważnymi. Liderem był on. Przez wiele sezonów dowodził, że jest prawdopodobnie najlepszym zawodnikiem walczącym w generalce w całym swoim pokoleniu. Miał pewne problemy z UCI, został nawet zawieszony w wątpliwych okolicznościach, ale mimo to cieszył się olbrzymim poważaniem w peletonie. Miał też coś do udowodnienia. Przed startem Tour de France 2015 miał na koncie aż siedem triumfów w wielkich tourach, a byłoby ich dziewięć, gdyby decyzją UCI dwa z nich nie zostały wykreślone za doping. W związku z tym Contador miał powalczyć teraz o trzecie w karierze oficjalne zwycięstwo w Tour de France. Jego głównymi rywalami byli Chris Froome ze Sky, Vincenzo Nibali z Astany oraz Nairo Quintana i Alejandro Valverde, duet z Movistar.
Jako że Bjarnego Riisa już nie było, na dyrektora zespołu Oleg awansował Stefano Feltrina. Wcześniej Feltrin był odpowiedzialny za sprawy kontraktowe zawodników, umowy ze sponsorami i tak dalej. Miał jasny pogląd na to, jak wszystko powinno funkcjonować.
– Jedziesz na tour wyłącznie po to, by pracować na rzecz Alberto – usłyszałem od Feltrina i Stevena de Jongha, ówczesnego dyrektora sportowego Tinkoff.
– Nie mogę się na to zgodzić, chciałbym obronić zieloną koszulkę, mam też kilka etapów do wygrania.
Nie rozumiałem, o co chodzi. Wiem, że w niejednym zespole, w którym pojawiały się sprzeczne cele, dochodziło do problemów, ale nie wydawało mi się, żeby tak miało być w moim przypadku. Poszedłem pogadać z Seanem Yatesem, Brytyjczykiem, jednym z naszych dyrektorów sportowych w Tinkoff. Chciałem, żeby opowiedział mi o swoich trudnościach z czasów Sky, gdy o żółtą i zieloną koszulkę walczyli odpowiednio Mark Cavendish i Bradley Wiggins. Doszliśmy do wniosku, że to była jednak inna sytuacja, ponieważ Mark jechał jako lider zespołu i w związku z tym potrzebował wsparcia, rozprowadzania, pogoni za tworzącymi się ucieczkami, pomocy w powrocie do peletonu, gdyby został z tyłu. To wszystko trudno jest zapewnić zespołowi, który jednocześnie usiłuje wspierać pretendenta do zwycięstwa w całym wyścigu albo kolarza, który akurat prowadzi w generalce.
Ja nie oczekiwałem żadnego wsparcia, chciałem jedynie dostać wolną rękę i o wszystko walczyć sam. Nie potrzebowałem niczyjej pomocy. W ten sposób siedmiu innych chłopaków mogło skupić się wyłącznie na robieniu tego, czego potrzebował Alberto. Wychodziłem z założenia, że jeśli siedmiu uważnie dobranych i znakomicie opłacanych domestique nie pozwoli nam wygrać Tour de France, to zwiększenie ich liczby do ośmiu niewiele zmieni. Trudno byłoby upatrywać w tym mojej winy.
– Nie – uciął dyskusję Feltrin. – Potrzebujemy twojej siły, by przez pierwszy tydzień trzymać rękę na pulsie.
– Muszę atakować od pierwszego etapu, bo inaczej będzie po mojej zielonej koszulce – tłumaczyłem. Dużo punktów do klasyfikacji punktowej można zdobyć właśnie na pierwszych etapach, więc jeśli ktoś włączy się do tej zabawy za późno, nie będzie miał szans na wygraną. – Stefano, nie potrzebuję pomocy, po prostu daj mi robić swoje. Masz siedmiu innych chłopaków. Jeżeli Alberto i ja będziemy jedynymi od nas z przodu, to oczywiście mu pomogę. Ale jeśli złapie gumę i siedmiu zawodników nie będzie w stanie wyprowadzić go z powrotem na czoło, to ósmy pomocnik nie zrobi żadnej różnicy.
– Nie możemy ryzykować. Mógłbyś się wywrócić podczas sprintu.
– Stefano, wiem, że nigdy nie jechałeś żadnego touru, ale czy kiedykolwiek choć jakiś widziałeś? Nie potrzebuję sprintu, by upaść. Wypadek może zdarzyć się wszędzie.
Muszę oddać Alberto, że nigdy w najmniejszym nawet stopniu nie naciskał na mnie, żebym był jego ochroniarzem na francuskich szosach. Gdy wszyscy przygotowywaliśmy się do startu wyścigu w holenderskim Utrechcie, znalazłem chwilę, by porozmawiać z nim na osobności. Po weekendzie zaplanowany był etap przez badlandy na południe od Lille, na którym uwzględniono aż siedem brukowanych odcinków drogi, znanych z wyścigu Paryż–Roubaix. Wiedziałem, że jeśli gdzieś miało mu się przydać moje doświadczenie, to właśnie tam.
– Alberto, posłuchaj, na czwartym etapie, tym z brukiem, będę jechał razem z tobą. Nie martw się.
– Dziękuję, Peter.
I tyle.
Ogólnie rzecz ujmując, ryzyko wystąpienia wewnętrznych konfliktów jest znacznie większe, gdy dwóch zawodników stawia sobie ten sam cel. Było to jeszcze przed moimi narodzinami, ale ludzie do dziś rozmawiają o tym, jak Bernard Hinault i Greg LeMond walczyli ze sobą w barwach La Vie Claire w Tour de France 1986. Wróćmy do mojej rozmowy z Yatesem. Jego mniej oczywistym, ale równie poważnym problemem w ekipie Sky w 2012 roku był pojedynek między Wigginsem i Froome’em. Ci dwaj zawodnicy walczyli o to samo miejsce w zespole. Walczyli o nie w wyścigu, walczyli o nie nawet na podjazdach, a to rodzi trudności w każdym teamie. Zwykle tego rodzaju konflikt interesów pojawia się, gdy wyścig wjeżdża w góry. Muszę tu jednak podkreślić, że pomimo wszystkich tych „problemów” La Vie Claire oraz Sky wygrywały wyścigi i zapewniały fanom tak wiele wrażeń, że o tourach z 1986 i 2012 roku opowiada się do dziś. Po co więc cała ta spina?
*
Usiłuję relacjonować tutaj wydarzenia w takiej kolejności, w jakiej faktycznie następowały, ale czasami wszystko dzieje się naraz.
Byliśmy w Utrechcie, przygotowywaliśmy się do startu. Była środa, tour ruszał w sobotę. Nagle zadzwonił do mnie Oleg: „Peter, musimy pogadać o twoim kontrakcie”.
Ciągle jeszcze przekonany, że kończę karierę przy pierwszej lepszej okazji, obawiałem się, że Oleg poprosi mnie o przedłużenie umowy. W końcu wreszcie zacząłem dobrze jeździć. Mógł też chcieć maksymalnie uszczelnić mój kontrakt, bo podczas Tour de France dużo rozmawia się o transferach, umowach i tak dalej.
– Dobra, Oleg, o co chodzi? – zapytałem nerwowo.
– Musimy go renegocjować.
– To znaczy?
– Musimy go skrócić.
Przyznam, że byłem zaskoczony. Wydawało mi się, że już nic nie jest w stanie mnie zdziwić. Moje życie pełne było niespodzianek i miałem się za takiego, którego mało co już rusza, nie ukrywam jednak, że w tym momencie dopadł mnie skurcz żołądka.
– Eee… ale dlaczego?
– Peter, posłuchaj. Ściągnąłem cię do zespołu, żebyś wygrał dla mnie kilka klasyków. Mam świetnych zawodników na duże toury. Zatrudniłem cię na ten rok, bo potrzebowałem kilku wygranych w monumentach, za to ci płacę, a ty akurat w nich byłeś do niczego.
Wziąłem głęboki oddech. Rozumiałem jego punkt widzenia, ale na wyścig składa się sto różnych historii, wszystko się może zdarzyć, a ja nie przypominałem sobie ani jednej wzmianki o tym, żeby moje wynagrodzenie miało być zależne od wyników. Jasne, czasami się zdarza, że sponsor wypłaca jakąś premię, gdy ktoś zrobi coś naprawdę wyjątkowego, nie słyszałem natomiast, żeby ktoś wstrzymywał wynagrodzenie zawodnikowi, który daje z siebie wszystko, ale nie wygrywa.
– Owszem, przyznaję, w ogóle mi nie szło, ale wszyscy wiedzą dlaczego: Bjarne, Bobby, przetrenowanie, negocjowanie kontraktu, wirus… Odbudowałem się. Już wywalczyłem dla teamu Tinkoff dziesięć zwycięstw i koszulek.
– Tak, to bardzo miłe i bardzo ci za to dziękuję, ale nie zatrudniłem cię dlatego, że zależało mi na zielonej koszulce w pieprzonym Tour de Suisse. Chcę zwycięstw w Roubaix, Flandrii, Primaverze, a co najmniej w Gandawa–Wevelgem albo Amstel Gold. Krótko mówiąc, wisisz mi swoją pensję za marzec i kwiecień.
– No co ty, naprawdę?
– Posłuchaj, wiem, że przygotowujesz się do Tour de France, więc dam ci się przygotowywać. Zastanowię się nad tym przez kilka dni, a potem zadzwonię do Giovanniego.
– Dobra. Na razie, Oleg.
– Cześć, Peter, dobrze się z tobą gadało.
Cały Oleg.
Skontaktowałem się z Giovannim i zwołaliśmy zebranie członków Team Peter. Giovanni zaczął rozpatrywać różne argumenty natury prawnej i jeszcze raz uważnie przejrzał kontrakt, żeby upewnić się, że Oleg nie znajdzie w nim żadnych luk do wykorzystania. Uzgodniliśmy, że nic z tym nie robimy, z nikim nie rozmawiamy, może sprawa rozejdzie się po kościach. Żadnej reakcji, żadnych komunikatów prasowych, żadnej odpowiedzi.
W sobotę rano, tuż przed zaplanowanym na popołudnie pierwszym etapem w formie indywidualnej jazdy na czas, podszedł do mnie Oleg. Akurat przygotowywałem się tuż obok naszego autokaru.
– Cześć, Peter. Jak nogi?
– Dziękuję, szefie, całkiem nieźle.
– Posłuchaj, cała ta rozmowa o kontrakcie, zapomnij o niej, dobra? Wszystko jest w porządku.
– OK, dzięki. Nie zawiodę pana.
– Wiem, wiem. To całe gadanie o poleceniach zespołowych i wsparciu dla Alberto, pieprz to. Pieprz ich wszystkich. Przywieź mi zieloną koszulkę.
No i jak tu się nie śmiać? Oleg Tińkow, człowiek jedyny w swoim rodzaju. Ogólnie jednak wciąż istniał pewien problem, który dokuczał mi przez cały okres moich występów w tym zespole: kogo mam słuchać? Czyje zachcianki mam spełniać?
*
Ten wyścig upłynął mi pod znakiem drugich miejsc. Po czasówce – która była zbyt długa, by mogła być „prologiem” – czekał nas etap na płaskim terenie nizinnym, który kończył się na wyspie. Wiedziałem, że należy się spodziewać bocznego wiatru. Co ciekawe, spełniły się moje przewidywania dotyczące wspierania Alberto. Obaj byliśmy w odpowiedniej gotowości, by zadbać o umiejscowienie się na czele. To był udany występ całego zespołu. Jechaliśmy bardzo mocno z przodu pomimo ulewnego deszczu i bardzo silnego wiatru. Dobrze jechały też chłopaki ze Sky, więc ten etap był tak naprawdę rywalizacją Alberto z Froome’em. Na mecie okazało się, że Quintana i Nibali stracili po minucie, a ja miałem poczucie, że mogę swobodnie powalczyć w sprincie na finiszu. Walka trwała do samego końca, konieczna była analiza zdjęcia z fotokomórki, ale najszybciej na metę wpadł André Greipel. Wywalczyłem moje pierwsze drugie miejsce w tym tourze.
Potem, zgodnie z obietnicą, przeprowadziłem Alberto przez bruk. Włożyłem w to sporo wysiłku, ale na szczęście nic się nam nie przydarzyło. Na mecie w sprincie znów byłem drugi, tym razem walcząc z Johnem Degenkolbem, który zaliczał akurat znakomity sezon – wygrał najpierw Mediolan–San Remo, a potem Paryż–Roubaix, rozgrywany na tym samym bruku. Niestety dla nas obu, tym razem ścigaliśmy się o drugie miejsce, bo zwycięzcą tego etapu był Tony Martin. Na kilka kilometrów przed metą urwał się z grupy tworzonej przez najlepszych kolarzy i zaatakował tak mocno, że nie udało nam się go dopaść. Dzięki temu zwycięstwu założył koszulkę lidera. Znów prawie mi się udało, ale nie byłem szczególnie zmartwiony. Miałem dostać jeszcze sporo okazji.
Na przykład nazajutrz, gdy byłem drugi, znów ustępując tylko André Greipelowi.
Na przykład jeden dzień później, gdy byłem drugi za Zdenkiem Štybarem.
Akurat tamten etap zniosłem bardzo ciężko. Oczywiście nie cierpiałem aż tak jak Tony Martin, który upadł tuż przed metą. Żółta koszulka nie ma żadnych dodatkowych miękkich wyściełań, więc nie mogła uchronić jego obojczyka przed złamaniem. Tony miał też złamane serce. Oczywiście wtedy nie wiedziałem, że jest kontuzjowany. Widziałem tylko jeden wielki chaos i moją szansę na zwycięstwo etapowe. Wcześniej musieliśmy jednak dopaść Štybara, któremu udało się wyskoczyć na prowadzenie, gdy tylko pierwsi kolarze zetknęli się z asfaltem. Jakoś tak się utarło, że gdy trzeba ruszać w pościg, wszyscy oglądają się na mnie. Poważnie?! Nadal tego nie rozumiem. W tym wyścigu już kilkakrotnie okazało się, że nie brakuje sprinterów zdolnych mnie wyprzedzić, zawodników dysponujących wsparciem mocnych zespołów. Ale nie, poczekajmy, aż gonić zacznie Sagan. Zacząłem mieć tego trochę dość, postanowiłem więc zaczekać, aż ktoś inny weźmie się do roboty. Do mety zostało już tylko kilkaset metrów: jeżeli nie weźmiemy się w garść i nie zaczniemy go razem gonić, on to wygra. Nie zebraliśmy się, więc wygrał. Zgadnij, co było dalej. Dokładnie tak, byłem drugi. Zaczynałem się zastanawiać, czy nie powinni ustanowić na tę okazję nowej koszulki. Za największą liczbę drugich miejsc. Na przykład brązowej.
Na następnym etapie nie byłem drugi. Byłem trzeci. Drugi wśród przegranych. Na pocieszenie miałem drugie miejsce w klasyfikacji generalnej, więc moja wymyślona brązowa koszulka pozostawała w moich rękach.
Nazajutrz, na ósmym etapie, byłem drugi w sprincie, przegrywając z Alejandro Valverde na stokach Mûr-de-Bretagne, ale jeśli chodzi o losy całego etapu, to i tak wyprzedziło nas dwóch zawodników, którzy zaatakowali w samej końcówce. Cóż, przynajmniej jeździłem regularnie, ale przyznam, że zaczynałem odczuwać frustrację. Na szczęście nie musiałem już sobie wyobrażać, że jeżdżę w koszulce w kolorze brązowym, bo zgromadziłem wystarczająco dużo punktów, by odebrać Greipelowi koszulkę w moim ulubionym kolorze Robin Hooda. Rabować bogatych, by dawać biednym? Jestem przekonany, że gdybym na drodze dogonił powóz szeryfa z Nottingham i zajrzał do jego skrzyni z kosztownościami, przekonałbym się, że uprzedzili mnie Greipel albo Cav.
Tak oto minął tydzień. Pojechaliśmy drużynową czasówkę. Wjechaliśmy w Pireneje, a wtedy – zgodnie z oczekiwaniami – wypadłem z pierwszej dziesiątki, choć nadal miałem zieloną koszulkę. Przez chwilę miałem również białą koszulkę dla najlepszego młodego kolarza w klasyfikacji generalnej. Niektórym trudno było uwierzyć, że nadal jestem do niej uprawniony, czasami samego mnie to dziwiło. Naprawdę trudno było uwierzyć, że mam dopiero 25 lat. Byłem przecież wypalony, nie miałem już sił na dalszą karierę, więc ta biała koszulka trochę dziwi, nie? Na szczęście nie musiałem jej nosić, bo miałem zieloną, jestem jednak pewien, że gdybym pokazał się w białej, ludzie byliby skonfundowani. Gdy wjechaliśmy w góry, straciłem tę białą na rzecz Nairo Quintany. Dla widzów musiał to być jeszcze większy szok, bo on wygląda na znacznie starszego niż 25 lat.
Alberto stracił trochę czasu. Jeden z etapów wygrał dla nas Rafał Majka, ale ogólnie wszyscy byliśmy wstrząśnięci. Ivan Basso, nasz powszechnie szanowany i uwielbiany kapitan, przez cały pierwszy tydzień źle się czuł. W dniu przerwy pojechał na badania, po których otrzymał koszmarne wieści. Okazało się, że ma raka jądra i musi natychmiast poddać się leczeniu. Już kilka dni później przeszedł zabieg operacyjny we Włoszech.
Ivan był obecny w moim życiu, odkąd przeszedłem na zawodowstwo. W Liquigas był liderem zespołu, dwukrotnie wygrywał wtedy Giro d’Italia. Teraz był niezwykle doświadczonym kapitanem dla Alberto w naszym teamie Tinkoff. Stosunkowo rzadko startowaliśmy w tych samych wyścigach, ale Ivan – człowiek wiecznie uśmiechnięty i optymistycznie nastawiony – zawsze miał dla wszystkich czas. Wywarł na mnie duży wpływ, pewnie podobnie jak na innych wcześniejszych i późniejszych partnerów zespołowych. Do tego naszym wspólnym agentem był Giovanni, znałem go więc trochę lepiej niż inni i mocniej niż inni się na nim wzorowałem. Gdy dotarła do nas ta smutna informacja, nie wiedzieliśmy, co mamy powiedzieć. Zaczynało nam świtać w głowach, że są w życiu ważniejsze sprawy niż kolarstwo.
Dla porządku dodam, że Ivanowi udało się całkowicie zwalczyć chorobę, ale uznał, że dla niego to już czas kończyć karierę. Miał wtedy 37 lat. Z pewnością będzie jednak dalej obracał się w światku kolarskim i jestem przekonany, że w przyszłości odegra w tym sporcie niejedną ważną rolę.
Jak nietrudno sobie jednak wyobrazić, podczas tamtego touru te wieści stanowiły dla nas wielki cios. Trudno było się nam skupić. Mogliśmy jedynie próbować skoncentrować się na naszych indywidualnych celach i dać z siebie wszystko bez niego, ale dla niego.
Po tygodniu jazdy w peletonie zaczynałem myśleć o tym, żeby dowieźć zieloną koszulkę do Paryża i może pokusić się w końcu o jakieś zwycięstwo etapowe. Gdy na 13. etapie znów byłem drugi, poczułem się niemal jak w domu. Tym razem wyprzedził mnie Greg Van Avermaet.
Miałem serdecznie dość przegrywania etapów sprinterskich, więc postanowiłem spróbować szczęścia na górskim 16. etapie. Były na nim dwa podjazdy drugiej kategorii. Drugiej? Brzmiało jak coś w sam raz dla mnie. Do tego etap kończył się zjazdem w kierunku Gap, a mnie się wydawało, że finisz na zjeździe mógł działać na moją korzyść.
Byłem drugi.
Pozostał już tylko jeden etap dla sprinterów, słynny wyścig na Pola Elizejskie, którego ukoronowaniem miała być dekoracja zwycięzcy w Paryżu. Postanowiłem zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby nie być drugi. Udało mi się. Byłem siódmy.